wtorek, 13 listopada 2018

Drogą Krzyżową ku Niepodległej

 Drogą Krzyżową ku Niepodległej
             
                   Gdybym mógł się cofnąć w czasie do lat, kiedy żyli jeszcze moi dziadkowie, rodzice, wujkowie i ciocie, zapewne dowiedziałbym się, jak powitali koniec I wojny światowej i powrót Pomorza do Polski.  Owszem, coś tam wspominali i niewiele z tego zapamiętałem. Wiem, że mój dziadek Franciszek wrócił z frontu zachodniego z okolic Lille we Francji. Wrócił też z tamtych stron mój wujek Konrad. To była okrutna wojna, zwłaszcza dla żołnierzy pochodzenia polskiego.     Tak potoczyły się ich losy  na poplątanych ścieżkach tamtej wojny, że niejednokrotnie walczyli przeciwko sobie. Zaborcy, na potrzeby swych frontów, zaciągali w szeregi armii  mężczyzn z zagrabionych terenów Rzeczypospolitej. Strzelający do siebie niejednokrotnie słyszeli w przeciwnym okopie jęki i zawołania – Jezus Maria, czy mamo! Wypowiedziane w ostatnim tchnieniu w języku polskim. Niejednemu żołnierzowi pękało serce z rozpaczy – zabiłem swego rodaka! To głównie dotyczyło frontu wschodniego.
               Wreszcie nadszedł ten upragniony, przez walczące strony, dzień. Zamilkły działa, a w wagonie kolejowym  w Compiégne Niemcy podpisali podyktowane przez państwa ententy warunki rozejmu. Było to 11 listopada 1918 roku o godzinie 11. W  powojennym chaosie, gdzie wszyscy chcieli rządzić, gdzie komuniści pchnęli Niemców do rewolucji – odradzała się nasza Rzeczypospolita Polska. Na Pomorze wróciła kilkanaście miesięcy później. Gen. Haller ze swoją błękitna armią do Zblewa wkroczył na początku lutego 1920 roku, a 10 lutego dokonał w Pucku zaślubin z Bałtykiem.
          Moi dziadkowie Redzimscy w tym czasie mieszkali w Janinie, parafia Godziszewo. Tam urodziła się moja mama i jej siostra Agata. Ciocia Aga tak wspomina uroczystość związaną z odzyskaniem przez Polskę niepodległości: Chodziłam do szkoły w Jastrzębiu, a do kościoła jeździliśmy bryczką do Godziszewa i Obozina – był tam taki mały kościółek, filia parafii w Godziszewie. W tamtym czasie msze święte w Obozinie sprawowane były raz na miesiąc. Moim nauczycielem był pan Bolesław Brzóskowski. To on zorganizował tę uroczystość, a ja deklamowałam wiersz. Pamiętam go i powiem:

Wiary, wiary Ci potrzeba ukochany Polski ludu.
Wiesz, ze Polska zmartwychwstała i dożyłeś tego cudu?
Nie trać wiary drogi ludu, choćby piekło się zmówiło,
Choćby jeszcze w krwawszej doli cały naród pogrążyło.
Wierz i pracuj dla tej Ziemi, w której naszych ojców kości
modlą się prochami swymi.
Żadna przemoc nas nie złamie,
żaden wróg nas nie pokona,
dopóki ta wiara żywa,
w własnej piersi nam nie skona.

               W 1994 roku namalowałem na szkle „Kociewska Drogę Krzyżową” i przekazałem z odpowiednim komentarze do zbiorów muzeum etnograficznego w Oliwie. Komentarz do poszczególnych stacji nawiązuje do czasów związanych z odzyskiwanie niepodległości na terenie Kociewia. Zamieściłem w tym opracowaniu wyjątki z komentarza związane z dążeniami mieszkańców Kociewia do odzyskania niepodległości.
                „Ucisk germanizacyjny, powolne tempo uwłaszczania i trudności gospodarcze, szczególnie w latach 1841 – 1847, spowodowały sprzyjający klimat dla działalności emigracyjnego Towarzystwa Demokratycznego Polskiego, kierującego przygotowania do zbrojnego powstania w całym kraju” (Ziemia Starogardzka - Wacław Odyniec, Kazimierz Podoski, Andrzej Sobociński  str.58). Czyniono przygotowania do powstania w Starogardzie. Wyprawie powstańców na Starogard przewodził Florian Ceynowa. Informacje o przygotowaniach do walki zbrojnej  dotarły do władz pruskich, które postawiły w stan alarmu garnizon w Starogardzie. Wyprawa skończyła się niepowodzeniem. Władze pruskie dokonały licznych aresztowań. W procesie berlińskim  z 1847 roku, oskarżono z całego zaboru pruskiego 254 osoby, w tym 66 osób z Pomorza Gdańskiego. Na karę śmierci skazano Elżanowskiego, Ceynowę, księdza Łobudzkiego, Kleszczyńskiego i Sadowskiego. Rewolucja marcowa 1848 w Berlinie uwolniła skazanych.
                          W roku 1887 zmarł właściciel Pinczyna – Niemiec Freundt. Ziemia, którą pozostawił liczyła 1200 hektarów. Chłopi z Pinczyna postanowili wykupić ten areał. 8 lipca 1888 roku zawiązano spółkę o nazwie „Związek Rolny i Kredytowy”. Działki, budynki i inwentarz żywy i martwy, był własnością spółki. Do chłopów należały jedynie płody rolne. Niewolno było na działkach budować żadnych obiektów. Władze pruskie liczyły, że te utrudnienia zniechęcą chłopów do gospodarowania. Niejaki Stopa kupił sobie  wóz cygański i w nim zamieszkał, przesuwając go co kilka metrów, by władze nie mogły uznać go za coś stałego. Tak trudzono się 5 lat. W roku 1893 nowy Zarząd, a w szczególności ksiądz Józef Larisch wprowadził spółdzielców na dogodniejsze drogi.
               Zaborcy, by umocnić się na tych terenach, rugowały język polski z sądownictwa, administracji, wreszcie ze szkół elementarnych. W lipcu 1873 roku Nadprezydent  prowincji Prus Wschodnich i Zachodnich wydał zarządzenie, że w szkołach ludowych „we wszystkich przedmiotach naukowych, językiem wykładowym jest język niemiecki. Wyjątek stanowi jedynie nauka religii i śpiewu kościelnego w niższym oddziale”. I te resztki języka polskiego zniesiono w 1887 roku. Te i inne zarządzenia doczekały się odwetu w postaci strajku szkolnego na Pomorzu, który objął około 100 tysięcy dzieci. Na wiecu w Starogardzie  13 listopada 1906 roku mówił poseł Jan Brejski – Dzieciom polskim należy się w szkole nie tylko polska nauka religii, lecz także nauka polskiego czytania i pisania i polski wykład wszystkich innych przedmiotów, bo tak nakazuje zdrowy rozum. O wytrwanie i do oporu agitował również ksiądz Jan Olszewski z Osieka. Strajk rozpoczął się w październiku 1906 roku i strajkowało wtedy 31 szkół. W listopadzie zastrajkowało dalszych 11 szkół . Łącznie strajkiem objętych było 48 szkół na 89 istniejących w powiecie Starogardzkim. Na 8 tysięcy dzieci, 5,5 tysiąca strajkowało. Nauczyciele, Niemcy, nie żałowali trzcin. Niekiedy musiał interweniować lekarz.  Ujmującymi się za swoimi dziećmi rodzicom wytoczono procesy. Skazano 25 osób na kary więzienia i grzywny. Strajk na Kociewiu dał wyraz dążności do połączenia się z innymi ziemiami Polski.
            U progu niepodległości chłopi na Kociewiu nie czekali bezczynnie, aż nadejdą wojska polskie. Niejaki Maksymilian Kitowski – murarz, zorganizował oddział chłopów z Kościelnej i Starej Jani. Uzbroili się w łomy i łopaty i ruszyli na Bobrowiec, gdzie zamieszkiwali koloniści niemieccy. Była to jesień 1918 roku. Koloniści niemieccy byli uzbrojeni, a celem oddziału Kitowskiego było rozbrojenie ich, pozyskanie broni palnej oraz zamanifestowanie praw Polski do ziemi kociewskiej i całego Pomorza. Podobne wystąpienia miały miejsce w Pinczynie, Szpęgawsku, Zdunach, Wolentalu.
                         Od listopada 1918 roku, na skutek żądań opinii polskiej, przy landracie pruskim urzędował komisarz polski, który miał prawo ingerować w wszelkie zarządzenia pruskie o charakterze lokalnym. Był nim właściciel fabryki chemicznej w Starogardzie – Czesław Nagórski.
Pod wpływem Narodowej Demokracji, w powiecie starogardzkim powstała Powiatowa Rada Ludowa, Straż Policyjna i władze administracyjne. Staraniem Powiatowej Rady Ludowej wprowadzony został w szkołach język polski jako wykładowy. W styczniu Rada Powiatowa i gminne powołały do życia Komitety Obywatelskie, które przyjmowały żołnierzy polskich 29 stycznia 1920 roku. Tym samym i Pomorze włączone zostało w granice Rzeczypospolitej Polski.
          Jest wiele osób zasłużonych na drodze wiodącej ku niepodległości. Wymienię kilka z nich: ks. Stanisław Hoffman proboszcz z Pinczyna, ks. Gregorkiewicz, ks. Konstantyn Krefft. To on wraz z wójtem Władysławem Szwedowskim witał  po staropolsku, czyli chlebem i solą,  żołnierzy polskich przyłączających Zblewo do Polski.  Wieś nasza, wraz z odzyskaną wolnością, rozwijała się gospodarczo, kulturalnie i sportowo. Kwitł handel różnych branż, były restauracje i hotele. Nie brakowało warsztatów usługowych, były tartaki i młyny.
               Tak Zblewo, jak i  nasz kraj wkroczył na drogę dynamicznego rozwoju w każdej dziedzinie. Powstało nowe miasto Gdynia z jej najnowocześniejszym portem na Bałtyku. Prężnie rozwijał się  Centralny Okręg Przemysłowy, powstawały nowe gałęzie przemysłu. Niemal od podstaw zbudowano przemysł zbrojeniowy, w którym produkowano nowoczesne uzbrojenie, w wielu wypadkach przewyższające techniczne rozwiązania krajów rozwiniętych. Rozrastała się flota morska i powietrzna. Z każdym rokiem żyło się coraz lepiej. Trzeba nam było jeszcze pięć lat, by stać się potęgą Europy. Niestety, naszym sąsiadom, zwłaszcza Niemcom, niebyło to w smak i robiono wszystko, by nas unicestwić. Jak to było dalej? Wiemy i oby nigdy więcej to się nie powtórzyło.  W Bogu nadzieja.
Gdańsk 11.11.1918                                                        Edmund Zieliński




Zblewo ul Główna w czasie zaborów. Po prawej dom pana Kamińskiego, piekarza. Po prawejtego domu już nie ma. Stał jeszcze w latach 60. Za nim stoi nieistniejący dom pana Rekowskiego (Zajazd, hotel, sklep)


Zblewo dzisiejsza ul Główna. Po prawej stara poczta - zburzona w 1945 roku. Bliżej, w części niższej  tego budynku,  po II wojnie światowej mieścił się Ośrodek Zdrowia i Izba Porodowa. 



Zblewo ulica Główna - dziś po prawej stronie stoi Urząd Gminy. Zabudowy po lewej stronie dziś nie ma. W domu głębiej  po lewej stronie mieściły się biura Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska. 


wtorek, 2 października 2018

Kociewie kulturą stoi

 Kociewie kulturą stoi

                 I Walne Plachandry w Piasecznie,  I Jarmark Kociewski w arboretum w  Wirtach  i XII Plener Artystów Ludowych Pomorza w Bytoni, to trzy imprezy, jakie odbyły się w sierpniu 2018 roku. Ile w to trzeba było włożyć wysiłku organizacyjnego,  mogą powiedzieć organizatorzy z prezesem Oddziału Kociewskiego Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w Zblewie panem Tomaszem Damaszkiem na czele. Jest nadzieja, że wymienione imprezy na stałe wpiszą się w działalność kulturalna Kociewia.
                  Zostałem poproszony do udziału w jury rozstrzygającego konkurs na „Sztukę Ludową Kociewia, Kaszub i Borów Tucholskich”. Tematem konkursu była Matka Boża Piasecka w sztuce ludowej Pomorza, oraz w fotografii przedstawiających kapliczki przydrożne z Matką Bożą. 
                 17 sierpnia 2018 r.  w towarzystwie koleżanek z muzeum etnograficznego w Oliwie pojechałem do Powiatowej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Gniewie, gdzie zgromadzone zostały prace konkursowe.
                 Na konkurs nadesłano kilkadziesiąt prac z rzeźby, haftu, malarstwa na płótnie,  malarstwa na szkle i fotografie przydrożnych kapliczek.
W jury konkursu udział wzięli:
1.Tomasz Damaszk – prezes Oddziału Kociewskiego Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w Zblewie.
2.Ks. Ireneusz Smagliński  -  Radio Głos w Pelplinie
3.Izabela Czogała – adiunkt Muzeum Ziemi Kociewskiej w Starogardzie
4.Barbara Maciejewska – etnograf Muzeum Etnograficzne w Oliwie
5.Ewa Gilewska – etnograf Muzeum Etnograficzne w Oliwie
6.Piotr Wróblewski – sekretarz Oddziału Kociewskiego Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w Zblewie
7.Jadwiga Mielkie – dyrektor Powiatowej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Gniewie
8.Edmund Zieliński – honorowy prezes Oddziału Gdańskiego Stowarzyszenia Twórców Ludowych
                Rozpoczynający obrady komisji Tomasz Damaszk zaproponował Edmunda Zielińskiego na przewodniczącego jury, co obecni przyjęli jednogłośnie.
                Oceniając nadesłane prace stwierdziliśmy, że  w ogromnej większości  prace spełniały warunki regulaminu. Komisja konkursowa miała dość trudne zadanie wyłonienia prac najlepszych zasługujących na nagrody i wyróżnienia. Po długiej naradzie jury postanowiło nie przyznawać poszczególnych miejsc pracom pretendującym do nagrody  ( I, II, III miejsce itd.), tylko ograniczyć się do przyznania nagród i wyróżnień. I tak, nagrody w wysokości 600 złotych otrzymali:
Alfons Zwara  - za obraz olejny przedstawiający legendę związaną z objawieniem się Matki Bożej w Pisaecznie.
Anna Przytarska -  za misternie wyhaftowany obraz Matki Bożej Piaseckiej
Witold Piernicki – za monumentalną rzeźbę Matki Bożej Piaseckiej.
Wyróżnienia po 300 złotych przyznano:
Leszek Baczkowski – za kompozycję rzeźbiarską z figurą Matki Bożej Piaseckiej
Józef Semmerling – za płaskorzeźbę z Matka Bożą Pisaecką
Krzysztof Bagorski – za obrazy z kapliczkami przydrożnymi z figurami Matki Bożej
Marek Pawelec – za zestaw rzeźb.
                   Postanowiono, że nagrody i wyróżnienia zostaną wręczone podczas I Walnych Plachandrów w Piasecznie dnia 25 sierpnia połączonych z obchodami   50. rocznicy koronacji figury Matki Bożej w Piasecznie przez ówczesnego bpa Karola Wojtyłę – dzisiejszego świętego Jana Pawła II.
                   Uroczystości zorganizowano w wielkim rozmachem. Uczestniczyli w nich: wojewoda, marszałkowie, posłowie, pomorski kurator oświaty, starostowie, burmistrzowie, wójtowie i radni kociewskich powiatów i gmin. Wszyscy w żółtych szalikach z napisem KOCIEWIE.
                 Odbyła się uroczysta msza święta, po niej przemarsz uczestników na plac przed cudownym źródełkiem, gdzie procesjonalnie przeniesiono kopię cudownej figury Matki Bożej Piaseckiej, przy której przez cały czas trwania uroczystości wartę pełnili harcerze.  Na scenie odbył się  XXV Przegląd Zespołów Folklorystycznych. Cała impreza ubogacona została grą w kapele, prezentacją potraw regionalnych i gadkami w gwarze kociewskiej.
                      Zostały przyznane statuetki i tytuły Ambasadora Kociewia. Tym mianem zaszczycono Wojciecha Cejrowskiego i zespół folklorystyczny „Modraki”.  Natomiast „Perełkami Kociewia” wyróżniono: Izabelę Czogałę – adiunkta z Muzeum Ziemi Kociewskiej w Starogardzie i Patryka Podwojskiego – wirtuoza gry na organach. 
Oto jak wspomina tę uroczystość etnograf Barbara Maciejewska z muzeum w Oliwie:
                  Piaseczno, duchowe serce Kociewia, było w ostatnią sobotę sierpnia miejscem spotkania nie tylko mieszkańców tego malowniczego regionu, stało się również okazją do zaprezentowania tradycji i folkloru Kociewia, licznie zgromadzonym tu w tym dniu gościom, którzy przybyli na uroczystą inaugurację I Walnych Plachandrów.
               Pod tym regionalnym określeniem kryje się ciekawa i cenna inicjatywa, zamierzająca wspierać twórczą aktywność ludzi, którzy tu żyją, pracują i chcą pielęgnować rodzimą tradycję. W trakcie starannie przygotowanych obchodów wręczono zaszczytny tytuł Ambasadora Kociewia, który od tej pory będzie przyznawany osobom i instytucjom szczególnie zasłużonym dla promocji regionu. Młodym, pracowitym, utalentowanym  osobom o wyjątkowym dorobku wręczono wyróżnienie Perełka Kociewia.
                Pierwsze Walne Plachandry odbyły się w miejscu szczególnym dla ziemi kociewskiej, które od wieków przyciągało rzesze pątników i jak przekazuje tradycja w miejscu Łaskami Słynącym, przy źródełku z uzdrawiającą wodą.
Spotkać tu można było wielu niezwykłych ludzi, kociewskie zespoły folklorystyczne, ludowych artystów, a koła gospodyń przygotowały potrawy  tradycyjnej kuchni kociewskiej.
                Przyciągały uwagę prace artystów ludowych z Kociewia, Kaszub i Borów Tucholskich, którzy w rzeźbie, obrazach i hafcie utrwalili wizerunek Matki Bożej Piaseckiej. Przydrożne kapliczki  Kociewia z Figurką Matki Bożej uwieczniono w barwnych fotografiach. To rezultat ogłoszonego konkursu w związku z przypadającym w tym roku jubileuszem  50-lecia koronacji Figury Matki Bożej Piaseckiej koronami papieskimi.
               Cieszy, że świadkami tego szczególnego wydarzenia była licznie uczestnicząca w nim młodzież i najmłodsze pokolenie Kociewian.
Dzień umykał zbyt szybko w tym wyjątkowym, niezwykle radosnym, barwnym, pełnym dobrych intencji miejscu.
                To prawda, chciałoby się jeszcze przebywać w tym niezwykłym miejscu, niestety, trzeba było wracać do Gdańska, zwłaszcza, że następnego dnia miała miejsce kolejna impreza – I Jarmark Kociewski w leśnictwie Wirty. Tak, jak poprzedniego dnia, moja żonka, Barbara Maciejewska i ja, pojechaliśmy do Wirt. Pogoda wyśmienita zapowiadała przyjemny dzień. Dobrze, że u sympatycznego Kuby Piechowiaka z leśnictwa „zaklepałem” miejsce parkingowe, bo gdzie tylko było można, na poboczach, polankach, łąkach stały rzędy samochodów. Jak mnie poinformowano, w tej imprezie uczestniczyło około 7 tysięcy gości.
              I Jarmark Kociewski zorganizowany został przez Nadleśnictwo w Kaliskach i oddział kociewski Zrzeszenia Kaszubsko – Pomorskiego w Zblewie. Wokół pięknej zielonej polany otoczonej wiekowym lasem prezentowały swoje rękodzieło uczestnicy XII pleneru i przybyli specjalnie na tę imprezę twórcy z Pomorza. Można było zaopatrzyć się w cudowne hafty, rzeźbę w drewnie, ceramikę, plecionkę i malarstwo. Nie brakło różnego rodzaju jadła od dzika poczynając, na smakowitych wyrobach pań z Kół Gospodyń Wiejskich Borzechowa, Bytoni, Osiecznej, Zblewa kończąc.
                 Gościem specjalnym Jarmarku był Wojciech Cejrowski, który tutaj odebrał tytuł Ambasadora Kociewia, nie mogąc tego uczynić w Piasecznie.
                  Jarmark Kociewski zakończył się rozdaniem dyplomów uczestnictwa twórcom ludowym uczestniczącym w bytońskim plenerze, który sfinansowany został dzięki projektowi LGD Chata Kociewska. Projekt nosił tytuł: Jarmark Kociewski w Wirtach owocem warsztatów sztuki ludowej, rękodzieła i recyklingu.
Uczestnikami XII pleneru byli:  Bogumiła Błażejewska, Krystyna Engler, Maria Leszman, Katarzyna Nowak, Barbara Okonek, Ewa Piotrowska, Irena Szczepańska, Krzysztof Bagorski, Krystyna Chwojnicka, Włodzimierz Drozd, Malwina Dzwonkowska, Brygida Śniatecka, Józef Śniatecki, Alfons Zwara, Leszek Baczkowski, Tomasz Bednarczyk, Marek Pawelec, Jolanta Pawłowska.

                                                                          Edmund Zieliński 
Gdańsk 3 września 2018

Artystyczna dusza Marka Pawelca

 Artystyczna dusza Marka Pawelca
Urodził się w Kleszczewie, przyszłą żonę poznał w Zblewie  i tu mieszkają.
           Pana Marka poznałem przed trzydziestu laty, kiedy rozpocząłem budowę domu w tej wsi. Jest wziętym stolarzem, ale i rzeźbiarzem. A z rzeźbą to było tak.
             Był rok 1998. Rozpoczęły się przygotowania do wizyta naszego papieża Jana Pawła II w Polsce. Było wiadomo, że ma przyjechać  do Trójmiasta. Przy wyborze miejsca brano pod uwagę Sopot i Gdynię. Ostatecznie władze kościelne i administracyjne zadecydowały, że ołtarz papieski stanie na hipodromie w Sopocie. Scenograf pan Marian Kołodziej opracował cały plan sytuacyjny i zaproponował, by wystrój ołtarza papieskiego wykonali rzeźbiarze ludowi z Pomorza. Z racji pełnionej przeze mnie funkcji prezesa Oddziału Gdańskiego Stowarzyszenia Twórców Ludowych, organizatorzy całego przedsięwzięcia poprosili mnie o pomoc w naborze rzeźbiarzy do wystroju ołtarza. To niebyło trudne, wielu znałem osobiście, o wielu słyszałem. Tutaj pomyślałem o stolarzu Marku Pawelcu i zaproponowałem mu wykonanie krzyża z pasyjką do ołtarza papieskiego. Marek pasyjkę wyrzeźbił, krzyż wykonał i dzieło to stanęło w sąsiedztwie mojego krzyża na prawym skrzydle ołtarza papieskiego. I tak zaczęła się przygoda Marka Pawelca z rzeźbą. Najważniejsze, że nie był to epizod – artystyczna praca w drewnie trwa do dziś. Dowodem jego działalności artystycznej są liczne kapliczki przydrożne i krzyże stojące na terenie Kociewia. Najwięcej serca i swych umiejętności artysta włożył w wykonanie kopii Matki Bożej Łąkowskiej z XIX wieku. Oryginał znajduje się w Muzeum Ziemi Kociewskiej w Starogardzie, natomiast kopia zajęła miejsce oryginału w Bożej Męce  w Zblewie u zbiegu ulic – Głównej, Kościelnej, Chojnickiej, Dworcowej i Północnej.
Marek Pawelec wypracował swój własny styl, co jest cenną cechą każdego artysty.
Gdańsk 6 czerwca 2018                                                    Edmund Zieliński

Ps. Umiejętności Marka Pawelca i niebywałe zaangażowanie w rzeźbie ludowej, znalazło swoje odzwierciedlenie podczas rozpatrywania wniosku M. Pawelca o przyjęcie do Stowarzyszenia Twórców Ludowych. Tutaj Rada Naukowa działająca przy Zarządzie Głównym STL jednogłośnie podjęła uchwałę o przyjęciu pana Marka Pawelca w poczet członków tej organizacji.  Stało się to 10 września 2018 r.

Gdańsk 2 października 2018
             

sobota, 4 sierpnia 2018

Laudacja Pani Haliny Słojewskiej – Kołodziej, wygłoszona na promocji mojej książki „Ołtarz papieski dłutem stworzony” w Instytucie Kaszubskim w Gdańsku, dnia 18 marca 2010 roku.

Laudacja Pani Haliny Słojewskiej – Kołodziej, wygłoszona na promocji mojej książki „Ołtarz papieski dłutem stworzony” w Instytucie Kaszubskim w Gdańsku, dnia 18 marca 2010 roku.


Mówi Pani Halina Słojewska – Kołodziej.
Określiłeś w zaproszeniu (do prof. Józefa Borzyszkowskiego), że o książce opowie ta i ta. Musicie mi państwo po prostu darować, ponieważ ja tę książkę przeżyłam niesłychanie osobiście poprzez moje wzruszenie, moje prywatne, dzięki temu, co napisał, co stworzył pan Edmund. Ale każda strona tej książki wzbudza moje poruszenie i boję się, że ja się temu wzruszeniu za bardzo poddam, i to proszę mi darować. Ale sytuacja jest taka, że musicie państwo to zrozumieć, bo był czas , jak myślę, wszystkich państwa, którzy współtworzyli ten ołtarz. To był czas wyjątkowy. Dla każdego z nas coś innego to znaczyło w życiu prywatnym, zawodowym, osobistym i jak najbardziej twórczym, że każdy z was to też  w jakiś sposób wyjątkowy przeżył. I tu może to moje .. raz, że się do tego grona tak przyczepiłam poprzez Kołodzieja. Bo przecież nie mogłam go zostawić samego, a w różnych sytuacjach pomagać. A poza tym, byłam świadkiem jak on wyrysowywał te propozycję tych figur. W związku z tym to moje opowiadanie o książce będzie szalenie subiektywne, prosiłabym żebyście państwo … może uda mi się przywołać nastrój tamtych dni, który dla każdego ma inną barwę, co innego wspomina, a tutaj musicie jakoś państwo przyjąć to moje wrażenie. Wiecie państwo, że mamy szczęście, że tak wyjątkową sytuację, jaka była przy budowie tego ołtarza, dokumentował pan Edmund. Bo nie wszystkie   wydarzenia wtedy jeszcze… bo technika była inna w porównaniu z tą obecną.  Właściwie dzięki temu, krok po kroku, od samego początku naszego spotkania w Łączyńskiej Hucie, ten człowiek z tą kamerą chodził, rejestrował, kazał patrzeć i słuchać. Ręce mu mdlały, jak w którymś momencie pisze, bo wtedy nie był taki sprzęt jak teraz, komórką można nagrywać i już. A on to dokumentował. I mamy szczęście, bo dzięki  takiemu wiernemu zapisowi, bo to był również zapis wypowiedzi kolegów, twórców wszystkich i eminencji i profesorostwa. Dzięki temu powstało coś,  prostu powstało coś, z czym się możemy dzięki tej książce identyfikować, pomoże nam przypomnieć, jak to było, co przez te pół roku było takie ważne dla nas. Co w tej chwili, pewno taka jest natura ludzka, że  na początku w trakcie działania były jakieś zgrzyty, jakieś nieporozumienia, przecież w każdym przedsięwzięciu ludzkim się zdarzają. A z upływem  czasu to wszystko przestaje być ważne. Ważne jest to, co było wspaniałe, to, co było w naszych sercach, to, co było  w naszym entuzjazmie, to co było w naszych poszukiwaniach, bo tak to było, bo to była  taka zbiorowa wspólna twórcza praca. I to wszystko zawdzięczamy panu Edmundowi. Ja to tak w każdym razie odbieram. Ponieważ on to uparcie od pierwszego spotkania, aż do samego końca dokumentował, bo są zdjęcia z  rozbiórki ołtarza i  ostatnie wspólne  zdjęcie nas wszystkich  na ołtarzu. 
To jest nieprzecenione dla mnie, to co on tutaj zrobił. Ale tak ogólnie – panu Edmundowi należą się za to nasze niezmierne akty wdzięczności, bo każdy z państwa który brał udział, coś tam znajdzie takiego swojego. Mało tego, mnie to szalenie ujęło to,  że pan Edmund mówi o tych swoich kolegach po imieniu: a Michaś to, a Stanisław to, Rysiu tamto, że  przez taki drobiazg to się przewija, bo widzę, że  Henryk chciał powiedzieć to i to, a Michał tam znowu to i to, że to wiecie, to jest drobiazg, ale to przywołuje tę atmosferę, która się  może  po miesiącu, po dwóch, po trzech  się wytworzyła, takiej wspólnoty miedzy wami twórcami, bo   najpierw było to natchnienie Kołodzieja, potem różne mądre i serdeczne gesty. Chciałam powiedzieć, że jądro tego wszystkiego co się zdarzyło przy naszym Janie Pawle II tam na tym ołtarzu, to jądro, to ja to odczuwam tak, że to wy, twórcy, poruszeni jakąś wspólną myślą, która się rodziła czasem opornie, czasem w proteście, a czasem w entuzjazmie, a pomału się rodziła, że to się zdarzyło dla naszego Jana Pawła II przez was, dzięki wam. Był prof. Józef Borzyszkowski, przygarnął nas wszystkich w swojej checzy w Łączyńskiej Hucie i stworzył atmosferę taką, że każdy mógł powiedzieć co o tym myśli. Były osoby, jakby w sensie organizacyjnym też to wszystko ujęły. Istota rzeczy, i to myślę też, jestem panie Edmundzie  wdzięczna za wierną dokumentację także słów Kołodzieja, że on daje tylko generalny obrys tych rzeźb, natomiast chciałby uzyskać od was wasze indywidualne widzenie tego. Tak było. 
 Muszę jeszcze sięgnąć dalej wstecz, że jak powstał ten pomysł Kołodzieja, to zaczęliśmy jeździć, ciągle jeździliśmy na Kaszuby, ale pojechaliśmy na przykład do Skansenu do Wdzydz Kiszewskich, i tam, i z panią Szałaśną, i byliśmy w muzeum etnograficznym w Oliwie, gdzie udostępniono nam te wzory tych dawnych kaszubskich kapliczek, figur, Bożych Mąk i to właściwie było tą iskrą, która się zapaliła w Kołodzieju, że można by na tych naszych Kaszubach jakby przywołać tę przeszłość artystyczną, serdeczną, prostą i dlatego Kołodziejowi zależało na tym, żeby oczywiście w generalnym zarysie    rzeźby było jego, ale wyraz indywidualny musiał być każdego z was. I to się sprawdziło. No, były wątpliwości, bo wielu z państwa takich gabarytów nigdy nie rzeźbiło, więc to był pierwszy znak zapytania, czy to się uda. Występowała kwestia polichromowania tych rzeźb, były różne fazy ustawienia tego na ołtarzu. Ale jakże on się cieszył jak widział inwencję rzeźbiarza. Musze przypomnieć anioła pani Reginy Matuszewskiej. Marian troszeczkę inaczej tego anioła narysował. Ten  anioł u Kołodzieja był taki z rozwartymi skrzydłami, taki porządny anioł, którego nie powstydziłby się Józek Chełmowski. No a pani Matuszewska dostała jakiś taki kloc lipy, no i przyjeżdżamy do niej na konsultacje, zobaczyć jak jej ta praca idzie, i co my widzimy, że anioł pani Matuszewskiej ma takie skulone skrzydła, nie żaden taki pyszny, ma te stulone skrzydła, ale wyraz tego anioła jest taki, że po prostu Kołodzieja zatkało. Ona go tak wspaniale zakomponowała, bo taki miała pień drewna. To taki przykład. Uparcie do tego wracam, bo w moim życiu też były takie dwa okresy – pierwszy ołtarz i potem po dwunastu latach ten ołtarz, gdzie zagarnął cała moją istotę. Te zadania z tym związane. Ja nie zapomnę nigdy kiedy jeździliśmy z Kołodziejem na te korekty tak zwane, kiedy on patrzył co to się rodzi. No bo jak mówię, to karkołomne było zadanie, to na pewno na początku państwo tak myśleli. Ale potem jak rozpakowaliście się przy tej robocie, zauważyliście, że po prostu umiecie to zrobić, że dacie radę. Nie taka kapliczka czy nie taka figurka, ale taki chłop Pan Jezus czy Józef, czy jakiś inny. Ta idea Kołodzieja żeby te rzeźby wasze stanęły na Kaszubach. No różnie to potem się okazało, szkoda, że to się nie mogło zrealizować. W wyobraźni Kołodzieja była kapela kaszubska nad jeziorem Raduńskim, bo tam łódź była, też płynęli łodzią, czy na przykład Jan Chrzciciel, też będzie gdzieś nad wodą, że będą wtopione te postacie w ten pejzaż kaszubski. Tutaj tak się wzruszyłam, bo tu przywołał pan Edmund ten temat, który był poruszany na którymś zebraniu, jak to będzie i gdzie to będzie, a Kołodziej mówił -  ja mam swój kamień koło Łączyńskiej Huty i tam jak czytam  siadam sobie. I tak sobie wyobraziłem, że jak mnie już nie będzie, to tam będzie siedział Jezus Frasobliwy, że się go tam umieści. No tak wydaje się, że to piękna myśl, miał szalenie bogatą wyobraźnie, on tam widział te postacie, no, że to się nie udało, może szkoda. Tak, że myślę sobie, że dane nam było coś przeżyć takiego nieporównywalnego z innymi zdarzeniami w życiu naszym. Bo tutaj się jak gdyby ta metafizyka i nasza religia i nasza miłość do Jana Pawła II i wasze twórcze natchnienia, które mieliście i to się wszystko jakoś w ten jeden akt zestrzeliło. Powtarzam, żeby nie pan Edmund, to byśmy sobie…  to tam  hodowali w sercu, każdy coś innego. Natomiast on to dokonał na papierze, i to jest ilustrowane zdjęciami, które też mnie bardzo wzruszały (pani Halina wspomina tutaj zmarłego męża Kołodzieja), jeszcze nie bardzo mogę patrzeć na te zdjęcia Kołodzieja, jakoś mi jest ciężko bardzo, ale  dzięki temu co on zrobił to, to będzie trwało i może tam gdzieś jeszcze się uda, bo rzeźby które są w Matemblewie - jest taki pomysł - żeby je pokazać, gdzieś czerwcu, może na takiej wielkiej wystawie w kościele Mariackim.  Z drżeniem serca pojadę do Matemblewa zobaczyć w jakim one są stanie prawda? Kołodziej parokrotnie mówił, że jemu nie przeszkadza, że to drewno popęka, że tak jak stoją te Boże Męki na skraju wsi czy na skrzyżowaniu dróg, czy w kapliczkach, pada na nie śnieg, deszcz, wieje wiatr i to też ma swój wyraz artystyczny. Myślę, że gdyby się to udało, to wtedy byście przyjechali zobaczyć swoje działa. Dziękuję panie Edmundzie i cenię sobie szalenie wysoko pana dzieło. Nie wiem czy oddałam wszystko, bo taka jestem trochę  poruszona tym wszystkim. Musicie mi wybaczyć. 
 Kiedy Pani Halina skończyła, wstałem i powiedziałem: Drodzy Państwo, ja nie śmiałbym już nic dodać. Ponieważ pani Halina tak pięknie o wszystkim powiedziała, że przypadkiem żebym czegoś nie zburzył. Ja chcę tylko serdecznie Pani Halinie podziękować. Ja kwiatków nie mam, ale pozwolę sobie to otworzyć (odwija zapakowane drzewko z ptaszkami) mam coś, czym się zajmuję na co dzień, i myślę, że to będzie gdzieś tam stało i przypominało nasze działania. Pani Halina mówi - dziękuję serdecznie pani Edmundzie i powiem jeszcze, że ta książka mnie uświadomiła, że pan Edmund to jest nie tylko prozaik i epik, ale i wiersze pisze. Ja tu jeden wiersz przeczytam panie Edmundzie,  oto on:

Kołodziej się zwierza, że dla papieża
Ołtarz zbudują rzeźbiarze.
Zebrało się wiele, w plebanii, kościele
Twórczości ludowej szafarze.

Projekty wybrali, ci wielcy i mali,
I bracia trzej Kociewiacy
By Ojcu Świętemu, ziomkowi naszemu
Pokłon złożyć w tej pracy.

Już kloce zwiezione tam w Zblewie złożone
Czekają na dłuto Jerzego.
A nasz brat Jerzy w szpitalu leży
I myśli, czy wyjdzie z niego.

Lecz śmierć już bieży i zwierza się Jerzy
Że rzeźby już nie dla niego.
Pan brata zabiera, myśl głowę uwiera,
Zrobimy za brata naszego.

I tak to powstała ta rzeźba niemała
Co bracia Jerzego zrobili,
I Stanisław Plata, kolega nasz, brata,
To wszystko za niego rzeźbili.


Zebrani nagrodzili panią Słojewską wielkimi brawami.

P.s. Pani Halina Słojewska zmarła w czwartek wieczorem 1 listopada 2018 r. Tydzień później w czwartek 8 listopada w kościele p.w. Św. Jana w Gdańsku o godzinie 16 odbyło się nabożeństwo żałobne przy urnie z prochami zmarłej Haliny Słojewskiej. Urna została przewieziona na miejsce spoczynku Jej męża pana Mariana Kołodzieja w Centrum Św. Maksymiliana  w Harmężach.





niedziela, 22 lipca 2018

Edmund Zieliński

  Recenzja mojej książki „Na ścieżkach wspomnień…” napisana przez pana Kazimierza Ostrowskiego w miesięczniku „Pomerania” nr 12 (438) grudzień 2010, w dziale „Lektury”.

Ukochane Kociewie
Jeden z felietonów w książce Edmunda Zielińskiego „Na ścieżkach wspomnień…” nosi tytuł „Zapach siana z dawnych lat”. Charakterystyczny, intensywny, duszący zapach świeżego siana prawie wszyscy potrafimy wywołać z pamięci – czasem nawet sięgając do nie odległej przeszłości. Wciąż bowiem jesteśmy społeczeństwem na wpół rustykalnym i niemal  każdy kiedyś był choćby biernym uczestnikiem sianokosów, w różnych fazach tego procesu. Niby nie jest to czymś niezwykłym, co roku o tej samej porze wykonywane rolnicze czynności, zapobiegliwe gromadzenie paszy dla zwierząt,  a jednak jest w tym działaniu spora doza romantyzmu. Zwłaszcza gdy chodzi o zapach siana „z dawnych lat”, który wydaje się cokolwiek inny niż ten dzisiejszy. Zazwyczaj to, co działo się niegdyś, a zwłaszcza kilkadziesiąt lat temu, jawi się w świadomości w zmienionym kształcie, w barwniejszych obrazach. Budzi także ciepłe uczucia, nierzadko tęsknotę za utraconą młodością.
             Posługując się metaforą można powiedzieć, że książka jest cała przesycona zapachem siana, który wywołuje długi łańcuch wspomnień. Zaczynając od genealogii i przedstawiania członków swojej rodziny, Zieliński zaprasza  czytelników, by podążali za nim ścieżkami wspomnień od miejsca swego urodzenia w małym Białachowie – rodzinnego gniazda matki (z d. Redzimskiej), przez ukochane Zblewo, gdzie przeżył szczęśliwe młode lata, do Gdyni, gdzie mieszkała dziewczyna, w której się zakochał i do Gdańska na Zaspę – przystani na resztę życia. Na koniec ponownie do Zblewa, o którym potrafi opowiadać zajmujące historie.
            Mieszkając od dawna w mieście, wciąż za swoją małą ojczyznę uważa okolice dzieciństwa i młodości. W 2006 roku napisał : „Ja jednak wolę wieś. Mieszkam w Trójmieście tyle lat, a najlepiej czuję się na wsi. I niech tak zostanie. Moje wsie , Białachowo i Zblewo, będą mi zawsze najbliższe („40 lat w Trójmieście”).
             Gdyby nawet nie padła tak jasna deklaracja, można o przywiązaniu autora do swoich stron rodzinnych przeczytać na wielu kartach książki. Ma ono kilka źródeł. Najpierw mocne więzy, łączące go z licznymi odgałęzieniami rodziny. Potem pamięć, a w niej także pokłady pamięci podświadomej, o życiu w otoczeniu bliskich ludzi, o niezliczonych zdarzeniach i przeżyciach z przed lat, które ukształtowały jego osobowość. Także o ludziach , z którymi skrzyżowały się jego ścieżki. Żywym źródłem jest też rosnące z upływem czasu umiłowanie ojczystego Kociewia, jego kultury i historii. Wciąż pielęgnuje w sobie owe gorące uczucie i podsyca je. „Byłem, jestem i będę Kociewiakiem. Im dalej od swego regionu, tym bardziej trzeba podkreślać  przynależność do Ziemi Ojców” – mówi w innym miejscu.
             I rzeczywiście  podkreśla na wiele sposobów, szczególnie zaś gdy pisze o  sztuce ludowej i swojej działalności artystycznej. Bo pan Edmund Zieliński jest uznanym twórcą – rzeźbiarzem, czynnym od pół wieku, za swój debiut uważa wystawę kociewskiej sztuki ludowej w Starogardzie w 1961 roku! Rzeźby i obrazy na szkle wystawiał w kraju i za granicą, jego dzieła znajdują się w muzeach etnograficznych.  Nie tylko tworzy, lecz nie strudzenie popularyzuje kulturę ludową, prowadzi lekcje poglądowe i warsztaty dla młodzieży i nauczycieli, organizuje kursy, reaktywuje kociewski haft i malarstwo na szkle, które przecież musiało tu istnieć, tak jak na sąsiednich Kaszubach. „Przypuszczam, że i na tym terenie obrazki te funkcjonowały w poszczególnych chałupach. Przecież Kociewie nie było odgrodzone od Kaszub murem…” – powiada. Z zapałem tropi po wsiach relikty tradycyjnej sztuki ludowej, ratuje od zniszczenia kapliczki przydrożne („Z wędrówek po moim Kociewiu”, „Ze strychu do muzeum”). Jest współzałożycielem i wieloletnim prezesem Gdańskiego Stowarzyszenia Twórców Ludowych, osobny rozdział książki poświęcony jest aktywności w tej dziedzinie („Dzięki tym działaniom rozwijamy się i chronimy dziedzictwo kultury”).
             Edmund Zieliński (ur.1940) jest dumny z bycia Kociewiakiem, toteż tym bardziej zależy mu na nobilitacji ojczystego regionu. Przytacza odezwę z 1957 roku, kiedy narodziło się (istniejące krótkotrwale) Zrzeszenie Kociewskie: „Podobnie jak Krakowiacy, Górale czy Kaszubi chcemy być znani w całej Polsce. W barwnym wieńcu polskich regionów ludowych niechaj się znajdzie kwiat zapomnianego Kociewia”. „Czy do tego trzeba coś dodawać? – retorycznie pyta Zieliński. – Ten apel z przed czterdziestu lat nic nie stracił na aktualności”.
             W ciągu minionego półwiecza od cytowanego apelu Kociewie umocniło rangę w wieńcu regionów i dziś bezsprzecznie nie jest  terra incognito – ziemią nieznaną, a ma w tym awansie spory udział również autor omawianej książki. Wysyłając w 1994 roku do „Gazety Kociewskiej” wspomnienie o dwóch zmarłych wówczas twórcach ludowych, nie przypuszczał, że zostanie stałym współpracownikiem redakcji. Od tego czasu (z trzyletnia przerwą) napisał do gazety blisko półtorej setki  felietonów o swoim życiu, o rodzinie, o pracy twórczej, o ludziach spotkanych na swojej drodze, o swojej wsi, obrzędach i zwyczajach; teksty publikowane w gazecie złożyły się na omawiane tu dzieło. Wszystkie są ciekawe dla zwykłych czytelników (od nich zaczynają lekturę „Gazety kociewskiej”), dla historyków interesujące jako cenne źródło do dziejów regionu, dla socjologów i etnografów jako dokumenty życia wsi kociewskiej i zachodzących na niej zmian. Wartość tej wspomnieniowej publicystyki jest tym większa, że Zieliński posiada nadzwyczajny dar obserwacji i pamięci, często o sprawach z pozoru nieistotnych, które jednak wprowadzają czytelnika w klimat opisywanych miejsc i zdarzeń. Można powiedzieć, że utrwala w zbiorowej pamięci ginący świat.
             Na przestrzeni jednego żywota dokonały się bowiem zmiany ogromne. Na przykład w sferze religijności: „Wieczorem po kolacji wszyscy klękali do różańca, który prowadził dziadek Franciszek, klęcząc wyprostowany na obu kolanach. (…) Kiedy ja odjeżdżałem  do wojska,  mój ojciec podał mi na talerzyku święconą wodę, którą się przeżegnałem mówiąc: „w imię Boże.” („Codzienne modlitwy z dalekiej przeszłości”). Dla młodych czytelników zapewne egzotyczne, a może niewiarygodnie brzmią opisy gospodarskich czynności i robót polowych – sadzenia kartofli i wykopów, zimowych omłotów, czy znakomity opis zimowego połowu ryb w jeziorze należącym do dziadka Franciszka. Ilu z nas  jeszcze pamięta ciężką pracę przy wydobywaniu torfu, która tak ciekawie i szczegółowo relacjonuje Zieliński? Ze względu na ochronę środowiska zakazano kopania torfu w latach 60.,przedtem był to powszechny sposób zaopatrywania się w opał. Albo jak wyglądały dawniej wesela, w których uczestniczyła, przynajmniej w roli obserwatorów, cała społeczność wiejska?
              Wszystko się zmieniło – konstatuje felietonista. „Dziś świat pędzi do przodu, na nic nie ma czasu. Ludzie pozdrawiają się w biegu, zamykają się w swoich mieszkaniach, nie przesiadują na ławeczkach przed domem, bo i z kim tu rozmawiać, jak w telewizji serial goni serial. Wszystko się zmieniło”. Wspominając z sentymentem przeszłość, widzi jednak nieuchronność przemian i akceptuje je: „Znojnie się wtedy obrabiało pola. Dobrze, że dziś mechanizacja przejęła trud uprawy roli, a że zmieniły się zwyczaje? Świat idzie do przodu i nic nie zatrzyma uciekającego czasu. Póki co, zostały wspomnienia” („Na wsi dawniej”).
                                                                                                                  Kazimierz Ostrowski

Edmund Zieliński, Na ścieżkach wspomnień, Gdańsk 2009, s. 594, nakładem autora. 

Gertruda Stanowska S. Gełdon, E. Zieliński „Z Kręga przez Sant’ Omero do Nowego” - recenzja książki

Gertruda Stanowska 
S. Gełdon,   E. Zieliński  „Z  Kręga przez Sant’ Omero do Nowego” - recenzja książki

Zamiast wstępu.  Miała  to być w zamyśle krótka recenzja, a narodził się pomysł na nowy cykl artykułów pod roboczym tytułem  „Nasi z Kociewa”.
Jak to się stało?  Książka o znamiennym tytule: „ Z  Kręga przez Sant’ Omero do Nowego” stanowi podsumowanie długiego, twórczego życia człowieka urodzonego kilka lat po odzyskaniu niepodległości. Bohater książki,  zanim wkroczył  w swoje naprawdę dorosłe życie, doświadczył  „zabawy w wojsko i wojnę” – tylko że nie była to zabawa, a twarda rzeczywistość. Zanim przedstawię  bohatera, najpierw    kilka refleksji o  jego pokoleniu.  W momencie wybuchu II wojny światowej byli młodymi,  kilkunastoletnimi chłopakami. Kończyli szkołę powszechną, ci ambitniejsi myśleli o dalszej nauce. W normalnych warunkach uczyliby się, zdobywali zawód terminując u majstrów wszelakich profesji, czy gospodarując na rodzinnych włościach. Podrywali dziewczyny. Bawili się.  Jednak wojna przecięła ich  plany. Pytania: co robić? Jak przetrwać? Z chwilą, gdy mogli podołać ciężkiej pracy fizycznej, kierowani byli do pobliskich gospodarstw rolnych będących w rękach  Niemców. Brakowało siły roboczej,  bo starsi mężczyźni  sukcesywnie powoływani,  już dawno walczyli na obu frontach. Siła robocza  w gospodarstwach, niezależnie od ich wielkości była potrzebna. Armia niemiecka potrzebowała żywności.  Kilkunastoletni chłopcy musieli zastąpić nieobecnych, walczących na wojnie.  Pracowali tam do momentu,  dopóki okupant  nie uznał, że i oni już dorośli do poboru wojskowego. Sytuacja na frontach w drugiej części wojny była  zróżnicowana.  Na Wschodzie trwały zacięte walki, po każdej bitwie trzeba było uzupełniać szeregi  nowymi żołnierzami.. Front Zachodni do 6 czerwca 1944r. był w miarę stabilny. Tam też głównie,  po krótkim przeszkoleniu, kierowano  żółtodziobów. Na szczęście, ci młodzi ludzie rzuceni w nieznane sobie rejony  nie byli sami. Spotykali swoich kolegów, zawiązywali nowe znajomości z chłopakami z Pomorza i uskuteczniali dezercje, nie wzbraniali się od poddania się w niewolę aliantów. Deklaracja: jestem Polakiem, chcę walczyć z Niemcami - torowała drogę do oddziałów polskich walczących na Zachodzie.  Dezercje musiały być  przemyślane. Złapani uciekinierzy nie mogli liczyć na pobłażliwość. Bohater naszej książki, Stefan Gełdon, szczęśliwie przedostał się na drugą stronę. I … Czytelniku,  zapoznaj się z jego przeżyciami, bo są tego warte. A może z rodzinnych opowieści wyłoni się postać, którego losy były podobne. Ja, taką osobę mam. Był to kuzyn mojego ojca. Pan Stefan  wspomina kolegów z Kręga.  Mieli szczęście w nieszczęściu. W większości, z Frontu Zachodniego, wprawdzie  przez Włochy czy Anglię, wracali do kraju.  Ci, walczący na Wschodzie byli w znacznie gorszej sytuacji. Byli, brzydko mówiąc, „mięsem armatnim”. Polakami , którzy umierali za hitlerowskie Niemcy. We wszystkich  rodzinach, w których bliscy walczyli podczas wojny -  płacz oznaczał:  radość, gdy wracali, nawet ranni i żałobę, gdy przychodziło zawiadomienie o śmierci.

Po tym niekrótkim jednak wprowadzeniu  wracam do  książki Edmunda Zielińskiego -  Stefana Gełdona  „Z  Kręga przez Sant’ Omero do Nowego”. Pan Edmund we wstępie wyjaśnia, jak doszło do jej napisania. Zastrzegł się jednak, że właściwym autorem jest Stefan Gełdon, bo dzięki skrupulatnym, dziennikarskim zapiskom,  zbieranym pieczołowicie przez całe długie życie, a które  Stefan Gełdon przekazał mu do „obróbki”, mogła  ona powstać. Nie jest więc to typowa autobiografia. Oczywiście kanwą  książki są pamiętnikarsko- kronikarskie opisy przeżyć Stefana Gełdona, ale  komentatorem wydarzeń i autorem wielu   przemyśleń i refleksji jest Edmund Zieliński. Ten, na bazie bogatego życiorysu Pana Gełdona,  poczynił ich wiele. Szukanie ich zostawiam Tobie, Czytelniku!    Jednak jeden pozwolę sobie zacytować:  „ … ja, uczeń Stefana  Gełdona ze szkoły w Białachowie, dzielę stronice tej książki z człowiekiem, który ma ogromny wkład w ukształtowanie mego życia, zwłaszcza na artystycznej drodze”. Czy potrzeba innych, wyszukanych słów, by wyrazić szacunek i podziękowanie swojemu nauczycielowi? Jak wielki musiał być to wpływ, skoro  Edmund Zieliński w czasie swoich wędrówek po Kociewiu odnalazł  swego białachowskiego  nauczyciela  / poprzez krewnych jego żony, Wandy z Gołuńskich / i dotarł do niego. Okazało się, że ten  po przejściu na emerytury ( swojej i żony)  zamieszkał w Nowem. Muzeum Ziemi Kociewskiej w Starogardzie zainspirowane dokonaniami artystycznymi  Stefana Gełdona przygotowało   wystawę   jego  bogatego dorobku. Można ją było oglądać w Muzeum w ubiegłym roku. Zanim za autorami  poznamy   artystyczny świat Pana Stefana, wróćmy do jego losów po zakończeniu wojny. Najpierw był roczny pobyt we Włoszech. W tytułowym Sant’ Omero. Nauka zawodu w tamtejszym gimnazjum.  Ale Alianci zdecydowali: „ w sprawie Polskich Sił Zbrojnych będących … pod dowództwem brytyjskim … aby członkowie tych sił w największej liczbie wracali do Polski”… 
Powrót naszego bohatera do Polski. Nowa rzeczywistość. Miał wiele szczęścia i pomysł na życie. Myślał, że będzie to praca w szkole. Po krótkim przygotowaniu do zawodu nauczyciela, został nim w niewielkim, położonym w sąsiedztwie Zblewa, Białachowie. I tu narodziła się nowa pasja. Pasja, która  przeorientowała, przemodelowała  już ułożone życie. I podjęcie decyzji: tym chcę i  będę się zajmował.  Decyzja odważna. Założonej rodzinie trzeba było zapewnić chleb. Mając wsparcie ukochanej żony Wandzi, którą też  „zaraził”  zainteresowaniem do swoich ukochanych lalek -  całe swoje dojrzałe życie  im poświęcił. I odniósł sukces. Lalki, lalkarstwo, teatr lalek……. To świat, w który wprowadzają obaj Panowie:  Stefan Gełdon i Edmund Zieliński w opowieści:  „Z  Kręga przez Sant’ Omero do Nowego”.

P.S. W książce jest też nawiązanie do Białachowa. Mimo, że okres pracy w tej miejscowości trwał krótko, Białachowo dało naszemu bohaterowi  radość i miłość jego życia. Żonę Wandę z rodu Gołuńskich, kuzynkę Kazimierza, mieszkającego do śmierci w Bytoni przy ulicy Gajowej.
Wypadałoby na koniec podsumować dorobek długiego życia Pana Stefana. Tylko po co? Czytelnik sam wyrobi sobie własne zdanie. Co było ważne, najważniejsze w życiu  pana Stefana. Książka pokazuje jeszcze jeden wgląd w jego życie: był zagorzałym wodniakiem! Jak to było możliwe mieszkając w Strzelcach Opolskich? Ano, podobno dla chcącego nie ma nic trudnego!

 Edmund Zieliński wydał nową książkę. Konsternacja. Już? Tak krótko po „Drogach Krzyżowych…”? Po chwili  książkę mamy w ręku. „Z Kręga przez Sant’ Omero do Nowego”. Tytuł znamienny.  Początek, długie ciekawe życie i niby emerytura znowu na Kociewiu – Stefana Gełdona.  Polecamy. Więcej o książce i jej bohaterze w oddzielnym artykule. Jednak jedna uwaga. Edmund Zieliński nie chcący w tej książce zdradził się ze swoją metodologią pracy, tej pisarskiej, pewnie też nie obcej innym. Będąc w trakcie pracy nad „Drogami Krzyżowymi”  już przygotowywał materiały tej nowej. Zaczął od źródła. Odwiedził Krąg. Pokłosiem tych odwiedzin jest zdanie wyrażające dwa, a może trzy  życzenia. Pierwsze dzięki życzliwości dla pomysłodawcy zostało już zrealizowane. Rok temu cmentarz ewangelicki i mogiła Żydówek  w Białachowie zostały uporządkowane  a miejsca upamiętnione.  Pozostało ostatnie życzenie. Nie zdradzę czego dotyczy. Czytelniku, poszukaj go sam.  A  gdy znajdziesz,  pomyśl: czy nie warto się nad nim pokłonić?

Jako Oddział Kociewski ZKP  w Zblewie  myślimy o promocji tej książki  i przedstawieniu jej głównego bohatera, Stefana Gełdona. Parafrazując Wielkiego Polaka: To wszystko zaczęło się tu …. w Białachowie. Mamy wobec tego człowieka, prekursora amatorskiego ruchu lalkarskiego w Polsce i nie tylko, moralny obowiązek pokazać, że  Świat  Bajkowych Lalek, który stał się całym życiem  Stefana Gełdona  rodem z Kręga.  Udanej  lektury!






niedziela, 8 lipca 2018


                                         Agnieszka Osowska nie żyje

 30 maja 2018, uczestniczyliśmy w pogrzebie Agnieszki Osowskiej z Kurszewskich - zmarłej w niedzielę 27 maja 2018 o godzinie 14. Urodziła się 17 września 1914 roku w Białachowie. Tam chodziła do szkoły, pracowała na majątku w Radziejewie, gdzie z rodzicami mieszkała. Później mieszkała w Borzechowie z poślubionym  Dionizym Osowskim. Od 1946 roku mieszkała w Gdyni. Nazywałem ją Gdyńską Kociewianką. Piszę o niej w mojej książce  "Na ścieżkach wspomnień..." str. 212 - Tam moje Kociewie - tu moja Gdynia. Przeżyła 103 lata 3 miesiące i 21 dni (dobrze policzyłem?). 
Msza święta  koncelebrowana za duszę zmarłej odprawiona została w kościele parafialnym Najświętszego Serca Pana Jezusa w Gdyni, której przewodniczył Ojciec Wojciech Laniecki, dla którego zmarła była siostrą jego babci. 
W ceremonii pogrzebowej uczestniczyła liczna rodzina z pra pra prawnukami włącznie. Spoczęła w grobie swego męża, który pożegnał ten świat w 1965 roku. Niech odpoczywają w Pokoju. 














czwartek, 12 kwietnia 2018


                     Rękodzielnicy Kociewia  -  część I
          Chcę w tym opracowaniu przypomnieć sylwetki twórców ludowych Kociewia, których nie ma już wśród nas, a byli i tworzyli.  Kiedy ja zacząłem zajmować się kulturą i sztuką ludową, miałem zaledwie 20 lat, a bohaterowie tego felietonu mieli już pokaźny bagaż doświadczeń i sporo lat życia.
       
                                             
                                               Alojzy Stawowy



                                       Alojzy Stawowy około 1970 roku




             Zacznę od tego, który pierwszy stanął na ścieżkach mej twórczości. Był nim zacny, wielce zasłużony dla kultury ludowej Kociewia, Alojzy Stawowy z Bietowa. Kiedy z nim  się spotkałem z nim pierwszy raz? Oj, jak to było dawno! O ile mnie pamięć  nie myli, to było jesienią 1960 roku. Uczestniczyłem w kursie dla scenografów teatrzyków wiejskich. Przysłała mi zaproszenie pani Stefania Liszkowska - Skurowa z Wojewódzkiego Domu Twórczości Ludowej w Gdańsku, który mieścił się przy ulicy Korzennej w Ratuszu Staromiejskim. Dziś znajduje się tam siedziba Nadbałtyckiego Centrum Kultury. W kursie uczestniczyło więcej osób  reprezentujących ośrodki kulturalne województwa gdańskiego. Pamiętam, że  pod koniec zajęć każdy z uczestników miał opracować scenografię do jakiejś sztuki teatralnej. Coś mi się zdaje, że była to „Zemsta” A. Fredry. Zrobiliśmy małą wystawkę, którą obejrzała pani dyrektor WDTL, Leokadia Grewicz. Zwróciła uwagę na moje ciekawe rozwiązania sceniczne – to pamiętam. W pewnym momencie podeszła do mnie pani Liszkowska i powiedziała, że jedzie do Bietowa do Alojzego Stawowego, po czym zapytała,  czy chcę jechać z nią. Oczywiście, natychmiast się spakowałem i „Warszawą” garbusem pojechaliśmy do Bietowa. Samochodem kierował pan Janusz Kuchiński, wieloletni kierowca z WDTL-u. Pamiętam, że pogoda była  deszczowa. Krótko po południu zajechaliśmy przed gospodarstwo Stawowych. Weszliśmy do domu, w którym przywitali nas starsi państwo – Alojzy Stawowy z małżonką. Pan Stawowy od razu zrobił na mnie dobre wrażenie – schludnie ubrany, z czarnym wąsikiem, miły pan. Pani Liszkowska przedstawiła mnie jako młodego rzeźbiarza, a pan Stawowy chyba powiedział:  ‘Witam w gronie artystów ludowych”. Boże, cóż ja wtedy sobą reprezentowałem?  Zielony sztubak, co to nawet nie posiadał porządnego dłuta…  Podziwiałem jego rzeźby o tematyce świeckiej, wykonane w prawidłowych proporcjach. Z szafy dumnie na nas spoglądał Tadeusz Kościuszko, którego pan Alojzy wyrzeźbił jeszcze przed wojną. Pokazał swoją książkę pamiątkową, dyplomy, listy gratulacyjne. Pomyślałem wtedy: czy ja kiedyś mu dorównam? Kiedyśmy gawędzili o rzeźbach, rzeźbiarzach i sztuce ludowej, małżonka pana Alojzego przygotowała pyszny poczęstunek. Na stole znalazła się prawdziwa wątrobiana, krwawa (salceson), metka i wędzona szynka, a do tego swojski chleb. Pyszności! Syci, pełni miłych wrażeń serdecznie się pożegnaliśmy i pojechaliśmy do Zblewa, do mego domu.             
         
Alojzy Stawowy około 1970 roku

 Pan Stawowy nie był rodowitym Kociewiakiem.  Urodził się 18 maja 1904 roku, w Żelazkowie koło Gniezna. Na Kociewie przybył w 1920 roku. Tu poznał swą przyszłą żonę Bronisławę, z którą przeżył 60 lat. Rzeźbiarstwem zainteresował się jeszcze przed wojną. Początkowo były to postacie historyczne, jak: Kościuszko, Pułaski, Haller. Dopiero pod wpływem  Wojewódzkiego Domu Twórczości Ludowej, około 1956 roku, zainteresował się tematyką z życia wsi. Jego rzeźby miały poprawne proporcje. Wręcz nienawidził wykonanych niestarannie  postaci. Kiedyś tak mi powiedział: „Poprosili mnie z WDTL, bym wykonał jakiegoś sławnego człowieka, innych poprosili też.  Byłem na otwarciu tej wystawy. To, co tam mieli porobione, to by się wej diabeł uśmiał”. Jednocześnie był bardzo delikatny w publicznej ocenie  prac innych rzeźbiarzy. Nikogo nie uraził. Zresztą o swych rzeźbach też niewiele opowiadał. Był skromnym człowiekiem. Jego pracownia w Bietowie była prawdziwym przytuliskiem dla artystycznej duszy. Na ścianach dyplomy uznania, na półkach rzeźby, te najnowsze i te pokryte patyną czasu. Stół stolarski, mnóstwo narzędzi i wszechobecny zapach lipowego drewna. Przebywał w pracowni wiele godzin dziennie, mozoląc się z lipowym klockiem. Jego częstym tematem było „Wesele Kociewskie” według Bernarda Sychty.
               Lubiłem odwiedzać tego zacnego człowieka. Bardzo się cieszę, że mam” żywego” Alojzego Stawowego na wąskiej taśmie filmowej oraz zapis głosu na taśmie magnetofonowej.
                Pan Stawowy brał często udział w konkursach i wystawach sztuki ludowej. Mizernie wyglądały moje prymitywne rzeźby obok dojrzałych prac pana Alojzego Stawowego na wystawie w Starogardzie, w roku 1961. Ale byłem dumny, że stały właśnie obok jego dojrzałych rzeźb. W konkursie „Pamiątkarstwo ludowe” w Gdańsku. w 1959 roku, otrzymał wyróżnienie. W 1972 roku wyróżniono jego prace w konkursie „Rzeźba ludowa Polski Północnej”. Na ogłoszonym przez Wojewódzki Dom Kultury konkursie „Sztuka ludowa Pomorza Gdańskiego”, w 1976 roku, otrzymał I nagrodę. To tylko niektóre konkursy, w jakich brał udział. Od 1960 roku rzeźby Stawowego eksponowane były na wszystkich wystawach  sztuki ludowej organizowanych przez WDK w kraju i za granicą: 1972 – Rostock, 1978 – Mielnik (Czechy), 1979 – Pécs (Węgry),  1983 – Rovanieni, Pori i Turku (Finlandia). Jego rzeźby znajdują się w licznych muzeach etnograficznych w kraju oraz kolekcjach prywatnych.
                 Pan Stawowy bardzo sobie cenił współpracę z Wojewódzkim Ośrodkiem Kultury, a szczególnie z panią Stefanią Liszkowską. W jednym z listów tak pisał: „Szanowna Pani Magister. W załączeniu przysyłam pani mój rachunek wraz z tem zestawieniem. Za korespondencję, w jakiej przebija wyraźna troska o byt jednostki twórczej, za wszystko, co Pani czyni dla ludzi sztuki ludowej i rozwoju tej sztuki, należy się Pani nie tylko dziękować, ale i podziwiać... Zatem należałoby być zdrowym i długo żyć i zawsze coś tworzyć”. Innym razem przesłał na ręce pani Liszkowskiej swój wiersz „Legenda o jednej lipie”, napisany w 1969 roku: „Przy polnej drodze rozstaju / rosła lipa pełna maju. / Lipa ta zwana koronna / mocno zielona i wonna. / Co w burzy chroniła ptaszęta / wabiła chłopców-dziewczęta./ Wiejska kapela grała / i młodzież pieśni śpiewała.(...)” Pan Stawowy chętnie udzielał lekcji posługiwania się dłutem okolicznym chłopcom. W swoim życiorysie twórczym pisał: „(1974) Ja nie mam prawa uczyć nikogo rzeźbienia, bo nie mam do tego uprawnień, ale tak skrycie to przychodzi do mnie co wtorek po południu Tadeusz Michalak z Lubichowa, uczeń 7 klasy”. I dalej pisał: „Prace twórców ocenić może sprawiedliwie tylko ten, który ma w sobie nie skalaną twórczą duszę. Moja pracownia jest czasem odwiedzana przez młodzież szkolną i harcerzy. Bywam też czasem zapraszany do szkół na spotkania z pokazem kilku drobnych prac i pogadanką na temat rzeźby. Dodam jeszcze, że mój stan zdrowia komplikuje w poważnym stopniu moją ulubioną dziedzinę.”
          Dziś już nie ma pana Stawowego. Pozostały rzeźby i wspomnienia. Co raz mniej  jest tych - którzy nie bacząc na profity -  tworzą z potrzeby serca, A taki był Alojzy Stawowy! To również dzięki niemu region kociewski stał się bardziej znany i dostrzegany na mapie kulturalnej Polski.
Alojzy Stawowy zmarł 9 marca 1994 roku w Bietowie.

                                              Stanisław Rekowski




                                  Mistrz wśród swoich dzieł                               

          Ten wspaniały człowiek mieszkał w Więckowach koło Skarszew. Poznałem go osobiście, wiele lat później niż pana Stawowego. Było to w 1978 roku, kiedy to Andrzej Błażyński, ze świeżym  dyplomem magistra etnografii, objął stanowisko kierownika Stacji Upowszechniania Wiedzy o Regionie w Starogardzie i zorganizował panu Rekowskiemu wystawę jego prac. Szczerze mówiąc, byłem bardzo zaskoczony różnorodnością dzieł  pana Rekowskiego. Wszystko było bardzo interesujące - i jego mobilne zabawki – karuzele, szopki, wiatraki i te ptaki -  dziwaki, których wcześniej nigdzie nie widziałem. Pan Stanisław Rekowski był bardzo usatysfakcjonowany wystawą. Dobrze, że jest w moich archiwaliach na taśmie filmowej, gdzie puszcza w ruch swoje karuzele, demonstruje - jedyne w swoim rodzaju - ptaki.
           Stanisław Rekowski był właściwie prekursorem rzeźby ludowej na Kociewiu. Urodził się w 1895 roku w starej rodzinie szlacheckiej, zasiedziałej w tej wsi  od ośmiu pokoleń. Całe życie spędził na wsi, prowadząc gospodarstwo rolne. Jego twórczość dostrzeżono dość późno, bo dopiero w 1967 roku. A przecież już w 1915 roku, będąc w szpitalu w Świeciu z powodu odniesionej kontuzji na froncie, zaczął zajmować się snycerką. Ozdabiał półeczki, szafki, stoliki. Jego prace, eksponowane na wystawie żołnierskiej, cieszyły się powodzeniem i uznaniem. Po powrocie do domu przede wszystkim zajął się gospodarką. W chwilach wolnych od zajęć rolniczych, szczególnie jesienią i zimą, powrócił  do snycerki, wykonując zdobione szafki, krzesła, zegary. Rozwijał swoje zamiłowanie do drewna i rzeźbił różne ptaki i figury. Tworzył  też ruchome zabawki na prezenty dla dzieci w rodzinie, sąsiadów i miejscowego przedszkola.
             Był dobrodusznym człowiekiem, łatwo nawiązywał kontakt z dziećmi, które do niego wprost lgnęły. Przychodziły do niego i z przygotowanego drewna, pod jego okiem, wykonywały ptaszki. W obejściu swego gospodarstwa postawił wrak autobusu, by w razie niepogody dzieciaki mogły rzeźbić pod dachem.
            Otrzymał I nagrodę w konkursie Sztuka Ludowa Ziemi Gdańskiej w 1973 roku i tą samą nagrodę w 1980 roku, za prace  wystawione w konkursie Rybak w rzeźbie ludowej. Brał udział w wystawach krajowych, wzbudzając wszędzie podziw swymi ptakami i zabawkami kinetycznymi. Najbogatszy zbiór prac pana Rekowskiego znajduje się w Dziale Etnografii Muzeum Narodowego w Gdańsku. Są tu przedziwne ptaki, karuzele, szopki, a nawet rzeźba wykonana w gazobetonie. Pamiętam, że etnografowie trochę się zżymali na widok tej pracy, bowiem tworzywo to  jest obce  rzeźbie ludowej. Pan Rekowski lubił zaskakiwać nowinkami w swych pracach. Miał wtedy już ponad 85 lat i łatwiej było wydobywać „ukrytą” rzeźbę z kruchego gazobetonu niż z opornego dłutom drewna. Dziś ta rzeźba, to  już cenny zabytek wśród prac naszego artysty.
             Odwiedzałem pana Stanisława kilkakrotnie. Za każdym razem spotkanie z tym człowiekiem wywierało na mnie ogromne wrażenie. Pamiętam, jak byłem u niego z Krystyną Szałaśną, etnografem z muzeum w Oliwie, a było to 8 czerwca 1982 roku. Zamierzaliśmy kupić od pana Rekowskiego jego prace do zbiorów muzealnych. Zastaliśmy naszego twórcę w dobrym zdrowiu. Usiedliśmy przy stole, oczywiście przy kieliszku doskonałej nalewki pana Stanisława. Kiedy wyjawiliśmy mu cel naszej wizyty, wyraźnie się ożywił. Z leżącego na stole pudełka papierosów wyjął jednego, złamał, i połówkę włożył  do szpycka (lufka, cygarniczka), którego włożył do ust. Z lekka trzęsącymi się rękoma potarł zapałką o draskę. Migotliwy  płomyk powoli przytknął do papierosa i pociągnął powietrze. Z ust buchnął kłąb niebieskiego dymu prosto w twarz piszącej przy stole pokwitowanie pani Krystyny. Jeszcze wtedy takie zdarzenie było czymś normalnym, i nie robiło na nikim wielkiego wrażenia. Ktoś palił i tyle. Pan Rekowski,   już wtedy staruszek z siwą bródką, ale duchem wciąż młody, puścił  nam  w ruch swoje karuzelki i  szopki. Na jego twarzy malował  się figlarny uśmiech i zadowolenie,  że to wszystko jego prace i jeszcze się kręcą. Do moich prywatnych zbiorów też kupiłem ptaszka, który przypomina tamtą, dawną wizytę u kociewskiego rzeźbiarza. Tu mała uwaga odnośnie tożsamości regionalnej pana Rekowskiego. Stanowczo twierdził, że on i jego ród zawsze byli Kociewiakami, że jego ziemia rodzinna jest kociewską. A spotykamy w niektórych opracowaniach, choćby w „Bedekerze Kaszubskim” Róży Ostrowskiej i Izabeli Trojanowskiej, przynależność Więckowych  i Skarszew do Kaszub.
            Pan Rekowski pasjonował się również działalnością społeczną. Był filantropem – podarował część swej ziemi na poszerzenie drogi i budowę przystanku kolejowego. Działał w Kółku Rolniczym i Ochotniczej Straży Pożarnej, gdzie do końca życia był członkiem honorowym.
                       Za swą działalność na polu krzewienia kultury ludowej, za wybitne osiągnięcia, za opiekę nad młodzieżą, w 1980 otrzymał nagrodę i medal Teodory i Izydora Gulgowskich. Nagrodzony też został Złotym Krzyżem Zasługi w 1981 roku, a w 1983 uhonorowany został nagrodą i medalem im. Oskara Kolberga.
              Zmarł w czerwcu 1989 roku, pozostawiając po sobie bogaty dorobek artystyczny i społeczny swego długiego życia.
                                               
                                            Jan Giełdon  




                                                    Jan Gełdon

             Był kolejnym znakomitym rzeźbiarzem kociewskim. Urodził się 27 lipca 1929 roku w Czarnej Wodzie. Mieszkał w uroczym zakątku tej miejscowości, na skraju lasu i łąk. Każda pora roku była Jankowi miła i inspirowała go do twórczej pracy. Był znakomitym wytwórcą ptaków i nie daremnie „ptasznikiem z Czarnej Wody” go nazywano.
              Podpatrywał przyrodę i zaklinał ją w lipowym, brzozowym i sosnowym drewnie, nadając kształt ptaszków, sarenek i innych leśnych zwierzątek. Nie stronił też od rzeźby sakralnej i malowania na desce czy płótnie. Potrafił wykorzystać fakturę drewna, jego kształt i kilkoma cięciami nożyka czy siekierki wydobyć  z drewna ukrytą srokę, dzięcioła czy wilgę. Przez dwa lata próbował swych sił w Technikum Sztuk Plastycznych w Gdyni Orłowie. Gdyby nie choroba byłby pewnie znakomitym artystą plastykiem. Był częstym gościem zakładów leczniczych, co znacznie utrudniało Jankowi kontynuowanie nauki.
                 Od 1959 do 1962 roku  pracował w Zakładach Płyt Pilśniowych w Czarnej Wodzie jako malarz ścienny. Wkrótce jednak i z tego musiał zrezygnować,  zajął się wyłącznie twórczością ludową. Nawiązał bliski kontakt z WDTL. Również nim, od strony merytorycznej, serdecznie zaopiekowały się panie: Stefania Liszkowska – Skurowa i pani etnograf Krystyna Szałaśna z Oddziału Etnografii Muzeum Narodowego w Gdańsku. Pani Funia wiedziała, że Jankowi nie wiedzie się najlepiej. Pokierowała go do Cepelii, gdzie przez jakiś czas dostarczał swoje prace.

            Odwiedzałem naszego „ptasznika” sam, bądź w towarzystwie Krystyny Szałaśnej. Pamiętam, jak pierwszy raz pojechałem do Janka w latach siedemdziesiątych. Wysiadłem z autobusu i skierowałem swoje kroki do siedliska naszego rzeźbiarza. Droga wiodła przez las rozedrgany letnim upałem i przepełnionym świergotem ptaków. W powietrzu wisiał zapach żywicy cieknącej z pni starych sosen. Piaszczysta droga z wplecionymi korzeniami przypominała mi tę z lasu dziadka, która prowadziła do jeziora i dalej w las rządowy, jak nazywaliśmy lasy państwowe. Droga wcale się nie dłużyła. Wręcz przeciwnie, chciałem iść jak najdłużej i snuć wspomnienia z dzieciństwa i dziadkowego lasu. Wkrótce w prześwicie sosen ujrzałem niewielką chatkę, stojąca na skraju boru. Drewniany płot, bramka, podwórko, zastukałem do drzwi chaciny. Otwiera mama Janka (mieszkał tylko z nią). Wyłuszczyłem cel mojej wizyty i weszliśmy do kuchni, gdzie pod platą palił się ogień, rzucający na ściany i sufit refleksy świetlne. Powietrze nosiło zapach świeżo struganego lipowego drewna, i faktycznie, w sąsiednim pokoju siedział na zydelku nasz Janek i strugał ptaszka. Przywiozłem Jankowi dokumenty potrzebne do ubiegania się o przyjęcie do STL. Poprosiłem go też o wykonanie dla mnie św. Franciszka i Matki Bożej. W niedługim czasie wyrzeźbił i była okazja do powtórnego odwiedzenia Jana Giełdona.

              Pani Krystyna Szałaśna opowiedziała mi taka przygodę związaną z odwiedzinami u Janka Giełdona. Była śnieżna zima i trzeba było pojechać do pana Giełdona  zakupić kilka jego prac do zbiorów Oddziału Etnografii Muzeum w Oliwie. Były jakieś problemy z komunikacją, samochód służbowy nie funkcjonował, więc  pojechała autobusem. Około godziny czternastej wysiadła na przystanku PKS w Czarnej Wodzie i brnąc, w śniegu przez las, dotarła do siedliska państwa Giełdonów. Pani Giełdonowa mocno się zdziwiła, że pani Krystyna w taką pogodę ich odwiedziła. Ogrzała się w przytulnej izbie, zapadał zmrok, więc pani Krystyna zakupiła kilka prac, zapakowała do torby i ruszyła przez las do szosy. Śnieg po kolana, torba ciężka. Co robić? Miała na sobie pasek z klamrą, przypięła go do torby, i ciągnąc za sobą, dobrnęła do przystanku. Nic nie jedzie, zadymka. W końcu zatrzymał się jakiś autobus z pracownikami i uprzejmy kierowca poradził jej,  by skorzystała z tego pojazdu, bo szybko nic tu nie pojedzie. I tak dojechała do Starogardu, i dalej do Gdańska. Takich przygód związanych z gromadzeniem zabytków kultury materialnej wsi pracownicy naszego muzeum w Oliwie mieli więcej.

                 Minęło kilka lat. Dowiedziałem się, że nasz Janek po śmierci swojej mamy został umieszczony w Domu Pomocy Społecznej w Damaszcze koło Godziszewa. Odwiedziłem go z panią Szałaśną. Był bardzo przygaszony, smutny. To nie było miejsce dla człowieka na co dzień obcującego z przyrodą, człowieka wolnego. Próbował powrotu do swej chatki w Czarnej Wodzie, bez wiedzy kierownictwa DPS. Tam jednak sam egzystować nie mógł. Choroba postępowała musiał przebywać pod opieką, również lekarską. W czasie naszych odwiedzin kupiłem od Janka obraz namalowany na desce, tam, w Damaszce, przestawiający  św. Franciszka (po latach podarowałem obraz do zbiorów Oddziału Etnografii Muzeum Narodowego w Gdańsku). Ucieszył się, że obraz znalazł nabywcę, a do tego otrzymał znaczną sumkę na własne potrzeby. Niedługo potem pani Krystyna Szałaśna powiadomiła mnie,  że Jan Giełdon zmarł  29 sierpnia 1982 roku i pochowany został na cmentarzu parafialnym w miejscowości Turze.

Grobem Janka chciała zaopiekować się młodzież z miejscowej szkoły. Nie wiem czy tak się stało.

 

Gdańsk 30.10.2017                                                   Edmund Zieliński



środa, 11 kwietnia 2018


Czytając wspomnienia Reginy Matuszewskiej przenosimy się jakby w inny świat. Świat, którego już nie ma, a jeszcze tak nie dawno był czymś normalnym dla współczesnych mu ludzi.  Nikt wtedy nie narzekał, że ciężko, że ręcznie trzeba wybierać kartofle z pola, paść bydło, jak wspomina pani Regina – (…) ja leciałam z radością, bo deszcz ze śniegiem przepadywał, a w tym lasku był taki zaciszek.  Kto dziś wcześnie rano wstaje, obiera kartofle i wstawia na fajerki kapuściankę z prośniankami, bo w gospodarstwie pracy huk? Nie ma kuchenek z fajerkami. Jest fast food,  hamburger czy pizza, jak na współczesne czasy przystało. No to za sprawą pani Reginy przenieśmy się w odległe już czasy.
                                                                                                         Edmund Zieliński
Ps. Poprzednie odcinki znajdują się na starszych stronach mego bloga.


  Regina Matuszewska – XIX.     Spałam w ślabanie z Tenią i z Irką         

Babka została na gospodarstwie z synem Wackiem, synową Heleną i wnuczkami. Nadal pomagała robić i zarządzać, ale mszy świętej nigdy nie opuściła, choć do kościoła było spory kawałek drogi. Babka miała jeden pierś ciut większy. Rodzina mówiła, że babka dolary po dziadku nosi za stanikiem. Synowie myśleli komu się dostaną. Może babka jakoś podzieli wszystkich. Sąsiedzi zazdrościli babce, co osiągnęła w swoim życiu. Nie wierzyli, że dziadek tyle zarobił. Mówili, że dziadek skarb pod gruszką wykopał, to mogą się tak rządzić. Nie wiadomo jak tam było. Tajemnice też umierają. Babka już w podeszłym wieku, poczuła się źle. Pojechała do syna księdza. Tam zachorowała poważnie. Miała tam wszystko, co choremu potrzeba. Synowie jej nie odwiedzali, bo to daleko pod litewską granicą. Była najmocniejsza z kobiet, nikt nie myślał, że umrze. Umarła na wiosnę, ja urodziłam  czwarte dziecko i nie byłam na pogrzebie. Stryjek ksiądz przywiózł babcię  do kościoła w Turośli. Godnie była pochowana. Na pogrzebie było dwudziestu dwóch księży, wszystko odbywało się uroczyście. Babka za swego życia zrobiła sobie pomnik. Leżał na strychu. Stryjek Wacek ten pomnik postawił na grobie babki. Stał nie długo. Ksiądz stryjek pojechał niedługo po śmierci babki do Lurd (Lourdes – E.Z.), cudownego miejsca Francji. Do Turośli przyjechał nowym samochodem i postawił babci drugi pomnik. Ten wyrzucił, co babka sobie sprawiła. Ten widać z daleka, jak stoi postać Jezusa i wszystkich błogosławi. Piękną pamiątkę zostawił rodzicom w Turośli. Ja często odwiedzałam Turośl. Była tam ciotka Helenka. Mieli średnią gospodarkę pod Kruszą, na końcu wsi. Mieszkali we wsi, na pole dojeżdżali. Mieli dwa ładne konie i małe dzieci. Przy dzieciach zostawała babka Teofila, matka wujka Bolka. Jednego razu spłonęły budynki. Wtedy wujek zaczął wywozić co zostało po ogniu, przewozić na pole pod Kruszą. Rok za rokiem i powstał domek jednoizbowy razem z chlewem. W chlewie przegradzała ściana, w jednym pomieszczeniu stały konie, w drugim trzy krowy. Przegradzała sień, z sieni szło się do izby. W tej izbie mieścili się – ciotka, wujek, dzieci i babka Teofila. Po każdym wykopaniu ziemniaków u nas, matka wysyłała mnie do ciotki, żebym jej pomogła kopać. Ja szłam pieszo i zachodziłam na noc do babki i stryjostwa Ksepków. Wszyscy okazywali mi radość. Spałam w ślabanie z Tenią i z Irką. (ślaban - starodawny mebel do siedzenia i spania rozpowszechniony w całej Polsce. Na dzień była to ława z oparciem, na noc wyciągano z pod spodu drugą część służącą do chowania pościeli jak i do spania – E.Z.). Długo w noc nie spałyśmy, opowiadałyśmy sobie różności i cieszyłyśmy się sobą. Stryjenka Helena zawsze śmiejąca i żartobliwa. Stryjek Wacek był poważny, podobny do babci, chowany w surowości i przykładnie. Pokój duży miała wtedy babcia, alkierz z izbetką ( z izdebką – E.Z.)ą mieli stryjostwo, dużą sień i ganek, mówiło się ze szkła. Miał dużo okien. Po śniadaniu skręciłam trochę, żeby zajść do Piecka. To było też w Cieloszce, ale ten kąt nazywał się Pieck. Tam mieszkał stryj mojej matki. Tam gdzie babka mieszkała nazywało się Świerzk. W Piecku też nieraz nocowałam, tym razem chciałam być prędzej u ciotki. Matka kazała żeby długo nie siedzieć u stryjków, żałowała się ciotki. Ciotka sama kartofle kopała, wujek orał i siał i nigdy nie zdążył wziąć motyki do ręki. Ciotka ucieszyła się z mojego przyjścia. Szybko ugotowała kawy czarnej, osłodziła i ukroiła chleba i poprosiła mnie do posiłku. Chleb mieli bielszy od naszego. Było niedaleko do młyna i wujek Bolek jeździł do zmielenia swojego zboża. Smakował nie posmarowany. Dzieciom ciotka posmarowała mlekiem i poprószyła cukrem. Babka Teofila siedziała przy piecu i kołysała Helenkę. Poszłym z ciotką kopać kartofle. W kartoflach było trochę zielska, to ciotka wypuściła z grudzi ( z ogrodzenia – E.Z.) krowy i razem się pasło. Krowy nie chciały w jednym miejscu chodzić. Niedaleko było wzgórze, na nim lasek i krowy uciekały do lasku. Ciotka mówiła idź przygoń te klempy (podobnie na Kociewiu nazywano krowy, bo klampy – E.Z.). Ja leciałam z radością, bo deszcz ze śniegiem przelatywał, a w tym lasku był taki zaciszek. Trochę postałam i upajałam się ciszą i spokojem jaki tu panował. Krowy też lubiły ciepło i lepszą trawę leśną. Nigdy ciotka nie mówiła, co cię tak długo nie było. Kopałyśmy do zmierzchu, aż wujek przyjechał po kartofle, pokładł na wóz. Babka już naskrobała ziemniaków, ciotka rozpaliła ogień i wstawiła kartofle. W drugą fajerkę, kapuściankę z prośniankami. Jak się poszło do lasku to się nazbierało prośnianków (gwarowa nazwa grzybów, zielonych gąsek – E.Z.) . Ciotka dużo grzybów uzbierała i ususzyła. W zimie sprzeda, żeby mieć jakich pieniądz. Wujek i ciotka wstawali jak kury piali, babka też za nimi się zwlekała z łóżka, żeby chociaż kartofli oskrobać. Mnie budzili trochę później. Szłam albo krowy wydoić, albo kartofle rejbować, czyli trzeć. Te kartofle utarte się odciskało, odżymało przez lnianą szmatę. Z tego odciśniętego ciasta wrzucało się na gotujące mleko drobne kluski. Smaczne były ziemniaki i kapusta z grzybami, ale najlepsze były te kluski. Apetyt psuła mi trochę babka Teofila. Wszyscy jedliśmy ze wspólnych misek glinianych. Babce się trzęsła ręka i myślałam, że nie doniesie do gęby. Jej to się udawało zawsze, ale patrzeć było jakoś nie przyjemnie. Jak u ciotki były wykopane kartofle, przebierałam się i szłam do domu inną drogą. Szłam ze cztery kilometry wąskimi dróżkami przez bór. W tym borze Niemcy mieli swoje baraki. Szłam i podziwiałam porobione piękne klomby z mchu zielonego przy barakach. Niemcy robili tak, jakby mieli być u nas sto lat. Doszłam do ciotki Bronci i wujka Piotra. U tej ciotki był zawsze spokój i jakby nie było żadnej roboty. Wszędzie porządek jakby wszystko krasnoludki zrobiły. Ignac był w Ameryce. Antoś i Stefka szyli. Bronka na robotach w Niemczech. Pojechała do Antosia i Stefki odwiedzić. Mieszkali w Zbójnej. Poszła u nich do kościoła. Ustali żandarmi w wielkich drzwiach i młodych ludzi wywieźli daleko w głąb Niemiec. Antoś ożenił się z Estonką z rodziny Parzychów. Byli ładną para. Ona miała dwa czarne warkocze, jeszcze czarniejsze niż włosy mojej matki. Przyjechali nas odwiedzić. Antoś chciał swoją piękną żonę pokazać rodzinie. Włosy ładnie upinała w koszyczek. Ubrana jak wielka pani, była żywego usposobienia i co myślała to mówiła. Na mnie mówiła, że jak na mój wiek, to jestem za poważna. Antoś też nie był gorszy. Był po prostu pewny siebie. Wszystkie dzieci ciotki miały w sobie coś osobliwego. Jakby wrodzona inteligencja. Byli chowani na wsi, nie bogaci a wszyscy byli jakby z książki Noce i Dnie. Nie byli ani pyszni, ani zarozumiali ale jakieś dostojeństwo z nich emanowało. Stefka poszła za Kubrzyńskiego do Myszyńca.

Cdn.