poniedziałek, 31 grudnia 2012

EDMUND ZIELIŃSKI. NAJWIĘKSZE ZDZIWIENIE ROBIŁ WÓZ NA DACHU STODOŁYDrukujE-mail
poniedziałek, 31 grudzień 2012
Sylwestrowe psikusy

Kolejny raz wracam do dawnych czasów mej i moich kolegów młodości. Jest okazja, bowiem nadchodzi ostatni dzień roku i związane z nim sylwestrowe obrzędy. Młodość ma swoje prawa, gdzie jest czas na swawolenie i urządzanie różnego rodzaju żartów. Jednak nie wszystko uchodziło płazem i ojciec nieraz zgromił srodze. Jednak w Sylwestra było ciche przyzwolenie starszych na wyprawianie sąsiadom psikusów. To taki magiczny czas, by wesoło i głośno pożegnać stary i powitać nowy rok.. 60 lat temu nie było rozkwitających rac na ciemnym niebie ani wybuchu petard. Jedynie ktoś tam wypalił z zakupionego na odpuście korkowca i wszystko. No to jak hałasowano? Wiązano do sznurka puste puszki po konserwach, pokrywki do garnków, blaszane kubki i inne przedmioty. Dwóch chłopaków ciągnęło po bruku ten swoisty złomowiec, czyniąc tym samym niesamowity harmider. Inni „wypędzali” stary rok dzwonkami strzelając z batogów, biciem w patelnie i bębenki.
Kiedy wieś pogrążyła się we śnie, przychodził czas na psoty. Najczęściej wyjmowano z zawiasów furtki, bramy, czasem i wrota od stodół. Wynoszono gdzieś w pole czy na zamarznięty staw. Bywało, że chłopcy rozbierali na części wóz konny i wciągali go na dach stodoły krytej papą. Tam go składali i czmychali do innej psotnej roboty. Smarowano też gliną drzwi i okna. Co odważniejsi zamieniali między sąsiadami bydło i konie. W dawnych chatach krytych strzechą był komin o niespotykanej dziś konstrukcji – szeroki u podstawy, zwężający się do wylotu nad dachem. Któryś z chłopaków wdrapał się po strzesze do komina i zakrył go taflą szkła okiennego. Kiedy nastał ranek, gospodarze z niepokojem taksowali „zniszczenia”. Największe zdziwienie robił wóz na dachu stodoły i problem z jego sprowadzeniem na ziemię. A w oborze czy stajni? To nie moja krowa. A ta chabeta czyja? Zapewne śmiech i złość ogarniała niejednego gospodarza. Zdziwiła się srodze gospodyni rozpalając ogień pod kuchnią, bo dym zamiast do komina słał się po kuchni. Zajrzała do komina – niebo widać, komin czysty, a się kopci. Kobieto – powie mąż, masz szybę na kominie! Ponieważ w Nowy Rok należy unikać kłótni, przewinienia młodzieży uchodziły bezkarnie.
Rankiem Nowego Roku domownicy starali się wstać wcześnie, co miało chronić przed lenistwem i ospałością. Przetrwała wiara, że zachowanie się człowieka w Nowym Roku przeniesie się na cały rok. Starano się nie kłócić, być uprzejmym i zachować pogodę ducha. Gospodarze byli radzi, gdy pierwszy odwiedził ich tego dnia młody mężczyzna, co miało przynieść szczęście. Kobieta przed mężczyzną nie była mile widziana.
Tego dnia również zabawiano się w sposób dowcipny. Pamiętam, że mój wujek Staś powiedział mi, że przez rękaw kurtki mogę zobaczyć noworoczną gwiazdkę. Zamiast tego na twarz chlusnęła mi wodą. Równie śmieszne było wyciąganie ustami monet z dna balii wypełnionej wodą.
Nowy Rok był wróżebny na następne miesiące. Mawiano - jeśli dzień będzie słoneczny, można spodziewać się nieurodzaju. No i przeciwnie - dzień pochmurny i mglisty zapowiadał rok urodzajny. Pokrywający drzewa owocowe szron był zapowiedzią obfitych zbiorów. Znane też było przysłowie mówiące, że na Nowy Rok dzień dłuższy o kurzy skok, a na Trzy Króle dwa razy tyle. Mawiano również – w Sylwestra mroźno, zapowiedź na zimę groźną. Na Nowy Rok pluta (kałuże), ze żniwami będzie pokuta.
Tego dnia składano sobie życzenia, a te płynące ze szczerego serca spełniały się. Najpowszechniejsze były życzenia zdrowia i długich lat życia. Ignacy Krasicki, chcąc się dopasować do panujących zwyczajów, mówił:
Żyj lata Matuzalowe
Albo przynajmniej połowę
A choćby ćwierć dla igraszki
Dwieście lat i to nie fraszki.
I na zakończenie - Szanowny Panie Tadeuszu i Wy Drodzy Czytelnicy moich felietonów, przyjmijcie, proszę, najserdeczniejsze życzenia miłości, nieustającego zdrowia i Błogosławieństwa Bożego w całym 2013 roku. I jak mawiał mój krewniak z Łąckiego Pieca Mieczysław Pstrąg – Oby wóm sią plónowało i sto korca dało.

Gdańsk 27 grudnia 2012 Edmund Zieliński
 

sobota, 22 grudnia 2012


EDMUND ZIELIŃSKI. MOJA WIGILIADrukujE-mail
sobota, 22 grudzień 2012
Osiedle Zaspa w Gdańsku, jak wiele jemu podobnych w Polsce, zamieszkane jest przez ludzi z różnych stron. Są Kociewiacy, Kaszubi, Krakowiacy, Wilniacy i wielu innych. Każdy z osiedleńców zostawił za sobą rodzinne strony i wspomnienia z dawnych lat. Wielu jest takich, co zapomniało o „dawnym” - łatwiej żyć. Ale są tacy, co nie zapomnieli i zapomnieć nie mogą. Krążą wspomnieniami po rodzinnych wsiach i miasteczkach.
















Wspominają stare obyczaje i przeżycia, szczególnie te z okresu świąt Bożego Narodzenia czy Wielkiej Nocy. Przywołują w pamięci biedne i bogate dni swego dzieciństwa. Zasobne i puste worki gwiazdorów. Święta w gronie rodzinnym z najbliższymi i te najsmutniejsze bez mamy i taty. I choć często było zimno i głodno, to jednak „Dzisiaj w Betlejem” brzmiało radośnie.
Jakże chętnie wracam wspomnieniami do lat dziecinnych, do świąt Bożego Narodzenia w moim domu na Kociewiu, zwanych „gwiazdką”. Mieszkaliśmy wtedy w chałupie, jakich już mało. Chata była drewniana, „zrębowa”, kryta słomą. Od zachodu osłaniały ją stare jak zagroda świerki, w gałęziach których gniazdowały ptaki różnych gatunków. Stajnia, chlew i obora pod jednym dachem krytym gontem, na którym mieściło się gniazdo bociana. I stodoła pod strzechą, w której leżało zboże zwiezione z pól, by po zimowych omłotach sypnąć złocistym ziarnem, z mąki którego wypiekano wspaniały, już niespotykany chleb. Za oświetlenie służyła nam lampa naftowa, a wodę czerpało się ze studni. Mieszkaliśmy w jednym pokoju z kuchnią w sześcioro: mama, tata, siostra i trzej bracia. Pamiętam, że na drzwiach obitych tekturą dla ocieplenia ojciec wieszał kalendarz przyniesiony przez kominiarza, a ja z młodszym bratem Rajmundem, codziennie skreślaliśmy jeden dzień, dzień bliżej „gwiazdki”.
Kiedy nadeszła wigilia, mama krzątała się przy kuchni, by coś przygotować na kolację. W domu było biednie, ale mama potrafiła, prawie z niczego wyczarować pyszne danie. Zresztą w czasie, który opisuję, jak był chleb i ziemniaki, to już było dobrze. Na kolację wigilijną była zupa z suszonych owoców, śledź w occie i ziemniaki, najczęściej w obierkach – pulki. Biednie i postnie, ale radośnie. A jeszcze przed wieczerzą szliśmy z tatą do lasu po choinkę, którą mama stroiła przy naszej pomocy, śpiewając przy tym nasze piękne kolędy.
Kolacje rozpoczynał ojciec dzieleniem się opłatkiem. Pamiętam, że zawsze miał łzy w oczach – był bardzo uczuciowy. Wierzyłem wtedy, że zwierzęta w tę noc mówią ludzkim głosem, ale nigdy nie próbowałem ich podsłuchać, bo bardzo bałem się usłyszeć coś niedobrego. Po wieczerzy wspólnie śpiewaliśmy kolędy, często w towarzystwie harmonii czy mandoliny. Nasza rodzina jest bardzo muzykalna i śpiew kolęd odbywał się na głosy.
Jako dzieci bardzo oczekiwaliśmy gwiazdora z prezentami. Najczęściej to on przychodził pod naszą nieobecność, gdy byliśmy na „pasterce”. Pamiętam, że zawsze był śnieg i mróz doskwierał, ale ochoczo szliśmy do zblewskiego kościoła na pasterkę, odległego o 4 kilometry. Pod nogami skrzypiał śnieg, a w dali jarzył się światłami kościół. Kiedy na rozpoczęcie mszy świętej organista Izydor Borzyszkowski zaintonował „Bóg się rodzi”, wierni śpiewem zagłuszyli organy, tak śpiewano. Po mszy świętej koniecznie trzeba było pokłonić się dzieciątku w żłobie i powrót do domu.
Tam czekały na nas pełne talerze słodyczy, jabłek i skromna zabawka. Była jakaś książeczka, kredki. Tym skromnym prezentom bardzo się cieszyliśmy. Wtedy również dopiero można było zjeść „kucha,” który smakował nadzwyczaj. Bo tak jak piekła kuch moja mama, to drugiej osoby, co by potrafiła tak upiec, dotąd nie spotkałem. Usatysfakcjonowani prezentami i zmęczeni marszem do kościoła, szybko zasypialiśmy.
Takie to były wigilie, gdy miałem lat kilka. Jeśli nie nudzą Cię, drogi Czytelniku, moje wspomnienia, to kończę je takim prostym wierszydłem.
Tęskno mi Panie!
Do miejsca urodzenia
Do mych pól i lasów
Do jezior kochanych
Do starodawnych czasów
Gdy matka pacierza uczyła
Gdy gwiazd się uczyłem od taty
Ta – to Bernard
A tamta – to Franek
Moi bracia zmarli przed laty
Do skwarnych lat
Do szumiących złotych łanów
Do wiekowych chat
Do mleka pełnych dzbanów
Do drabiniastych wozów
Do beczących kóz
Do śnieżnych zim
I skrzypiących płóz
O ziemio rodzinna
O strony ukochane
Powtórzę za Norwidem
Tęskno mi Panie!

Gdańsk dnia 23 grudnia 1994 roku Edmund Zieliński

W załączniku są zdjęcia szopek moich, Jerzego Kamińskiego i Reginy Matuszewskiej. Są też zdjęcia z warsztatów wykonywania rekwizytów bożonarodzeniowych, jakie prowadziłem 2 grudnia 2007 roku w Starbieninie (Filia Kaszubskiego Uniwersytetu Ludowego z Wieżycy). 
Jedna z uczestniczek zajęć wykonuje szopkę. 
Prace przy rekwizytach. 
Już w koronach kolędniczych. 

Przy prac.


 "Rodzynek" wśród pań nauczycielek.
Wykonana gwiazda kolędnicza.
Szopka Reginy Matuszewskiej z Czarnego Lasu na wystawie w Muzeum Ziemi Kociewskiej w Starogardzie dnia 14 grudnia 2007.
Prace wykończeniowe przy mojej szopce.






Moja szopka w górnym kościele na Zaspie 2011.



Szopka Jerzego Kamińskiego z Barłożna w dolnym kościele na Zaspie 2011 rok.






 

wtorek, 11 grudnia 2012


Z prof. Aleksandrem Jackowskim, historykiem sztuki, autorem książki „Polska sztuka ludowa”, rozmawia Anna Leszkowska – Pożegnanie świątków

  2003-11-25

– Podobno etnografowie badający sztukę ludową przyjmują skrajne postawy: od bezkrytycznego jej uwielbienia do pełnego lekceważenia. Michał Jagiełło, dyrektor Biblioteki Narodowej, podczas promocji najnowszej Pana książki „Polska sztuka ludowa” stwierdził, że jako historyk sztuki jest Pan w tym towarzystwie szlachetnym wyjątkiem. Jakie wartości artystyczne widzi historyk sztuki w sztuce ludowej?

– Widzę tu dwa problemy: jeden – jest to pewna świeżość tej sztuki, otwartość, ale to raczej dotyczy outsider art, tzw. art brut, czyli sztuki ludzi, którzy nic nie wiedzą o kulturze i tworzą sami z siebie, nie umieją tworzyć inaczej. To jest ta wartość, która przechodzi w rzeźbę, będąca zawsze gdzieś na pograniczu art brut. Rzeźbili często ludzie starsi, którzy nie mogli już nic innego robić, bo mieli ręce dosyć sztywne (a co było bardzo ważne, gdyż musieli dostosować swoją wizję do możliwości psychicznych i fizycznych). Dzieła, jakie tworzyli mogły niekiedy budzić zdumienie, czy niechęć otoczenia, ale nie było to takie ważne, bo ikonografia była czytelna. Wiadomo, że Matka Boska, to Matka Boska, że św. Mikołaj chroni przed wilkami, natomiast Jan Nepomucen musi stać przy grobli, by chronić przed powodzią. Wystarczały atrybuty świętych, aby społeczności wiejskie akceptowały te rzeźby. Tę aprobatę zniszczyła masowa rzeźba gipsowa z miasta – o innej estetyce. To, co mnie w rzeźbie frapuje, to zjawiska indywidualne, twórcze.
Natomiast jako badacza kultury interesuje mnie kultura ludowa, której cechą jest tradycja. Sposób przekazu wiedzy następuje tu pokoleniowo, mimo pewnych innowacji, zmian. Charakterystyczną cechą tej kultury jest trwałość. Fakt, że zachowuje ona swoją formę sprawia, że jest rozpoznawalna nawet dla ludzi nie znającej jej. Wiemy przecież jak wygląda wycinanka kurpiowska, łowickie pasiaki, itd.
Zaczynając moją dość nieoczekiwaną, liczącą już 50 lat, przygodę ze sztuką ludową podchodziłem do niej zafascynowany rzeźbami formistów, awangardą francuską i niemiecką początków wieku. Podobne wartości znajdowałem w rzeźbie ludowej.

– Czy Polska jest szczególnym krajem, jeśli chodzi o bogactwo, różnorodność sztuki ludowej?

– Oczywiście, że nie, to jest wielka unia europejska. Specyfika polska polega tylko na tym, że od wschodu mamy pasmo religii prawosławnej, wpływ Ukrainy, Białorusi, natomiast od zachodu widać wpływ protestantyzmu. Siła kultury polskiej polegała na tym, że była to jedna konwencja istniejąca w jednym środowisku. I ludzie z tego środowiska przez tradycje, przekaz, dochodzili do mistrzostwa. Cała nasza sztuka ma związki z Europą. Np. malarstwo na szkle przyszło z południa Europy, strój wielkopolski ma związki z zachodem, strój biłgorajski to tradycja wschodu – biel była tam barwą śmierci i czystości. W świadomości każdego z nas Łowicz wiąże się z tkaninami o mocnych, wysyconych i różnorodnych barwach. Natomiast te tkaniny powstały dopiero w końcu XIX w., kiedy wybudowano fabrykę barwników anilinowych w Zgierzu. Wcześniej tonacja tkanin łowickich ograniczała się do czerwieni i czerni. Te mity rozwiewa najlepiej etnograf Antoni Kroh w książce „Sklep potrzeb kulturalnych”. Mimo tej demaskacji, ludzie i tak wierzą w swoje prawdy, utrwalone przekazy. Kiedy w 1952 r. rozmawiałem w Zakopanem z wiekowymi góralami o ich chałupach – budowanych w stylu witkiewiczowskim – zapewniali, że tak budowano już za ich pradziadów. A przecież Witkiewicz wymyślił ten styl zaledwie 48 lat wcześniej! Kultura jest formującą się masą, w której wszystko się ze sobą miesza, przy czym istotną sprawą jest asymilacja. Rzecz staje się ludowa wówczas, kiedy zaczyna odgrywać istotną rolę w środowisku, staje się tradycją, powtarzalną pokoleniowo. Natomiast jeśli chodzi o oryginalność, to może ona dotyczyć tylko wycinanki, choć jej żywot jest krótki. Jest to jednak najbardziej polska ze sztuk, choć znajdujemy ją także na Ukrainie i w oknach żydowskich domów.

– W swojej książce pisze pan, że sztuka ludowa odchodzi w przeszłość. Ginie na naszych oczach. Nie jest już potrzebna?

– Sztuka ludowa to rzeczywiście już przeszłość, do której niektórzy ludzie świadomie nawiązują, jak to się dzieje np. na Podhalu. Wszystkie funkcje tej sztuki są dzisiaj inne. Jeśli np. w Zalipiu maluje się nadal domy to tylko dlatego, że są konkursy. Gdyby ich nie było – nikt by tam domów nie malował. Gdyby nie „Cepelia”, która ocaliła umiejętności ludzi – nic by z tej sztuki już nie przetrwało. „Cepelia” ocaliła ludzi uzdolnionych, którzy nie mieli dla kogo rzeźbić, wyszywać, haftować, malować, wycinać, szyć. Dała w dodatku pracę dla 40 tysięcy ludzi i to po wojnie, kiedy panowało bezrobocie. W „Cepelii” przez lata można było kupić rzeczy najpiękniejsze, najlepsze.

– Chce pan powiedzieć, że sztuka ludowa rozwija się wyłącznie wówczas, kiedy ma odbiorcę?

– A jak inaczej? Sztuka ludowa obsługiwała wiejskie środowisko, służyła mu, każda rzecz pełniła określone funkcje. Dzisiaj te relacje zniknęły: np. kołowrotek kupiony w „Cepelii” nie służy już do przędzenia wełny, ale jest ozdobą salonów. Na wsi nikt już nie trzyma kołowrotków! A koła do wozów? Wiszą na ścianach domów w mieście. Zanikła na wsi dekoratywna funkcja sztuki ludowej, nie pełni ona nawet funkcji religijnej, bo nikt nie chce się modlić do „niezgrabnych” świątków, skoro można kupić w sklepie „porządne”. Władysław Chajec, który był cudownym człowiekiem i rzeźbiarzem płakał, że kościół nie chciał kupić jego świątków – tylko wówczas byłby usatysfakcjonowany twórczo. Ale do promocji tej sztuki muszą być ludzie, którzy chcą i umieją to robić.

– Sztukę ludową zniszczyło więc uprzemysłowienie?

– Raczej kultura masowa i kicz, bo dawna kultura ludowa w zasadzie nie znała pojęcia kiczu. To były rzeczy doprowadzone do perfekcji w procesie nieustannego powtarzania. Kanon. Natomiast w momencie zetknięcia kanonu z inną kulturą często powstaje kicz. Przykładem niech będą makatki z łabędziami i nimfami w łodziach, jeleń na rykowisku, wilki zimą pędzące za saniami. To wszystko jest spadek z owego zetknięcia różnych konwencji, ale ci, którzy tworzyli te jelenie, nimfy etc. nie zdawali sobie sprawy z faktu, że jest to uproszczone, śmieszne. Bo dla nich było to piękne, mieli taką właśnie potrzebę piękna. I im bardziej państwo jest opóźnione w rozwoju, tym bogatszą ma kulturę ludową. Ludzie na wsi, z którymi rozmawiałem byli przeciwni kulturze ludowej, którą łączyli z niedorozwojem, ubóstwem i zapóźnieniem wsi. Artyści – plastycy w latach 60. mieli jeszcze sentyment do sztuki ludowej, ale późniejsi – już nie. Ze scenografów właściwie tylko Adam Kilian, Andrzej Stopka, Władysław Hasior i Tadeusz Kantor czerpali z tej sztuki. Inni interesują się nią okazjonalnie. Dla formistów natomiast sztuka ludowa była istotą ich twórczości. Bo chodziło o to, aby pod zaborami stworzyć polski, narodowy styl. Witkiewicz chciał go uformować powołując się na sztukę ludową.
W tej chwili widać absolutny upadek każdej sztuki, nie tylko ludowej. A czy należy żałować, że kultura ludowa ginie? Powinno się wówczas żałować, że w ogóle dawne czasy minęły. Najważniejszą sprawą jest, aby zachować pamięć tego, co było. Sztuka ludowa winna teraz istnieć w dobrych muzeach etnograficznych, nie tak jak w Warszawie, gdzie jej ekspozycja jest umieszczona na ostatnim piętrze, na którym zwykle jest zgaszone światło. Moja książka ma za cel pokazanie kultury ludowej każdemu człowiekowi, ale to nie znaczy, że od tej chwili ta kultura będzie się rozwijać.

– Dziękuję za rozmowę.

wtorek, 4 grudnia 2012


EDMUND ZIELIŃSKI. KIEDY ŚWINIAK DO WAGI 80 KG DOCHODZIŁ OD 7 DO 9 MIESIĘCYDrukujE-mail
wtorek, 04 grudzień 2012
Gdzie są świnki z tamtych lat

Zbliżają się Święta Bożego Narodzenia, nastał czas zakupów, wielkiego sprzątania i niecierpliwego oczekiwania na najpiękniejszy dzień w roku – Wigilię. Dawniej był to również czas świniobicia. I o tym w tym felietonie jest mowa....

Pół wieku temu i wcześniej prawie wszyscy posiadacze jakiegoś chlewika czy szopki hodowali na swoje potrzeby świnki. Kupowano je najczęściej na targowisku w czwartek (mówię o Zblewie). Parka prosiaczków kosztowała wtedy około 300 złotych. Nikt nie przeliczał, czy to się opłaca, czy nie - miał być świniak i tyle. Wpuszczony do buchty, jak nazywano kojec, w którym świniak dorastał, cieszył oczy właścicieli swym apetytem i przybieraniem na wadze. Nikt wówczas nie znał pasz o dzisiejszej zawartości składników odżywczych, powodujących szybki wzrost. Wtedy świniak do wagi 80 – 100 kilogramów rósł od 7 do 9 miesięcy. Karma składała się z kartofli gotowanych, ospy, czyli otrębów żytnich uzyskanych po przemiale żyta na mąkę w młynie u pana Wolskiego. Codziennie trzeba było gotować kartofle dla prosiaka przy pojedynczym chowie. Karmiony był rano, w obiad i wieczorem. Karma składała się kartofli, ospy i wody. Mieszano ją we wiadrze i wlewano do koryta. Miło było popatrzeć, jak ten świniak zajadał, aż mu się uszy trzęsły. To było danie główne. Letnią porą zasadniczym składnikiem karmy była zielenina, czyli zielsko, jak komosa, pokrzywy, koniczyna itp. z dodatkiem kartofli i ospy. Zieleniny na wsi jest dość, tylko komu by dziś się chciało chodzić po rowach i polach zrywać zielsko? Dziś musi się wszystko opłacać. Stawia się na ilość, a nie na jakość. Zakąską świniaka była też pokruszona cegła. Chrupiąc ją stępiał sobie zęby. Przy jej braku kaban zabierał się za demontaż swojego kojca. Wszelkiego rodzaju zlewki kuchenne też dodawane były do karmy.
Kiedy świniak miał swoją wagę, czas było go ubić. Kiedyś mówiono zaszlachtować. Tu też potrzebny był schlahtschein, czyli świadectwo uboju od sołtysa zezwalające na ubój. U nas w domu takim stałym rzeźnikiem był pan Jan Gołyński. Zabijał i robił kiełbasy, robił smaczne wyroby. Zamawiał kocioł wrzącej wody i koryto. Po sprawnym uboju świniaka (o szczegółach pisać nie będę), wkładał go do koryta, oblewał gorącą wodą i specjalną skrobaczką zdejmował ze skóry szczecinę. Później nacinał pęciny tylnych nóg, wkładał w nie końcówki orczyka, który był połączony linką poprzez flaschenzug (wielokrążek) do haka zamocowanego w suficie chlewika. Świniak został wypatroszony, rozcięty na pół. Wtedy zobaczyliśmy jaki speck (słoninę) ma ta świnia. Często mawiano to była fest świnia, miała speck na kant dłóni. Świniak sobie jeszcze wisiał, a my już zajadaliśmy się smażoną wątrobą na skwarkach. Nie obyło się bez kieliszka czegoś mocniejszego. Świniobicie to było święto dla domowników i najbliższych sąsiadów, którym zwyczajowo trzeba było dać kawałek świeżego mięska. Oczywiście po uboju przyjeżdżał weterynarz lub przeszkolony badacz mięsa i sprawdzał je na obecność strychniny. Mawiano po naszemu; weźkaj koło i jedźkaj po Osowskiygo, musi podszukać świnia (weź rower i jedź po pana Osowskiego, musi zbadać mięso). Badacz opieczętował połówki, a jakże, co znaczyło, że mięso jest zdatne do spożycia. Nie wiem jak dziś, ale jeszcze w latach siedemdziesiątych funkcje tę pełnił pan Osowski z Pinczyna. Dziś podobno ubój gospodarczy jest zabroniony, bo koniecznie trzeba utylizować odpady, a do tego przystosowane są ubojnie przemysłowe.
Jeszcze tego samego dnia połówki zostały rozebrane, czyli podzielone na poszczególne części z przeznaczeniem na kiełbasy, wędzonkę, do solenia. Wtedy rzeźnik wyrabiał leberke (L`eberwurst) wątrobiankę, blutka (B`lutwurst) salceson, M`ettwurst - metkę. Większość z świniaka była zasolona. Ojciec przygotował beczkę z soloną wodą. Obrał ziemniaka, wrzucił do beczki z wodą i tak długo solił, aż kartofel wypłynął na powierzchnię. Solanka była gotowa. Wkładał do beczki mięso, na końcu szynki i słoninę do wędzenia. Te po kilku tygodniach wyjmował, osuszał i zanosiliśmy do wędzarni pani Marty Myszkowej, gdzie po trzech dniach wędzonka była gotowa. To był rarytas. Dziś może dorównuje jej szynka Schwarzwalzka kupowana w marketach, ale nie jest tak czysta jak ta sprzed lat, bowiem zawiera konserwanty. Solone mięso używano na pieczeń i do innych potraw, jednak uprzednio było dobrze wymoczone, podobnie jak solone śledzie. Te potrawy z mięsa solonego miały swój smak, odmienny od mięsa świeżego, zwłaszcza pieczeń. Dziś takiego mięsa nie uświadczysz. Kilka dni temu kupowałem boczek. Jeszcze przed zapakowaniem zapytałem sprzedawczynię, co to jest ta warstwa galarety pomiędzy słoninką a chudym mięsem. Odpowiedzią było wzruszenie ramionami. Przed spożyciem tego boczku usuwam tę podejrzaną substancję pochodzącą pewnie z licznych dodatków. Wiem, że dziś kupione świeże mięso smażone na patelni, skacze, pryszcze, strzela, pęka, a pachnie nieszczególnie. Młodzi ludzie nie mają skali porównawczej i dobrze, bo przestaliby kupować mięso i jego przetwory faszerowane wodą, utrwalaczami i Bóg wie czym jeszcze. Gwoli prawdy muszę powiedzieć, że w nielicznych punktach z mięsem i wędlinami można kupić przyzwoite wyroby.
Jak dziś hoduje się świnie? Mało mnie to obchodzi, bo za ich mięsem nie tęsknię, a dlaczego? Wyżej opisałem.
Gdańsk 2012 Edmund Zieliński

Ps. Używając terminologii niemieckiej w odniesieniu do niektórych określeń chciałem podkreślić, że taka w starszym pokoleniu funkcjonowała.
 

sobota, 1 grudnia 2012

EDMUND ZIELIŃSKI. CMENTARZ - POMNIK NA ZASPIE. LISTA KOCIEWIAKÓWDrukujE-mail
sobota, 01 grudzień 2012
Cmentarz - Pomnik na Zaspie
Ziemia tej nekropolii kryje szczątki wiele tysięcy mieszkańców Pomorza i innych dzielnic naszego kraju. Spoczywają tu też prochy Rosjan, Węgrów, Czechów, Niemców i innych narodowości Europy. W ogromnej większości są to ofiary eksterminacji tych narodowości dokonywanej przez Niemców w II wojnie światowej. W tym felietonie posłużę się książką ks. dr. Leszka Jażdżewskiego Nekropolia męczenników II wojny światowej. Historia cmentarza na Zaspie.

















Cmentarz ten powstał pod koniec XIX wieku jako cmentarz komunalny o nazwie Städtischr Armen Lazarett – Kirchof für den Stadtbezirk Danzig. W wolnym tłumaczeniu – Miejski cmentarz szpitalny dla biednych gminy Gdańsk. Uważa się, że powstał on w 1895 roku i zaliczony był do cmentarzy ewangelickich. Zlokalizowany został przy trakcie ( Brösener Weg )wiodącym z Wrzeszcza do Brzeźna – dzisiejsza ul. Chrobrego. Dokonywano tutaj pochówku biedoty, skazańców, samobójców, innowierców czy osoby nieochrzczone. Tutaj też chowano Rosyjskich jeńców wojennych zmarłych w obozach w czasie I wojny światowej.
Radykalna zmiana w pochówkach nastąpiła z chwilą wybuchu II wojny światowej wywołanej przez Niemców. Już w pierwszych dniach września pochowano tu ciała zamordowanych kolejarzy ze stacji PKP w Gdańsku. Wziętych do niewoli obrońców Poczty Polskiej (38 osób) w Gdańsku rozstrzelano na Zaspie 5 października 1939 roku. Plutonem egzekucyjnym dowodził SS-Sturmbannführer Max Pauly. Posługując się opracowaniem „Stutthof –zeszyty muzeum” dowiedziałem się, że Max Pauly był komendantem Obozu Jeńców Gdańsk (Komendant der Gefangenenlager Danzig). Od 2 września 1939 do 31 sierpnia 1942 był też komendantem obozu Stutthow z jego podobozami, a od września 1942 sprawował komendę nad KL Neuengamme. Od 18 marca do 3 maja 1946 roku toczył się w Hamburgu proces przeciwko temu zbrodniarzowi. Skazany na karę śmierci stracony został 6 października 1946 roku w więzieniu Hammeln.
Przez 52 lata miejsce pochówku obrońców polskiej placówki pocztowej nie było znane. Dopiero w 1991 roku podczas prac budowlanych obok byłego pasa startowego starego lotniska na Zaspie natrafiono na szczątki naszych pocztowców, o czym świadczyły mundury i insygnia pocztowe. Szczątki pocztowców uroczyście pochowano na zaspiańskim cmentarzu – mają oddzielna kwaterę. 12 maja 1947 roku pochowano tutaj ekshumowane zwłoki pomordowanych kolejarzy z Szymankowa w dniu 1 września 1939 roku. Leżą tutaj działacze Polonii Gdańskiej, więźniowie KL Stutthof, zamordowani w Wielki Piątek w marcu 1940 roku w lasach w sąsiedztwie obozu. Dzięki Niemce Brandt, która przypadkiem obserwowała egzekucję i zaznaczyła miejsce zbrodni, jesienią 1946 roku odnaleziono i ekshumowano szczątki rozstrzelanych. Z uwagi na ciężką zimę dopiero pod koniec marca 1947 roku przetransportowano je do kaplicy kościoła Świętej Trójcy w Gdańsku. W Wielki Piątek 4 kwietnia 1947 roku ciała pomordowanych złożone zostały do wspólnej mogiły cmentarza na Zaspie.


Ksiądz Leszek Jażdżewski zadał sobie ogromny trud przy pisaniu wymienionej książki. Odwiedził wiele archiwów, wielokrotnie bywał na cmentarzu i sczytywał dane z nagrobków. Cennym źródłem do pozyskania danych była księga cmentarza skrupulatnie prowadzona przez byłego dozorcę, którego Niemcy zamordowali pod koniec wojny W 1945 roku (zacierali ślady zbrodni). Dom grabarza rozebrano w czasie przebudowy cmentarza. Jakimś cudem w gruzowisku przetrwała księga cmentarna – bezcenne źródło informacji. 



Moim zdaniem książka ks. Leszka Jażdżewskiego powinna znaleźć się we wszystkich bibliotekach – szkolnych, gminnych i miejskich. Polecam ją szerokiemu ogółowi naszego społeczeństwa, bo jest tego warta. Trzeba stale przypominać o naszej historii, o martyrologii Kaszubów, Kociewiaków, czyli Polaków. Szkoda, że ksiądz Leszek nie pokusił się o wyszczególnienie pomordowanych z powiatów Kociewia. Wiem, że bliższa koszula ciału (wymienione są powiaty kaszubskie). Tego brakuje. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że jeszcze nikt nie stworzył dzieła, po wykonaniu którego, sam nie dostrzegłby pewnych braków. Ksiądz Leszek też to zauważył. 



Mieszkam na Zaspie 35 lat. Pamiętam cmentarz ogrodzony częściowo ceglanym murem i siatką drucianą. Widać było nagrobki i krzyże. W 1983 roku Biuro Projektów Budownictwa Komunalnego pod kierunkiem Jerzego Treperka opracowało plan zagospodarowania terenu. Rzeźbiarz Wiktor Tołkin był autorem opracowania plastycznego. W 1986 przystąpiono do realizacji zadania. Nekropolia Męczenników II wojny światowej jest w miarę uporządkowana. Niestety, brakuje przejrzystych oznaczeń poszczególnych sektorów, a to jest nieodzowne przy poszukiwaniu interesujących nas nagrobków. Przy wejściu na cmentarz powinna stać plansza z planem cmentarza z informacją o sektorach. 



Cmentarz często jest odwiedzany przez mieszkańców Zaspy, wycieczki i tych nielicznych, którzy jeszcze pamiętają okupację Niemiecką. I ja tam bywam. Znalazłem nagrobek księdza Władysława Maternickiego z Godziszewa, który w tamtejszym kościele podał I Komunię Świętą mojej mamie 26 września 1920 roku. Tu leżą również Kociewiacy ze Zblewa, Pinczyna, Cisa, Lubichowa i innych miejscowości. Pozwolę sobie ich wymienić, uzupełniając niejako książkę ks. Leszka Jażdżewskiego.


1. Jakub Połom ur. 24.04.1903 Osowo - zamordowany w KL Stutthof 31.07.1942 robotnik
2. Teodor Grynder ur. 03.11.1902 Pączewo - zamordowany w KL Stutthof 02.08.1942 kołodziej
3. Władysław Tadaszak ur.05.06.1922 Cis - zamordowany w KL Stutthof 11.08.1942 robotnik
4. Stefan Walaszkowski ur.26.12.1922 Cis - zamordowany w KL Stuthof 28.08.1942 robotnik
5. Aleksander Wojtasik ur.10.03.1918 Mirotki – zamordowany w KL Stutthof 24.08.1942 robotnik
6. Jan Topolski ur.05.04.1920 Bałdowo - zamordowany KL Stutthof 01.07.1942
7. Jan Nadolny ur. 17.01.1921 Barłożno – zamordowany w KL Stutthof 03.07.1942 robotnik rolny
8. Jan Lemke ur. 09.07.1918 Mirotki - zamordowany w KL Stutthof 14.07.1942 robotnik
9. Edmund Puc ur. 30.10.1906 Osieczna - zamordowany w KL Stutthof 16.07.1942 robotnik
10. Jan Laskowski ur.24.03.1896 Lipinki Szlacheckie - zamordowany w KL Stutthof 23.07.1942 robotnik
11. Józef Kasper ur.02.10.1920 Mirotki – zamordowany w KL Stutthof 08.06.1942 uczeń stolarski
12. Henryk Łukowski ur.23.09.1919 Bukowiec – zamordowany w KL Stutthof 11.06.1942 robotnik rol.
13. Józef Plutowski ur. 07.09.1904 Pinczyn – zamordowany w KL Stutthof 16.03.1942 rolnik
14. Leon Cybula ur.25.03.1908 Starogard – zamordowany w KL Stutthof 24.06.1942 szewc
15. Władysław Kotłowski ur.01.04.1914 Pączewo – zamordowany w KL Stutthof 24.06.1942 robotnik
16.J ózef Otta ur. 14.07.1882 Skórcz – zamordowany w KL Stutthof 25.06.1942
17. Franciszek Szumella ur.01.03.1921 Nowe – zamordowany w KL Stutthof 01.01.1942 malarz
18. Franciszek Justka ur.19.12.1911 Malinowo – zamordowany w KL Stutthof 21.01.1942 robotnik
19. Alojzy Listewnik ur.21.06.1914 Bałdowo – zamordowany w KL Stutthof 01.02.1942 rzeźnik
20. Jan Górnowicz ur.27.01.1900 Szlachta - zamordowany w KL Stutthof 13.02.1942 rolnik
21. Brunon Janusz ur.02.11.1921 Starogard – zamordowany w KL Stutthof 17.02.1942 robotnik
22. Józef Nema ur.01.09.1892 Zamek Kiszewski – zamordowany w KL Stutthof 28.02.1942
23. Alfons Wendt ur.31.12.1923 Tczew - zamordowany w KL Stutthof 04.03.1942 robotnik
24. Józef Słomiński ur. 17.03.1917 Suchostrzygi – zamordowany w KL Stutthof 10.04.1942 oborowy
25. Władysław Geldon ur.12.06.1908 Kłaniny – zamordowany w KL Stutthof 22.04.1942 robotnik
26.J ózef Doczyk ur.09.01.1910 Bartel Wielki – zamordowany w KL Stutthof 06.05.1942 rzeźnik
27. Bernard Wiecki ur.29.02.1890 Starogard – zamordowany w KL Stutthof 11.01.1940 ksiądz
28. Feliks Gierszewski ur. 01.04.1908 Starogard – zamordowany w KL Stutthof 22.03.1940 pocztylion
29. Antoni Węglikowski ur. 28.11.1905 Nowe – zamordowany w KL Stutthof 25.03.1940 robotnik
30. Jan Mokwiński ur. 08.08.1882 Brzeźno – zamordowany w KL Stutthof 26.03.1940 kolejarz
31. Franciszek Deja ur. 30.11.1894 Rajkowy – zamordowany w KL Stutthof 01.04.1940 maszynista
32. Franciszek Milewski ur.15.03.1897 Sumin – zamordowany w KL Stutthof 04.04.1940
33. Józef Boszke ur.30.09.1912 Godziszewo – zamordowany w KL Stutthof 06.04.1940 robotnik
34. Jan Liebert ur.25.03.1910 Górna Grupa – zamordowany w KL Stuthof 16.04.1940 robotnik
35. Antoni Kiesiecki ur.18.11.1914 Piaseczno – zamordowany w KL Stutthof 10.04.1940 murarz
36. Paweł Jasnoch ur.05.02.1907 Krępki – zamordowany w KL Stutthof 14.04.1940 kowal
37. Antoni Michna ur. 17.05.1870 Wysoka – zamordowany w KL Stutthof 14.04.1940 rektor
38. Jan Gdaniec ur. 07.12.1876 Wysin – zamordowany w KL Stutthof 14.04.1940 kupiec
39.Antoni Kurowski ur.17.01.1891 – Lubichowo- zamordowany w KL Stutthof 15.04.1940 celnik
40. Jan Czaplewski ur.21.10.1875 Zblewo – zamordowany w KL Stutthof 16.04.1940 ksiądz
41. Lucjan Chmielecki ur.29.05.1894 Stara Kiszewa – zamordowany w KL Stutthof 21.04.1940 robotnik
42. Franciszek Puttkamer ur.29.07.1920 Pogódki – zamordowany w KL Stutthof 24.04.1940 robotnik
43. Bernard Janeczek ur. 17.09.1907 Starogard – zamordowany w KL Stutthof 25.04.1940 robotnik
44. Józef Guzowski ur.29.10.1906 Rożental – zamordowany w KL Stutthof 25.05.1940 robotnik
45. Bernard Badziong ur. 19.08.1907 Pączewo – zamordowany w KL Stutthof 23.05.1940 stolarz
46. Alojzy Klein ur.07.03.1900 Nowa Cerkiew – zamordowany w KL Stutthof 25.05.1940 kucharz
47. Michał Piotrowski ur.03.07.1902 Lipinki Królewskie-zamordowany w KL Stutthof 29.05.1940
48. Alfons Schulz ur.05.03.1872 Tymawa – zamordowany w KL Stutthof 25.06.1940 o 4.00 ksiądz
49. Józef Jakubowski ur.21.03.1910 Osieczna – zamordowany w KL Stutthof 26.06.1940 robotnik
50. Wojciech Żółnowski ur. 21.04.1917 Tczew - zamordowany w KL Stutthof 26.07.1940 malarz
51. Franciszek Kiesicki ur. 01.04.1913 Starogard – zamordowany w KL Stutthof 08.08.1940 robotnik
52. Edmund Ossowski ur. 12.09.1919 Starogard – zamordowany w KL Stutthof 08.08.1940 malarz
53. Alfons Mechliński ur.25.02.1920 Lubichowo – zamordowany w KL Stutthof 15.08.1940 robotnik
54. Alfons Kalinowski ur.14.10.1923 Czarnylas - zamordowany w KL Stutthof 22.08.1940
55. Feliks Raczewski ur.22.05.1921 Rokitki – zamordowany w KL Stutthof 27.08.1940
56. Jan Brzeziński ur.03.12.1873 Trzcińsk – zamordowany w KL Stutthof 19.09.1940
57. Bronisław Trembicki ur. 11.02.1920 Osieczna – zamordowany w KL Stutthof 18.10.1940
58. Lucjan Komorowski ur.15.02.1898 Morzeszczyn – zamordowany w KL Stutthof 16.01.1941 rolnik
59. Konstanty Maczyński ur. 11.03.1882 Starogard – zamordowany w KL Stutthof 24.01.1941
60. Maksymilian Woelk ur. 10.10.1887 Gniew – zamordowany w KL Stutthof 30.01.1941 kolejarz
61. Jan Piechowski ur.28.02.1914 Koteże- zamordowany w KL Stutthof 20.03.1941 siodlarz
62. Leon Golecki ur. 10.07.1911 Rudawki – zamordowany w KL Stutthof 21.03.1941
63. Franciszek Rogalewski ur.06.09.1912 Lipinki Królewskie- zamordowany w KL Stutthof 26.03.1941
64. Franciszek Szmelter ur. 08.03.1892 Świecie – zamordowany w KL Stutthof 15.04.1941 dentysta
65. Bazyli Pstrąg ur. 23.03.1923 Liniewo – zamordowany w KL Stutthof 21.04.1941
66. Paweł Gołombiewski ur. 15.01.1898 – zamordowany w KL Stutthof 29.04.1941 robotnik
67. Piotr Bukowski ur.18.02.1914 Osiek – zamordowany w KL Stutthof 02.06.1941 organista
68. Franciszek Kuziemski ur.06.03.1898 Miedzno – zamordowany w KL Stutthof 03.06.1941 kolejarz
69. Jan Patyk ur.14.09.1905 Świecie – zamordowany w KL Stutthof 06.06.1941 kupiec
70. Brunon Kikiel ur.09.04.1920 Rulewo – zamordowany w KL Stutthof 07.06.1941 odlewnik
71. Ignacy Szwedowski ur.01.01.1858 Zblewo – zamordowany w KL Stutthof 22.04.1940
72. Bronisław Komorowski ur.25.05.1889 Barłożno – zamordowany w KL Stutthof w Wieli Piątek 22.o3.1940. 13 czerwca 1999 roku Jan Paweł II podczas Mszy św. w Warszawie beatyfikował 108 męczenników II wojny światowej, wśród nich jest ks. Bronisław Komorowski.
Na zaspiańskim cmentarzu jest wiele bezimiennych mogił. Właściwie już wchodząc na cmentarną ziemię mamy pod stopami szczątki ofiar niemieckiego ludobójstwa jak i pochowanych Gdańszczan przed 1939 rokiem. W pierwszej połowie lat siedemdziesiątych XX wieku zlikwidowano w Gdańsku trzy duże cmentarze położone wzdłuż dzisiejszej Alei Zwycięstwa. Dziś są to skwery i parki deptane stopami przechodniów. Zniszczono kawał historii Gdańska i jego mieszkańców.
Już na zakończenie - może się zdarzyć, że w moim spisie pomordowanych Kociewiaków leżących na cmentarzu Zaspa ktoś znajdzie kogoś z rodziny, jak to miało miejsce kilka miesięcy temu w rodzinie z Liniewa.
Edmund Zieliński
 
dalej »

wtorek, 27 listopada 2012


Wizyta Druha Edmunda Zielińskiego

Dnia  25 sierpnia 2012r. odwiedził naszą jednostkę OSP Zblewo Edmund Zieliński , twórca ludowy, rzeźbiarz, malarz, publicysta, propagator sztuki ludowej, weteran Zblewskiego pożarnictwa . Druh  Edmund urodzony w 1940r., obecnie mieszkający w Gdańsku, jest skarbnicą wiedzy o historii Zblewa którą szczodrze się z nami podzielił .


Druh Edmund wyrzeźbił dla nas krzyż, który zawiśnie na świetlicy. 
W 2000r. na na ścianie naszej Remizy umieściliśmy figurkę św. Floriana podarowanego nam przez Druha Edmunda Zielińskiego. Podczas wizyty w naszej remizie Druh Edmund stwierdził że figurka wymaga renowacji i zaproponował że ją odrestauruje.   

EDMUND ZIELIŃSKI. PIĘĆDZIESIĄT LAT NA TWÓRCZEJ DRODZEDrukujE-mail
wtorek, 27 listopad 2012
Dlaczego ten czas tak szybko płynie? Zapewne wielu zadawało sobie to pytanie, wielu zadaje i dopóki świat będzie istniał, człowiek będzie się nad tym zastanawiał. Smutnym w tym wszystkim jest to, że odpowiedzi na zadane na wstępie pytanie, nigdy nie uzyskamy. Będąc dzieckiem zazdrościłem osobom dorosłym ich wieku, ich życia i wiedzy. Kiedy to ja dorosnę, by móc zasiąść do stołu z dorosłymi, zapalić papierosa czy wychylić kieliszek wódki. W tamtym czasie te nawyki były czymś zupełnie normalnym i stąd moje tęsknoty za dorosłością. No bo jak to? Mój brat, Jerzy, zapalił z wujkami papierosa, jeździł na motocyklu, był w wojsku – a ja? ...
  Mnie na to wszystko trzeba było czekać jeszcze dziesięć lat, bo taka była różnica wieku między mną a ś.p. braciszkiem Jerzym. Jakże wolno ten czas upływał. Płynie w niezmienionym tempie od zarania dziejów. I dopłynął do momentu, gdy na mojej drodze życia, życia w mojej twórczości pojawiła się liczba 50. Przecież to połowa wieku. To tyle Edmundzie już biegasz po drogach folkloru i sztuki ludowej? To do tego już doszło, że na Pomorzu jesteś najstarszym rzeźbiarzem – regionalistą? (stażem). Niestety, jest to najprawdziwsza prawda. Bogu dzięki dożyłem moich „Złotych godów”. A jak to wszystko się zaczęło?
Moją działalność mam udokumentowaną od wiosny 1961 roku, jednak początków należy szukać w drugiej klasie szkoły podstawowej w Białachowie, i gdyby to doliczyć, to mija już 62 lata w sztuce. To wracam do Białachowa.
Urodziłem się 3 czerwca 1940 roku w Białachowie, pod lasem, na wybudowaniu, jak u nas określa się wolno stojące gospodarstwa. Mieszkaliśmy w domu mojej babci Pauliny Redzimskiej z Kosiedowskich. Piszę „babci”, ponieważ dziadek Franciszek zmarł 24 maja 1935 roku mając lat 74. Od tamtej pory z babcią gospodarzył wujek Antoni – syn dziadków. To było cudowne miejsce, tak osobiście odbieram tę zrębową chatę krytą strzechą. Jaki tam był spokój. Tam przyroda rządziła się swoimi prawami i nikt nie śmiał jej w tym przeszkadzać. Tam widzieliśmy wschodzące i zachodzące słońce, i jako dzieci zastanawialiśmy się, dlaczego ono jest tak wielkie kiedy wschodzi, wielkie i czerwone, gdy zachodzi. Dopiero w szkole średniej pani profesor od geografii wyjaśniła mi to zjawisko.
Tam, w Białachowie, nie słuchaliśmy prognozy pogody, nie było radia i elektryczności. Wyznacznikiem pogody dnia następnego były zjawiska zachodzące w atmosferze i geosferze. Jak wieczorem była rosa na trawie, wiadomo, że przyjdzie dobra pogoda. Czerwone niebo wieczorem na zachodzie, zwiastowało wiatr na drugi dzień. Śpiew ptaszków i ich loty też wiele mówiły o czekających nas zjawiskach atmosferycznych. Tam nasz świat dziecięcy ograniczony był do widocznego horyzontu i tyle. I to było piękne. Wyjazd do innej wsi, a zwłaszcza do Zblewa, był już ciekawym wydarzeniem, był czymś nowym. Jednak chętnie wracaliśmy pod naszą strzechę, gdzie w okapie dachu gnieździły się wróbelki, budząc nas swym porannym świergotem. Cudowne było lato, ale i zimy nas nie zrażały. Kiedy śnieg zbielił okoliczne pola, potworzyły się zaspy na drogach, pozamarzały stawy i dziadkowe jezioro, to też była frajda dla nas dzieci, a starsi też z tego powodu nie załamywali rąk. W gospodarstwie było wszystko potrzebne do życia w takich warunkach. Wozy i bryczki zamieniono na sanie. Wujkowie wdziewali na siebie porządne kożuchy, a dłonie skrywali w tak zwanych baucach, czyli w grubych, wełnianych rękawicach z jednym palcem. Bywało, że studnia została zawiana śniegiem, a pompa zamarzła mimo słomianej otuliny. Wówczas braliśmy śnieg z otoczenia i roztapialiśmy go na palenisku, albo chodziliśmy po wodę do stawu z wyrąbanym przeręblem. Opału też nie brakowało. Szałerek był zapełniony drewnem z gałęzi i szyszkami, a na podwórku stał pokaźnych rozmiarów stożek pociętego drewna czy sosnowych gałęzi. Paliwo do lamp – naftę zakupywano w większych ilościach, więc był zapas. Sklep (piwniczka pod podłogą mieszkania, najczęściej w pokoju) zapełniony był kartoflami, kapustą w beczce, marchwią, burakami, cebulą i zasolonym mięsem. Zimę mogliśmy przeżyć zupełnie spokojnie.

***

Nadszedł rok 1947. Wiedziałem, że muszę pójść do szkoły w Białachowie. Trochę się tego obawiałem. Nowe środowisko, koledzy, koleżanki, nauczyciel, to wszystko napawało mnie raczej obawą niż ciekawością. Pamiętam, że do szkoły pierwszy raz zaprowadziła mnie mama, a był to poniedziałek 2 września 1947 roku, i tak zaczęła się moja edukacja. Moim nauczycielem w Białachowie od pierwszej klasy do trzeciej był Stefan Giełdon. W czwartej klasie uczyła mnie pani Sikora, no a następne klasy kończyłem w Zblewie.
Nasz „Pan” był młodym człowiekiem, wysokim, energicznym i bardzo przyjaznym dla uczniów. Przeprowadzał z nami różne ciekawe doświadczenia na pracach ręcznych, często wychodziliśmy na wycieczki do okolicznych lasów, organizował różne szkolne przedstawienia z naszym udziałem i w końcu, chyba pod koniec roku szkolnego 1948/49 w drugiej klasie, zorganizował teatrzyk kukiełkowy, którego reżyserem był nasz „Pan”, a my jego aktorami. To tam właśnie po raz pierwszy zetknąłem się ze sztuką. Przychodzimy rano do szkoły, a na naszych ławkach leżą grudy gliny. Pan Giełdon powiada, byśmy ulepili ludzkie główki. Jakoś mi to dobrze wyszło, bo dostałem dodatkowe zadanie lepienia główek. Konkurencji za dużej nie miałem, bo moja klasa liczyła zaledwie 5 chłopaków. Okazało się, że główki potrzebne były do lalek – kukiełek. Potem były rozdane role poszczególnym aktorom, budowa sceny, do oświetlenia której służyły rowerowe żaróweczki zasilane prądem z rowerowej prądnicy. Tę z kolei poruszał Gerard Petka, kręcąc pedałami roweru postawionego na siodełku i kierownicy. Jaką nazwę miała ta sztuka teatralna, zupełnie zapomniałem. Dopiero po dziesięcioleciach… ale o tym w dalszej części.
Minęło kilkanaście lat. Była wiosna 1961 roku. Przyjaźniłem się z kolegą szkolnym Ryszardem Czapiewskim ze Zblewa. Jego rodzice budowali dom na byłych „księżych włókach”, jak nazywaliśmy ziemie odebrane kościołowi zblewskiemu (jak w całej Polsce) przez system komunistyczny. Z rowów fundamentowych Rysiu z ojcem, wyrzucali świetną glinę. Tę glinę natychmiast skojarzyłem z teatrzykiem w białachowskiej szkole. Wziąłem do ręki grudę i ulepiłem ludzką główkę, jak wtedy w szkole. A Pan Czapiewski widząc to powiedział: „Wej, to je czisti nasz wazónik” – popatrz to jest prawdziwy nasz ksiądz proboszcz (Alojzy Licznerski). Nazywaliśmy go „wazonikiem”, bowiem z uwagi na schorzenia reumatyczne kiwał się na boki podczas odprawiania mszy świętej. Po ocenie mej „pracy” przez Pana Czapiewskiego, postanowiłem popracować w tej glinie. Zwiozłem do domu kilka wiader tej kopaliny i się zaczęło.

***

Najpierw rzeźbić zacząłem popiersia znanych ludzi. Wydaje mi się, że pierwszą figurą było popiersie Lenina, bo jego charakterystyczna twarz ułatwiała mi wykonanie podobieństwa. Później był Mickiewicz, Kościuszko, była moja kuzynka Jadzia Kaiser i wiele innych drobiazgów, z picassowskimi formami włącznie. Spoza domowników pierwszym recenzentem mych prac był nasz organista Izydor Borzyszkowski. Kiedy zobaczył schnące rzeźby, patrząc na Kościuszkę zapytał: „Edziuś, to ty zrobiłeś?”. Bardzo mi się to spodobało i było zachętą do dalszej pracy. No dobrze, będziesz „tworzył” i co dalej? Napisałem do ówczesnego Wojewódzkiego Domu Twórczości Ludowej w Gdańsku, że coś tu robię w glinie. Owszem, odpisali, że zjawią się u mnie. Coś to długo trwało w moim mniemaniu i zniecierpliwiony napisałem do Ministerstwa Kultury i Sztuki. To poskutkowało, bo zjawili się u mnie dość szybko. A przyjechali; Pani Stefania Liszkowska – Skurowa – etnograf, Pan Wojciech Błaszkowski – etnograf i Pan Antoni Mironowski – artysta plastyk z Sopotu. Weszli do werandy, gdzie gromadziłem moją „glinę” i…miny ich nie wzbudzały zaciekawienia. Pomyślałem – bracie, to wszystko pewnie jest do kitu. Rzeczywiście tak było. Pan Mironowski powiedział: Artystą to pan nie jest, ale może być. Pozwoli pan, że pozbędziemy się najpierw tego pana. Wziął do rąk popiersie Lenina i upuścił go na betonową posadzkę. Lenin rozprysł się w drobny mak. Posunięcie było radykalne, co sprawiło, że glinę zarzuciłem. Wśród tych „dzieł” leżał sobie mały drewniany ptaszek, którego w międzyczasie wyskrobałem.w drewnie. Pani Liszkowska widząc go rzekła: Panie Edmundzie, a może pan spróbuje rzeźbić w drewnie? Bo zdolności manualne pan ma. Drodzy moi, glina była plastyczna, łatwa w obróbce, a drewno? Obiecałem jednak, że coś zrobię.
Po miesiącu otrzymałem z WDTL-u zaproszenia do wzięcia udziału w wystawie Tradycyjnego Sprzętu i Sztuki Ludowej Kociewia w Starogardzie w salach Powiatowego Domu Kultury przy ulicy Sobieskiego. To zintensyfikowało moją twórczość do tego stopnia, że lekarz Bogdan Wrycza z Ośrodka Zdrowia w Zblewie musiał mi zszywać rozciętą dłoń u nasady kciuka. I tu ciekawostka. Kiedy zainteresował się przyczyną powstania rany, sam zaczął rzeźbić i to bardzo realistycznie, powiem, że z chirurgiczną precyzją.
Otwarcie wystawy nastąpiło, już tak bardzo nie pamiętam, ale chyba w maju. W tamtym czasie takie imprezy zaszczycali swą obecnością gospodarze województwa i powiatu. Było zawsze uroczyste otwarcie wystawy, na tej wystawie również. Jaką ja miałem wtedy tremę, aż trudno opisać. Moje rzeźbki – szopka bożonarodzeniowa, scena z Drogi Krzyżowej, pastuszek i coś tam jeszcze, to były prawdziwe mizeroty w zestawieniu prac takich rzeźbiarzy jak Alojzego Stawowego z Bietowa, Stanisława Rekowskiego z Więckowych i Janka Giełdona z Czarnej Wody. Jednak z drugiej strony cieszyłem się, że znalazłem się w tak zacnym gronie. I to był mój debiut. Później ta wystawa objechała miasta powiatowe naszego województwa.

***

Od tamtej pory nasiliły się moje kontakty z WDTL-em. Byłem zapraszany na różne kursy, w tym scenografii, choreografii czy malarstwa. W tamtym czasie to był zupełnie inny świat. To nic, że brakowało bardzo wiele z dzisiejszego zaopatrzenia, raczkowała telewizja, telefony były na korbkę i, że na zamawianą rozmowę ze Zblewa z abonentem w Starogardzie trzeba było czekać godzinę i więcej. To nic, czas płynął wolniej.
Już od początku mojej działalności interesowała się mną Centrala Przemysłu Ludowego i Artystycznego „Cepelia”. Zawiozłem kilka moich rzeźb i o dziwo, zostały zakupione przez tą spółdzielnię cepeliowską, której agenda mieściła się w Gdyni. Ale była radość! Moje prace przyniosły mi pierwsze dochody z twórczej działalności. Ta współpraca z Cepelią trwała ponad czterdzieści lat. To była bardzo dobra instytucja dająca możliwość zarobku tysiącom rękodzielników w Polsce. Z chwilą przemian ustrojowych w naszym kraju zlikwidowana została Cepelia w dotychczasowym kształcie. Cała rzesza ludzi straciła pracę i możliwość zarobkowania. Różnie o Cepelii mówiono, ja natomiast złego słowa o niej powiedzieć nie mogę. Tutaj istniał Fundusz Rozwoju Twórczości Ludowej dysponujący środkami na stypendia, nagrody, zapomogi i subsydia. Organizowane były liczne konkursy, wystawy krajowe i zagraniczne, bardzo dużo dzieł twórców ludowych eksportowano za ocean. To wszystko się skończyło.
W 1965 roku odwiedził mnie pan Arpad Kowalski. Zbierał materiały do książki o twórcach ludowych Kaszub i Kociewia. Po kilku latach mój znajomy redaktor z „Chłopskiej Drogi” Roman Wójcik przysłał mi książkę A. Kowalskiego pod tytułem „Śladami świątków”, w której i o mnie autor pisze. Bardzo się ucieszyłem z tego faktu, a książka jest do dziś w mojej bibliotece.

***

Opiekunem tworzących w rękodziele ludowym z ramienia WDTL-u była niezapomniana ś. p. mgr Stefania Liszkowska - Skurowa. Organizowała co roku zjazdy twórców w jej siedzibie. Dyrektorem tej placówki była wtedy równie oddana twórczości ludowej ś. p. Leokadia Grewicz. Pamiętam, jak zostałem zaproszony na taki zjazd, a mieszkałem jeszcze w Zblewie. Wtedy pierwszy raz spotkałem liczne grono rzeźbiarzy, hafciarek, plecionkarzy, poetów. Poznałem wtedy bliżej takich rzeźbiarzy jak: Apolinary Pastwa z Wąglikowic, Izajasz Rzepa z Redy, Leon Golla z Helu, Władysław Lica z Wdzydz Tucholskich, Stanisław Rekowski z Więckowych, Alojzy Stawowy z Bietowa, Jan Giełdon z Czarnej Wody, Teodor Kałuski z Małego Krówna. A hafciarki? Władysława Wiśniewska, Jadwiga Hinc, Leokadia Turzyńska, Marta Bławat, Helena Grulkowska – wszystkie z Wdzydz Kiszewskich, Monika Hildebrandt z Żukowa, Elżbieta Ebel z Wejherowa, Anna Konkel z Wejherowa, Ewa Wendt z Kartuz. Był plecionkarz Alojzy Speiser z Motarzyna, Anka Ostrowska z Wdzydz Kiszewskich - też plecionkarka. Był rogarz Henryk Petk z Sierakowic i Bronisława Radtke z Żelistrzewa tkająca szmaciaki. Nikt z nich (oprócz Heleny Grulkowskiej) już nie żyje. Byłem bardzo zadowolony z tego spotkania, bowiem poznałem ludzi znanych już w naszym środowisku od lat. Ja dopiero byłem na progu do tego świata. Tak się stało, że jestem w tej chwili rzeźbiarzem o najdłuższym stażu na Pomorzu i jednym z niewielu w kraju, którzy obchodzą swoje pięćdziesięciolecie pracy twórczej.
W 1972 roku zostałem przyjęty do Stowarzyszenia Twórców Ludowych w Lublinie, które działało już pięć lat, a powstało w 1968 roku z przekształcenia się Klubu Pisarzy Ludowych w STL o ogólnopolskim działaniu. Moja legitymacja ma numer 262. Dziś nasza organizacja skupia ponad dwa tysiące członków i liczebność ta utrzymuje się od wielu lat na tym samym poziomie. Organizacyjnie podzieleni jesteśmy na poszczególne Oddziały. Oddział Gdański STL powstał w 1978 roku z inicjatywy Krystyny Szałaśnej i mojej. Pani Krystyna zastąpiła panią Stefanię Liszkowską na stanowisku opiekuna twórców ludowych na naszym terenie i cieszyliśmy się z jej obecności do 2005 roku, do czasu przejścia na zasłużoną emeryturę. To była wspaniała etnografka. Miałem szczęście współpracować z panią Krystyną. Zjeździliśmy wspólnie wzdłuż i wszerz nasze Pomorze odwiedzając artystów ludowych. Tu byłby temat na całą książkę.
***

Lata siedemdziesiąte XX wieku były najlepszym okresem dla powojennej sztuki ludowej. Organizowano liczne wystawy, konkursy, imprezy folklorystyczne. Bardzo mile wspominam mój udział w Ogólnopolskim Festiwalu Folklorystycznym w Płocku, w którym uczestniczyłem dziesięć razy. Tam poznałem wspaniałych ludzi – ludowych artystów pracujących w wielu dziedzinach rękodzieła ludowego. Kilku ich wymienię: Wincenty Krajewski z Zawidza Kościelnego, Tadeusz Cąkała i bracia Adamscy – z Lubelskiego, Stanisław Korpa z Kieleckiego, Tadeusz Kacalak i Antoni Kamiński z Kutna, Naumiuk z Białostockiego, Boguszyński i Maik z Kujaw – to rzeźbiarze. A ceramicy, hafciarki, malarki? Już niewielu z nich zostało.
Mój udział w wystawach sztuki ludowej należy liczyć w dziesiątkach. Poczynając od Starogardu i miast naszego powiatu, poprzez Gdańsk, Toruń, Warszawę, Płock, Kraków, Wrocław, Białystok i inne miejscowości naszego kraju. Wystawiałem też za granicą – Sakskøbing i Kopenhaga - to Dania, Turku i Sippola w Finlandii, Schwerin, Parchim, Frankfurt i Rostok w Niemczech, Luant we Francji, Budapeszt – Węgry. Dużo moich prac jest w USA, Australii i na wyspach Fidżi w rękach kolekcjonerów prywatnych.
Jak już wspomniałem, było wiele konkursów regionalnych i krajowych na rękodzieło ludowe. I ja w nich brałem udział. Sukcesy? Były pierwsze nagrody i niższej klasy. Były też całkowite porażki. Nigdy nie starałem się za wszelką cenę być w czołówce. Zawsze chciałem tworzyć, a nie produkować. Raz zrobi się coś dobrego, innym razem wychodzą knoty. I na tym chyba polega poszukiwanie w swojej sztuce właściwego kierunku. Nie trzymam się uparcie pewnej konwencji w sztuce. Porównując moje pierwsze prace z dzisiejszymi, dostrzegam ogromną różnicę w stylu. A zestawiając ze sobą prace z poszczególnych lat, widzę płynne przechodzenie do realizmu. Więcej tu jest sztuki amatorskiej niż „stylu ludowego”. Nie chcę stać uparcie w miejscu, by przypodobać się stronie komercyjnej. Słyszę nieraz, jak klient na jarmarku przy stoisku rzeźbiarza „ludowego” szuka rzeźby w ludowym stylu, a twórca mu dopowiada, że zrobi mu jaką sobie zamówi. Gdzie jest ta autentyczna ludowość? Ale tutaj już wchodzę na bardzo śliski grunt i pozostawiam go etnologom.
Drugą dziedziną mego rękodzieła jest malarstwo na szkle. Tym również interesowałem się od dawna, bo już w 1959 roku poproszony zostałem przez Wojewódzki Dom Twórczości Ludowej w Gdańsku na warsztaty z malarstwa na szkle do Wejherowa. Dlaczego nie pojechałem? Pamięć nie odnotowała. Pewnie i dobrze, bowiem wtedy malowano na szkle bez oparcia o tradycyjne malarstwo na szkle, jakie na Pomorzu istniało. Nikt o tym nie wiedział lub nie chciano wiedzieć z czysto ideologicznego punktu widzenia. Bo jak pogodzić walkę z Kościołem i organizować warsztaty malowania na szkle w oparciu o zachowane zabytki o treści sakralnej, bowiem tylko o takiej tematyce malunki na szkle istniały na Pomorzu?
***

Kończyła się epoka komunizmu w Polsce i nadchodziła demokracja. W 1988 roku pani Krystyna Szałaśna – etnograf Wojewódzkiego Ośrodka Kultury w Gdańsku i dr Aleksander Błachowski z muzeum etnograficznego w Toruniu zorganizowali warsztaty z malarstwa na szkle w oparciu o zachowane malunki z XIX wieku. Kilka sztuk znajduje się w Muzeum Kaszubskim w Kartuzach i dwa obrazki w Muzeum Etnograficznym w Toruniu. To jest wszystko co zostało z XIX wiecznego malarstwa na szkle. Na dodatek nie zachował się ani jeden obrazek z terenu Kociewia. Ja twierdzę, że i tu takie obrazki wisiały na ścianach wiejskich chałup. Na czym opieram swoje twierdzenie? A no na tym, że główny zbieracz tych obrazków Izydor Gulgowski był Kociewiakiem. Kiedy pod koniec XIX wieku otrzymał posadę nauczyciela we Wdzydzach Kiszewskich i zaczął penetrować okoliczne wsie w poszukiwaniu istniejących jeszcze obrazków na szkle, myślę, że w tych zabiegach nie pominął Kociewia - swoich stron rodzinnych. Kaszuby nie były rejonem odizolowanym od sąsiadów. Wpływy kulturowe Kaszub i Kociewia wzajemnie się uzupełniały. To, że obraźnicy z Dolnego Śląska przybywali na odpusty ze swymi wyrobami na Pomorze (bo to był początek zaistnienia obrazków na szkle na naszym terenie), nie świadczy, że ograniczali się tylko do Kaszub. Jest to nielogiczne z komercyjnego punktu widzenia. Wracając do I. Gulgowskiego, kiedy ze swoją żoną Teodorą założyli skansen budownictwa wiejskiego w 1906 roku, w pierwszej chacie rybackiej gromadzili obrazki na szkle. Było tego kilka tysięcy. Niestety, pożar w czerwcu 1932 roku strawił zalążek skansenu wraz z zbiorami.
Pan dr Błachowski dogłębnie zbadał zachowane zabytki, które już niewiele miały wspólnego z malarstwem dolnośląskim, bo były wytworem rodzimych artystów, i na ich podstawie poprowadził zajęcia z malarstwa na szkle. Byłem też ich uczestnikiem. Od tamtej pory maluję na szkle i nie tylko, bo również udzielam lekcji z tej dziedziny na różnego rodzaju warsztatach z młodzieżą szkolną, z nauczycielami i uzdolnionymi mieszkańcami wsi.
Od 1985 roku współpracuję z Kaszubskim Uniwersytetem Ludowym we Wieżycy. Początkowo polegało to na uczestnictwie w plenerach, a w miarę nabierania doświadczenia stałem się wykładowcą na zajęciach z malarstwa na szkle, rzeźby i konsultantem na corocznym plenerze dla twórców ludowych. KUL to wspaniała instytucja opierająca swoją działalność na fachowej dydaktyce w dziedzinie upowszechniania kultury ludowej Kaszub, Kociewia i Borów Tucholskich. Cieszę się, że mogę edukować dzieci i młodzież mojego Kociewia. Odbywa się to zwłaszcza w Centrum Wystawienniczym i Regionalnym w Tczewie. W tym roku odwiedzę kilkanaście szkół Kociewia leżących w powiatach tczewskim i starogardzkim. Moi podopieczni wręcz chłoną wiedzę z malarstwa na szkle, bo ani im w głowie wyjść na przerwę czy na śniadanie, i koniecznie chcą się spotkać ponownie. To jest obiecujące zjawisko.
***

W dotychczasowej mojej działalności twórczej największym osiągnięciem i wydarzeniem był osobisty udział w budowie ołtarza papieskiego w Sopocie. Spotkać tak wielkiego człowieka, jakim był Pan Marian Kołodziej - scenograf, można raz w swoim życiu. Ten świętej pamięci już człowiek zapadł głęboko w moje serce. W znaczącym stopniu wpłynął na moją rzeźbę i spojrzenie na sztukę z właściwej strony. Ołtarz, do którego rzeźbione figury i kapliczki, z inspiracji pana M. Kołodzieja rzeźbiarze Pomorza wykonali, zapisał się na stałe w naszym krajobrazie. Wiele z tych kapliczek i figur zdobi nasze świątynie, stoją na rozstajach dróg, zdobią przydomowe kapliczki. A że jestem zamiłowanym dokumentalistą zdarzeń z dziedziny folkloru i sztuki ludowej, na podstawie moich zbiorów napisałem książkę opisującą kulisy budowy ołtarza pod tytułem „OŁTARZ PAPIESKI DŁUTEM STWORZONY”. To moja druga książka, bo pierwsza nazywa się „Na ścieżkach wspomnień…” i mówi o moim życiu, życiu rodziny, zwyczajach obrzędach, życiu dawnej wsi. Obie pozycję mają niewielki nakład, bowiem wydałem je własnym kosztem. Zwracałem się o pomoc finansową do wielu instytucji, żadna nie pomogła. W 2010 wydałem „Na ścieżkach wspomnień II…” i zbieram materiał do trzeciego tomu mych wspomnień. Zawsze lubiłem pisać. Napisałem setki felietonów do różnych gazet i czasopism i piszę dalej.
Zbieractwo wszelkiego rodzaju przedmiotów kultury materialnej dawnej wsi przez wiele lat było moim konikiem. Chciałem mieć własne małe muzeum. Życie zadecydowało inaczej. Cały wielki zbiór przekazałem do zbiorów muzeów w Oliwie i Starogardzie. Uważam, że tam będzie najlepsze miejsce dla tego rodzaju muzealiów. Gwoli ścisłości muszę dodać, że trochę z rodzinnych pamiątek pozostało w moim domu. Między innymi jest stary patefon i tłuczek do ziemniaków z kuchni babci Antoniny, liczący pewnie ze sto lat. To tym tłuczkiem, przez domowników nazywanym trampkiem, były gniecione szturane kartofle do maślanki. Babcia mawiała: Weźkaj jano trampek i uszturaj te bulwi, ja upsieka szpyrków. Tłuczek nazywano też dukaczem, kartofle dukane, mawiano też kartofle trampane.
Pozwól, Drogi Czytelniku, że wrócę do przerwanego wątku o teatrzyku w Białachowie. Wiele lat szukałem śladów mego „Pana” Stefana Gełdona (kiedyś pisał się Giełdon). By to zgłębić, odsyłam do mojej książki „Na ścieżkach wspomnień…”, tam wszystko opisałem. Tutaj chcę odnotować, że Pan Stefan Gełdon zaprosił mnie na jubileusz swojej działalności teatralnej jako jednego z aktorów pierwszego przedstawienia. Po wielu latach dowiedziałem się, że w Białachowie przedstawialiśmy adaptację bajki Aleksandra Puszkina „O Popie i jego parobku Jełopie”. Jubileusz 60-lecia pracy artystycznej i wychowawczej miał miejsce w Nowem w sobotę 17 października 2009 roku. To było bardzo miłe spotkanie, zwłaszcza, że po dziesięcioleciach spotkałem kolegę szkolnego Zygmunta Gołuńskiego, też jednego z pierwszych aktorów. Uhonorowani zostaliśmy pięknymi statuetkami teatralnymi.
W 2005 roku Zblewo obchodziło 700-lecie swego istnienia. Uczyniono mi z tego powodu bardzo miłą niespodziankę, bo Rada Gminy jednogłośnie przyznała mi tytuł Honorowego Obywatela Gminy Zblewo. Wójtem wówczas był Pan Andrzej Gajewski. Czy zasłużyłem na ten tytuł? Uważam, że byli inni, godniejsi ode mnie, ale serdecznie za to dziękuję.
W roku bieżącym uhonorowano mnie „Pierścieniem Mechtyldy”, a to z okazji 750-lecia Miasta Tczewa. Pierścień przyznała Rada Programowa Kociewskiego Kantoru Edytorskiego jako wyróżnienie redakcyjne „Kociewskiego Magazynu Regionalnego” w kategorii: edukacja regionalna.
Jeśli już mówię o honorach, jakie mnie spotkały na mojej twórczej drodze, najbardziej cenię sobie medal Oskara Kolberga. Mam też medal Teodory i Izydora Gulgowskich, brązowy i srebrny medal Bene Merenti, odznaki - Zasłużony dla Kultury Narodowej, Zasłużony Działacz Kultury, złoty i srebrny Krzyż Zasługi i medal Gloria Artis. Ja się tym nie chwalę. Myślę, że wszyscy, po tylu latach działalności na polu upowszechniania kultury i sztuki ludowej Kociewia i Kaszub, powinni być czymś uhonorowanym.

Gdańsk 2012
Edmund Zieliński










Jubileusz 50. lecia pracy twórczej Pana Edmunda Zielińskiego [ 2011-04-14 ]


„Gdy szukam wspomnień, które trwały ślad pozostawiły we mnie, kiedy podsumowuję godziny, które miały dla mnie znaczenie, odnajduję nieomylnie to, czego żadne bogactwo nie zdołałoby mi zapewnić: nie można kupić przyjaźni człowieka związanego z nami na zawsze doświadczeniami życia.” 

Antoine de Saint-Exupéry

Swymi życiowymi doświadczeniami już od wielu lat dzieli się z Kaszubskim Uniwersytetem Ludowym znakomity twórca ludowy, rzeźbiarz, malarz, publicysta, przyjaciel – Edmund Zieliński, obchodzący w tym roku Jubileusz 50-cio lecia pracy twórczej.

Niezwykłe spotkanie z Jubilatem miało miejsce podczas otwarcia wystawy fotografii Zenona Usarkiewicza pn. „Kociewie- serdeczna strona  świata” w Muzeum Etnograficznym w Oliwie w dniu 07.04.2011 r.

O sympatii i podziwie dla twórczości Pana Edmunda Zielińskiego nikogo nie trzeba przekonywać. Potwierdzeniem zasług były ogromne naręcza kwiatów i  serdeczne słowa od zgromadzonych gości, wśród których nie zabrakło oczywiście przedstawicieli KUL-u. Z naszej strony drogiemu Jubilatowi życzymy dalszych sukcesów na swej artystycznej ścieżce i czekamy następnych „okrągłych” rocznic.

Katarzyna Radke
Marek Byczkowski