wtorek, 31 grudnia 2013

EDMUND ZIELIŃSKI. JANEK STACHOWIAK I JEGO RÓD CZĘŚĆ 5DrukujE-mail
wtorek, 31 grudzień 2013
Postawmy się na chwilę w roli pana Franciszka Stachowiaka i spójrzmy, jakie Zblewo zastał. Nie spodziewał się, że kilka okazałych budynków legnie w gruzach. Tak było z domem państwa Rekowskich (zajazd i sklep), Holfeldta (aptekarza), państwa Śliwów, Kuczyńskich, pocztą.








Myślę, że najbardziej żałował pan Franciszek obiektów Roha Perschonki, w których zdobywał umiejętności sportowo-strzeleckie. Zblewo nie miało strategicznego znaczenia dla walczących stron, a spalono znaczące dla mieszkańców obiekty.

Pan Franciszek już w innej rzeczywistości, w innym ustroju politycznym szukał zatrudnienia, by utrzymać rodzinę. Janek znalazł dokument, w którym stwierdzono, że jego tatuś od 28 września 1945 do 28 lutego 1946 był zatrudniony w Polskim Radiu – Radiowęzeł Zblewo. Był organizatorem tej stacji, jej monterem i speakerem. Po nim obowiązki montera przejął pan Garaż*. Pan Stachowiak najwięcej pracy miał jako monter. Przecież „kołchoźniki”, jak powszechnie nazywano te skrzynki odbiorcze, zawieszane w domach i na słupach w miejscach publicznych, były czymś nowym, co zostało narzucone przez nową władzę działająca pod kuratelą Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich z siedzibą w Moskwie. Naród miał słuchać i tyle. Na drewnianym słupie na ryneczku w Zblewie taki kołchoźnik wisiał do drugiej połowy lat sześćdziesiątych. Z „kołchoźników” można było usłyszeć tylko program I Polskiego Radia, audycje Radia Gdańsk i lokalne komunikaty o zbieraniu stonki ziemniaczanej. Przypominano o obowiązkowych dostawach zboża, mięsa, mleka i ziemniaków. 
 Podpowiedział mi Janek, że radiofonia przewodowa Drahtfunk Hochstüblau funkcjonowała w Zblewie w czasie okupacji, a centrala jej mieściła się w  domu aptekarza Willibalda Holfeldta. Pod koniec wojny przeniesiona została do narożnego mieszkania domu pana Szulcy. Myślę, że tę działalność propagandową przy pomocy głośników - szczekaczek przywieziono jednak ze wschodu. Za nim faszyzm zapanował w Niemczech, tam już doskonale funkcjonowały  obozy koncentracyjne i zainstalowanie w nich szczekaczki.

W końcowej fazie funkcjonowania radiofonii przewodowej na terenie powiatu starogardzkiego radiowęzeł zblewski został przejęty przez radiowęzeł Starogard. Tutaj speakerem był pan Edmund Falkowski, który ze studia w Starogardzie (oprócz nadawania różnych komunikatów) prowadził koncert życzeń. Mogliśmy usłyszeć życzenia z okazji urodzin, ślubu, gratulacje. Pamiętam, jak pan Falkowski przesyłał jakąś piosenkę na życzenie słuchacza dla dziewczyny w Bobowie.
Poprosiłem mojego przyjaciela Edmunda Łąckiego o uzupełnienie informacji o starogardzkim radiowęźle. E.Łącki, świeżo upieczony absolwent Technikum Łączności w Gdańsku, w 1958 roku zatrudniony został Rejonowym Urzędzie Telekomunikacji w Starogardzie jako konserwator centrali automatycznej  Siemensa. Sprawdził się jako dobry fachowiec i szybko awansował na stanowiska kierownika Wydziału Budowy i Remontów Linii Telekomunikacyjnych. Piastował to stanowisko do 1975 roku. Od tej pory do zasłużonej emerytury był zastępcą dyrektora Wojewódzkiego Urzędu Telekomunikacji w Elblągu. O radiowęźle w Starogardzie napisał mi tak: Do 1958 roku mieścił się przy ul.Wojska Polskiego i stanowił oddzielną jednostkę organizacyjną niezwiązaną z telekomunikacją. Po roku 1958, nie wiem, czy w ramach oszczędności (ale według mnie to główny powód) radiowęzeł został przeniesiony do pomieszczeń telekomunikacji, a dokładnie do biura badań (tam gdzie zgłaszano uszkodzenia telefoniczne), które mieściły się przy ulicy Parkowej - w podwórzu Poczty. 
W ten sposób oszczędzono dwa lub trzy etaty, ponieważ radiowęzeł obsługiwany był w systemie zmianowym, a obowiązki zwolnionych lub przeniesionych pracowników radiowęzła przejęła obsługa centrali automatycznej  i biura badań, miedzy innymi i ja wykonywałem te czynności. 
Radiowęzeł Starogard otrzymywał sygnał z Gdańska, który przesyłał mieszkańcom Starogardu i innym placówkom pocztowo-telekomunikacyjnym na terenie powiatu starogardzkiego. Obowiązkiem obsługi było codzienne włączenie radiowęzła o godzinie 4.30 i wyłączenie po 23.00 po odegraniu hymnu państwowego kończącego nadawanie programu I  Polskiego Radia z Warszawy.
Oprócz przekazywanych audycji ogólnopolskich, emitowane były audycje lokalne dla mieszkańców Starogardu i powiatu. Nadawano je prawie codziennie o określonej godzinie (chyba o 17.20), a w soboty były koncerty życzeń dla mieszkańców Starogardu i powiatu. Tą część przygotowywał i prowadził pan Edmund Falkowski, nauczyciel, Inspektor Wydziału Oświaty w Starogardzie. 
Aby to wszystko działało należycie, potrzebna była obsługa techniczna konserwacji i budowy linii radiowych. Tym zarządzali panowie Zenon Laskowski i bracia Gajewscy. Była również grupa osób, która prowadziła  tzw megafonizację np. z okazji obchodów święta 1 Maja i innych np. Rewolucji Październikowej. Tą grupa kierował i zarządzał pan Stefan Majewski (...)

O Panu Franciszku nie zapomniał Urząd Bezpieczeństwa Publicznego. Jakżeby inaczej, przecież wrócił z Zachodu. To nic, że przez lata okupacji był na robotach przymusowych, że groziła mu śmierć i prawie go dopadła, i nic to, że miał otwartą drogę na Zachód, a wybrał swoją ojczyznę. No tak, ale kontaktował się z Anglikami, to oni odwieźli go do sowieckiej strefy okupacyjnej, i kto wie, może dostał jakieś szpiegowskie zadanie? W marcu 1946 roku przyszli po niego panowie z postawionymi kołnierzami, zarzucając mu działalność na szkodę bezpieczeństwa państwa polskiego. Po sześciu miesiącach odzyskał wolność. Zatrudnił się w Zjednoczeniu Przemysłu Maszynowego w Gdańsku – nie na długo. Jakoś ponownie przypomniano sobie w Urzędzie Bezpieczeństwa o panu Stachowiaku i od stycznia do czerwca 1947 roku ponownie przesiedział w ubeckim więzieniu. Po zwolnieniu podjął zatrudnienie w Państwowych Zakładach Zbożowych w Starogardzie, a w maju 1949 roku objął stanowisko referenta do spraw skupu w Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska w Zblewie.
Pan Franciszek nie zapomniał o swoim zamiłowaniu do aktorstwa. Włączył się w rytm pracy artystycznej na miarę swoich i obiektywnych możliwości. Dalej, jak przed wojną, grywał w różnych przedstawieniach ze swoimi kolegami i koleżankami z dawnego „Sokoła”. Miał pan Stachowiak swoje pięć minut. Zespól teatralny ze Zblewa na jakimś pokazie ludowych zespołów teatralnych w Gdańsku, było to około 1951 roku, wystawiał sztukę „Żołnierz Królowej Madagaskaru” Stanisława Dobrzańskiego (1847 – 1880). Pan Franciszek za swój występ zajął I miejsce wśród aktorów amatorów i w nagrodę otrzymał radio marki „Aga”. Jak na owe czasy, to była cenna nagroda. Pewnie dziś równałaby się z ceną średniej marki telewizora. A co zrobił pan Stachowiak? Podarował radio na użytek świetlicy wiejskiej w Zblewie. Uważam, że pan Franciszek postąpił bardzo szlachetnie i swoją nagrodę uznał za wspólną dla całego zespołu teatralnego. Za długo to radio tam nie stało, bo w niewyjaśnionych okolicznościach znalazło się w prywatnym mieszkaniu pewnej rodziny ze Zblewa. Po wielu latach, bo około 1962 roku wróciło do świetlicy, którą zawiadywało koło Związku Młodzieży Wiejskiej w Zblewie.
W roku odniesionego sukcesu na przeglądzie teatralnym w Gdańsku pan Stachowiak był pracownikiem Gromadzkiej Rady Narodowej w Zblewie (odpowiednik dzisiejszego Urzędu Gminy). Odniesiony sukces na scenie spowodował, że został skierowany na szkolenie do Szkoły Aktorskiej w Warszawie. Po kilku tygodniach mozolnych ćwiczeń i doskonaleń skierowano go do Szkoły Aktorskiej w Łodzi. I, jak to ładnie napisał Janek, tutaj wkroczyła mama. Zapewne konstruktywna musiała być dyskusja rodziców Janka związana z artystycznymi zapędami ojca. Rozważono wszystko za i przeciw. Stypendium było niskie, nie gwarantowało utrzymania rodziny, a GRN nie mogła wypłacać pensji panu Stachowiakowi w czasie jego nauki w Łodzi. Studia aktorskie upadły.
O sukcesie pana Stachowiaka i nadziei, że Zblewo będzie miało swego prawdziwego artystę, rozmawiali wszyscy. Gdyby wtedy znalazł się jakiś dobrodziej i wsparł rodzinę, by pan Franciszek mógł ukończyć szkołę, Franciszek Stachowiak znalazłby się w czołówce aktorów scen polskich przynosząc chlubę rodzinie, wsi i krajowi. Niestety – stało się inaczej.
Od 7 lutego 1951 roku był zatrudniony w Ekspozyturze Budowy Nr 1 w Czarnej Wodzie, gdzie budowano (1947 – 1953) nowoczesny zakład do produkcji płyt pilśniowych. Tutaj pracował pan Franciszek w Dziale Mechanicznym i Inwestycyjnym. Tutaj dopadł go nieszczęśliwy wypadek. Po wyleczeniu kontuzji pan Stachowiak został kierownikiem Świetlicy Zakładowej. Wkrótce skierowano go do Wojewódzkiej Szkoły Związków Zawodowych w Krakowie na kurs kierowników świetlic. Szkoła mieściła się na Rynku Głównym 27, a internat znajdował się przy ulicy Skarbowej 2.
Ponownie zatrudnił się w GS Zblewo. Tutaj, za przyczyną czyjegoś donosu (nie wiadomo czego dotyczył), 19 marca 1954 roku został aresztowany, osadzony w więzieniu, a 19 września 1954 odzyskał wolność. Trzeba było znowu szukać pracy, a pobyt w odosobnieniu tej czynności nie sprzyjał. Jego kuzyn był kwatermistrzem w Jednostce Wojskowej (w czerwonych koszarach) w Starogardzie i umożliwił panu Franciszkowi pracę. Tutaj pracował do końca stacjonowania jednostki wojskowej w Starogardzie. Drogą służbową 1 października 1955 został przeniesiony do pracy w ZPP w Czarnej Wodzie, gdzie na różnych stanowiskach pracował do 31 października 1975 roku. Tego dnia przeszedł na zasłużoną emeryturę. Niestety, nie pobrał ani złotówki. Zmarł nagle 17 listopada 1975 roku.
Muszę napisać, że miałem szczęście występować na scenie z panem Franciszkiem Stachowiakiem. Przy Gminnej Spółdzielni w Zblewie utworzony został niewielki zespół estradowy z udziałem pana Franciszka.
W roku 1963 w Wałczu miały miejsce Międzywojewódzkie Eliminacje Zespołów Estradowych Gminnych Spółdzielni. Nasz zespół brał w nich udział. Pamiętam próby w świetlicy GS (w pomieszczeniach po byłym sklepie pana Franciszka Platy) przygotowujące nas do występów. Nadzór artystyczny mieli nad nami panowie Wiktor Piątek i Jan Dudziński, już przed wojną znani aktorzy zblewskiej sceny. Jak wspaniale prezentował się pan Franciszek! Jego dykcja, artykulacja, tonacja świadczyły o solidnym przygotowaniu aktorskim. Już nie pamiętam nazwy skeczu, w którym z panem Franciszkiem występowałem. Coś mi się zdaje, że akcja działa się w zakładzie fryzjerskim. To pewnie dzięki panu Franciszkowi zespół nasz zajął III miejsce w kategorii zespołów estradowych. 
Niewiele napisałem o mamusi Janka – Gertrudzie Stachowiak. Tak to kiedyś było, że żony pozostawały w cieniu swych mężów. Kiedy pan Franciszek został aresztowany, pani Gertruda, by zapewnić minimum egzystencji dzieciom i sobie, w maju 1954 roku została zatrudniona jako salowa w Gminnym Ośrodku Zdrowia w Zblewie, który zawiadywał również Izbą Porodową. Przez jakiś czas pracowała tutaj również jako kucharka. Pani Gertruda była wdzięczna pani Wandzie Gamalskiej, która pojechała z nią do Wydziału Zdrowia Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Starogardzie (któremu podlegał zblewski Ośrodek Zdrowia) i wsparła ją w uzyskaniu pracy. Pani Wanda wówczas była pracownicą Gromadzkiej Rady Narodowej w Zblewie. O ile się nie mylę, była księgową. 
Pani Gertruda Stachowiak pracowała w zblewskiej placówce zdrowia do czasu przejścia na rentę inwalidzką w 1966 roku. Chorowała ciężko przez kilka lat. Zmarła 5 września 1969 roku w Akademii Medycznej w Gdańsku. Janek tak mi napisał: Pochowana została w Zblewie 9 września 1969 roku (…) kondukt żałobny rozpoczął się od domu na ulicy Kościerskiej. Niesiono mamę całą drogę z domu do kościoła ulicą Kościerską, Główną i Kościelną. Kiedy wnosili Mamę do kościoła, to ostatni w kondukcie byli koło starej poczty – tyle ludzi naszą Mamusię żegnało!!!

Edmund Zieliński
Gdańsk 17 grudnia 2013 
Cdn.
*Pan Garaż był specjalistą od budowy wag przeznaczonych do ważenia ciężkiego sprzętu – samochody, wozy, wagony itp. Waga, która wiele lat istniała (może jeszcze jest) na placu węglowym Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska w Zblewie jest jego dziełem. Pamiętam, że przy montażu tej wagi pomagał mu jego zięć pan Makowski.

ZDJĘCIA


Odbiornik radiowy marki „Aga” - nagroda dla Fr. Stachowiaka 







                                                   W tym domu mieścił się radiowęzeł w Zblewie









    Koledzy – Zbyszek Stopa i Janek Stachowiak przed domem pp. Krajewskich przy ulicy Młyńskiej w Zblewie








Rodzina pp. Stachowiaków. Od lewej Franciszek Stachowiak trzyma pod ramię swoją synową Erykę, Gertruda Stachowiak – żona pana Franciszka, Monika Trepkowska - druga żona pana Stanisława Stachowiaka, Trudzia – córka Gertrudy i Franciszka, oraz Stanisław Stachowiak – ojciec pana Franciszka.








Rodzina pp. Stachowiaków. Od lewej Trudzia, Monika Trepkowska, Franuś – syn Gertrudy i Franciszka i jego żona Eryka, dziadek St. Stachowiak i żona Franciszka - Gertruda.







                               Grób Gertrudy i Franciszka Stachowiaków w Zblewie








                                    Po lewej dom Perschonki (przed wojną) w Zblewie przy ulicy Głównej







Lewej części tego domu też  nie ma. Na tablicy reklamowej napis "Fabryka wód mineralnych hurtownia skład piwa. Piotr Lewandowski. Pan Lewandowski produkował napoje chłodzące i po wojnie, o czym swego czasu pisałem w jednym z moich felietonów o Zblewie.








Na wprost poczta od 1945 do lat siedemdziesiątych. Obok dom pp. Żabińskich, w którym do odzyskania niepodległości po 123 latach niewoli mieścił się Bezirksamt (Urząd Rejonowy). Najbliżej po prawej dom p. Mazurowskich – była siedziba Gromadzkiej Rady Narodowej w Zblewie








Zblewski zespół teatralny przed wojną po spektaklu „Krakowiacy i Górale”. W drugim rzędzie czwarty od lewej Marian Łącki, szósty Jan Szulc, wyżej pierwszy po prawej Jan Dudziński








                          Janek Stachowiak przed domem p. Krajewskich, w którym mieszkali pP. Stachowiakowie

środa, 25 grudnia 2013

EDMUND ZIELIŃSKI. JANEK STACHOWIAK I JEGO RÓD CZĘŚĆ IVDrukujE-mail
poniedziałek, 23 grudzień 2013
Gdyby tak wszystko napisać, co przeżył w czasie okupacji Franciszek Stachowiak, byłaby z tego spora książka. Był skrupulatnym człowiekiem, dokładnym, co w znacznej mierze przyczyniło się do odtworzenia części jego wojennych przeżyć. Nie wszystkie notatki się zachowały, niektóre są wręcz nie do odczytania, ale te, które pozostał,y w jakieś mierze przybliżą potomnym rodu Stachowiaków jego postać.









Pod koniec wojny spotkało pana Franciszka straszliwe przeżycie. Znalazł się w grupie osób oskarżonych o dezercję. Pan Stachowiak był zatrudniony jako osoba cywilna i nie podlegał rygorom wojskowym. A było tak. 
Od 1 do 12 lutego 1945 roku pan Franciszek przebywał w obozie dla robotników przymusowych w Zoppot (Sopot). 8 lutego otrzymał dwudziestoczterogodzinną przepustkę na odwiedzenie rodziny. Już następnego dnia miał stawić się z powrotem. Jaki miał zamysł pan Stachowiak, skoro nie wrócił na czas do obozu? Pewnie był przeświadczony, że zbliżający się front (Zblewo wyzwolone zostało 6 marca 1945) narobi tyle zamieszania w administracji niemieckiej i nieobecność pana Franciszka nie zostanie zauważona. Niestety „Ordnung muss sein” (porządek musi być), jak mawiali Niemcy, i 10 lutego po uciekiniera przyjechała Feldgendarmerie (Żandarmeria Polowa). 
Tego dnia zostawili go na posterunku Gestapo (jak pisze Janek) w Zblewie. Rano 11 lutego przewieziony został do komendantury Geheime Feldpolizei (Tajna Policja Polowa) w Starogardzie. Po przesłuchaniu został zakwalifikowany jako dezerter skazany na rozstrzelanie. To miało się stać w miejscu kaźni tysięcy Polaków w Lesie Szpęgawskim. Czekali na dowóz innych dezerterów ze Skórcza i to pewnie uratowało panu Franciszkowi życie. W międzyczasie bowiem usilnie starali się uchronić od śmierci pana Franciszka jego ojciec Stanisław i siostra matki pana Franciszka – Franciszka Szklarska. Ubłagali komendanta tajnej policji w Zblewie Holfeldta, by ten z ojcem pana Franciszka udał się do Starogardu interweniować w tej tragicznej sprawie. Wstawiennictwo Holfeldta było na tyle skuteczne, że pan Franciszek został zwolniony z nakazem natychmiastowego stawienia się w obozie w Sopocie, co stało się 13 lutego. Bardzo pomocnym w uwolnieniu pana Stachowiaka okazał się też dokument stwierdzający, że zatrudniony był jako cywil i tym samym nie podlegał rygorom wojskowym. Po ponownym, ostatecznym przesłuchaniu w obozie w Sopocie i wyjaśnieniu wszelkich wątpliwości musiał podpisać dokument stwierdzający, że nigdy nie będzie łamał dyscypliny, nie będzie sabotował poleceń, szpiegował. W tutejszym obozie przebywał do 12 marca i odtransportowano go do Pilau (Pilawa).
Mam przed sobą notatki pana Franciszka z ostatnich miesięcy II wojny światowej. Od 19 do 29 marca 1945 przebywał w Frische Nehrung ( Mierzeja Wiślana) nad Frisches Haff (Zalew Wiślany) na południe od Pilawy. Bardzo wyraźnie słychać było grzmot armat zbliżającego się frontu. Wokół Królewca zgromadzone były znaczne siły niemieckie, mogące jeszcze stawiać opór Armii Czerwonej. Na kierunku Berlina front stał już nad Odrą, a tu na północy wojska niemieckie mogły w desperacji kontratakować i przebijać się do stolicy Rzeszy. Gdyby nie padł Berlin, gdyby herszt nazistów nie palnął sobie w łeb, wojna mogła jeszcze trochę potrwać. 
Dla bezpieczeństwa brygady OT przerzucono do miejscowości Fischausen na wschód od Pilawy w kierunku Królewca. Kolejnym etapem było zgrupowanie się w Pilau (obecnie Bałtyjsk). Przebywał tam od 15 do 17 kwietnia 1945. Celem następnym było przerzucenie robotników OT barkami do Swinemünde (Świnoujście) przez Hel. 17 kwietnia, późnym wieczorem - z pewnością pod osłoną nocy łatwiej było się skryć przed nalotami czy okrętami wojennymi - zostali załadowani na trzy barki, które holowano w kierunku Helu. Niestety, samoloty radzieckie zaatakowały konwój. Jedna z barek została odcięta z holu dla zwiększenia szybkości pozostałych. Co się z nią stało? Nie wiemy. 
18 kwietnia o godzinie 7.30 znaleźli się w porcie na Helu. Tam przebywali do 20 kwietnia i tego dnia o godzinie 13 wypłynęli do Swinemünde. Udało się szczęśliwie pokonać tę morską trasę i 22 kwietnia 1945 roku zawinęli do portu w dzisiejszym Świnoujściu (Swinemünde). Ich „szefostwo” planowało dalszy rejs do Lübeck (Lubeka), jednak na zagrożenia ze strony Royal Navy (Królewska Marynarka Wojenna Wielkiej Brytanii) postanowiono uformować kolumnę marszowo- samochodową i zwyczajnie dać nogę przed ruskimi. 26 kwietnia dotarli do Pasewalk, 28 kwietnia do Neubrandenburga i dalej forsownym marszem 2 maja 1945 osiągnęli miejscowość Schönberg. Do Lubeki, zamierzonego celu, już nie dotarli. Z 3 na 4 maja 1945 roku „wodzowie” ogłosili, że są wolni, ich rozkazom już nie podlegają – mogą opuścić kolumnę lub kontynuować marsz z żołnierzami do Lubeki. A więc WOLNOŚĆ!
Co dalej. Jak zwarta była grupa byłych robotników przymusowych, ile liczyła, pewnie już się nie dowiemy. Pan Franciszek zanotował, że od 6 do 8 maja przebywali w miejscowości Wahlsdorf koło Lubeki. Od 9 do 14 maja przebywali w majątku Wahrsow. Tutaj zatrzymani zostali przez oddział żołnierzy angielskich, którzy rozlokowali ich w okolicy Lüdersdorf, gdzie przebywali do 8 lipca. Z jakichś powodów ponownie rozlokowano ich w majątku Wahrsow, gdzie przebywali do 24 lipca. Tego dnia mieli zostać załadowani do pociągu, którego jednak nie podstawiono. Siłą rzeczy musieli pozostać w Wahrsow do 1 sierpnia 1945 roku. Tego dnia o godzinie 22 Anglicy samochodami przewieźli ich do węzła kolejowego Bad Kleinen. Tutaj załadowali się do pociągu, którym przez Bützow, Güstrow dnia 2 sierpnia dojechali do Szczecina. Wyobrażam sobie zniecierpliwienie pana Franciszka, który z każdym kilometrem zbliżał się do swego domu w Zblewie. Wraz z dwoma kolegami uciekł z transportu w Szczecinie. Miał dość nadzoru, chciał być rzeczywiście wolny. Przez Bydgoszcz, Tczew, Starogard dnia 10 sierpnia dotarł do Zblewa. Z pewnych powodów w domu zawitał dopiero 26 sierpnia 1945 roku – była to niedziela.

Gdańsk 24 listopada 2013 Edmund Zieliński
Cdn.

Zdjęcia



                                      Dokument urodzenia i chrztu rodzeństwa Franciszka i Heleny Stachowiaków







                                         Dowód ubezpieczenia domu Stachowiaków przy ul. Chojnickiej 3








Przy jeziorze w Twardym Dole przed wojną. Pierwszy z prawej siedzi Franciszek Stachowiak. Nazwa lokalna jeziora -Miedacek. Właściwa - Niedacz.







              Z piłką Franciszek Stachowiak. Za plecami pana Franciszka siedzi komendant Sokoła pan Marian Zalewski. W środkowym rzędzie
drugi z prawej Wiktor Piątek.







Pierwszy z prawej stoi komendant Sokoła pan Marian Zalewski, drugi z prawej stoi Franciszek Stachowiak. W górnym rzędzie szósty od prawej pan Wiktor Piątek (późniejszy prezes Gminnej Spółdzielni w Zblewie). Przy sztandarze z prawej stoi pan Gustaw Kołodziejczyk.







Drugi z prawej siedzi Franciszek Stachowiak, obok z żoną siedzi pan Gustaw Kołodziejczyk. Pierwszy z lewej siedzi pan Wiktor Piątek, w środku siedzi pan Marian Zalewski.  Towarzystwo „Sokół”






Budowa autostrady w Zblewie, lub okolicach tej wsi.







                                 Dokument Franciszka Stachowiaka z robót przymusowych z zaznaczoną lokalizacją 








Ostrzeżenie Franciszka Stachowiaka o możliwości zastosowania wobec niego represji wojennych na wypadek dokonania sabotażu, zdrady tajemnicy, szpiegostwa po zaniechaniu powrotu z przepustki w lutym 1945 roku






Świadectwo ślubu Gertrudy i Franciszka Stachowiaków podpisane przez okupacyjnego wójta w Zblewie Hoffmanna








                                    Stara zabudowa ulicy Głównej w Zblewie (naprzeciw dzisiejszego Urzędu Gminy)







Chór "Cecylia"  w Zblewie przed wojną – w drugim  rzędzie drugi od lewej  stoi  Franciszek Stachowiak. W środku przed trzema paniami siedzi organista i dyrygent  chóru pan Izydor Borzyszkowski. W pierwszym rzędzie czwarta z lewej to Gertruda Gulgowska. Na ziemi pierwsza z prawej to pani Firyn. Z tyłu pana Borzyszkowskiego siedzi pani Jasińska z męża. Stojący panowie od lewej to bracia Wolnik, Leon Radkowski, Marian Sulewski, Jan Wierzba, trzeci z prawej to  pan Brunon Wolnik.

dalej »

poniedziałek, 23 grudnia 2013

CIĄGLE ZAGADKA. DO DZISIAJ NIE WIEM, W JAKICH STROJACH SĄ TE PANIE!DrukujE-mail
niedziela, 22 grudzień 2013
Wiesława Kobierzyńska prowadzi punkt biblioteczny w Suminie (gm. Starogard). Społecznie jest sekretarzem Koła Gospodyń Wiejskich w tej wsi. W sobotę z Magdą Firgon prowadziła dużą imprezę z okazji 60-lecie KGW i 50-lecia Kółka Rolniczego. Podczas imprezy wykonałem kilka zdjęć, m. in. zdjęcie najstarszego... zdjęcia z kroniki KGW oraz zdjęcie Wiesławy referującej temat: historia i działalność KGW w Suminie...






Zaskoczył mnie widok pań ubranych w stroje ludowe wykorzystujących w wykładzie laptopa i rzutnik. Referat nt. Kółka Rolniczego wygłosił Marian Firgon – tu jako sołtys. Po zrobieniu fotek umówiłem się z sekretarz KGW na wywiad w poniedziałek. Ale wcale nie o historii KGW, jak planowałem... O ewentualnej przyszłości...


Klony ludu kociewskiego? (tytuł prasowy)
Do dyskusji

Z Wiesławą Kobierzyńską rozmawia Tadeusz Majewski

Wy to, w Suminie, ciągle znajdujecie sobie okazje do imprez...
- Tak, w ciągu roku zawsze coś jest. Ostatnio było na Jana, wypadło na 23 czerwca. Najważniejsze są dożynki. 
Impreza, jaką widziałem w sobotę, była duża. Referaty, wystawa prac członkiń KGW, albumy z pamiątkowymi zdjęciami, folderki o KGW, potem zabawa. I mnóstwo gości. Oficjeli, przedstawicielek KGW z sąsiednich sołectw. To robi wrażenie. Ile was jest, w KGW?

- Około pięćdziesiąt osób, z czego połowa to seniorki.
Pięćdziesiąt! I widać, że panie lubią tworzyć. Sporo haftują. Na ogół krzyżykowo (na marginesie: w ten sam dzień rano plastyczna Urszula Rybińska, zajmująca się gobelinem, "zainstalowana" na plenerze w szkole w Mirotkach, z żalem mi mówiła, że robiony według szablonów haft krzyżykowy, zabija prawdziwą sztukę). 
- Owszem, był haft krzyżykowy, ale też i haft płaski, kociewski, kolorowy. Były również wyroby szydełkowe i dziargane na drutach.

Mała galeria sztuki w głównej siedzibie Sumina... Wisi tam nawet wielki sum z drewna.

- Od ubiegłego roku. To symbol Sumina, którego nazwa pochodzi od wielkiej ilości tej ryby w naszym jeziorze. 



Ile osób ma stroje kociewskie?

- Mamy osiem kobiecych plus dwa męskie (jeden ma sołtys, drugi znajduje się w szkole, jest pożyczany na imprezy).
W szkole? To nie wasz? 
- Nasz. My tu działamy wspólnie ze szkołą. 

60 lat KGW... To ci dopiero tradycja! Jest do czego nawiazywać... 

- Przedwojenna trwała tylko 4 lata. Odbyło się kilka kursów kroju i szycia, konkurs na najlepszy ogródek, jakieś nauki dla młodych gospodyń w zakresie gotowania.
A więc zasadnicze dziedzictwo macie po czasach PRL-u. Nie wstydzicie się tego? 
- Nie. Teściowa, Zofia Kobierzyńska, wstąpiła do KGW w latach 60. Wtedy KGW odgrywało już pożyteczną rolę na wsi.
No tak. Rozprowdzanie drzewek, kurczaków, kursy zawodowe... 
- Teściowa mówiła, że wcześniej, przed latami 60., KGW to był jak gdyby wstęp do partii. Później już nie.
A dzisiaj co robicie? Jak by pani to ogólnie ujęła?
- Kontynuujemy tradycję. Organizujemy Dni Seniora, Spotkania Wigilijne itd.

Dajecie też występy. W strojach ludowych. To wiem. Jednak w sobotę coś mnie zaskoczyło: panie w strojach ludowych, a z drugiej strony laptop, rzutnik, aparaty cyfrowe. To połączenie ludowości (stroje, gadka kociewska) z nowoczesnością jakoś mi nie pasuje. Odczułem to jeszcze bardziej, gdy jedna pani w stroju ludowym w trakcie imprezy wyszła przed budynek i zrobiła aparatem cyfrowym zdjęcie rozkładu jazdy autobusu PKS, bo tam jest przystanek. Zapytałem, dlaczego robi to zdjęcie. Odparła, że zmienili rozkład jazdy. Nie ma zamairu przepisywać. Zgra zdjęcie do komputera i będzie sobie ten rozkład otwierać, kiedy zechce. Zabawne – w stroju ludowym, a taka gadka. 

- Świat idzie do przodu i my, na wsi, też. 

Ależ co to za wieś, pani Wiesławo! Sumin! To przedmieście Starogardu. Pani mąż jedzie do pracy w Polpharmie, wielu innych też, a wy udajecie wieś... Miałyście panie kursy komputerowe. Ile pań w nich uczestniczyło? 
- Kilkanaście z KGW. W sumie na te kursy chodziło około 30 osób. Ja też chodziłam.
I czego się pani nauczyła?
- Oswoiłam się z komputerem. Dotąd bałam się myszki. Dużo kobiet zaczynało od zera. Po kursach nie boję się włączać i wyłączać komputera... Może się wydawać, że to bardzo mało, ale my nie miałyśmy w szkole komputerów, co od 10 lat jest normalne. To dla nas ważne, pokonanie bariery mentalnej. Potem będzie następny krok. Unia wymaga, żeby rolnicy umieli pracować na komputerze.




I włącza pani komputer? 

- Młodzież nie chce dopuścić starszych do komputera.
No proszę... Ale i tak w wasze działanie wszędzie wchodzi nowoczesność. Komputery, aparaty cyfrowe, folderki o KGW. Wobec tego czy ten folklor jest autentyczny? Te stroje, te gadki kociewskie?
- Moim zdaniem tak. On się po iluś latach odradza.
Ale jak może być autentyczny, jeżeli te stroje nosicie panie tylko podczas imprez? 
- Nie tylko podczas imprez. W ubiegłym roku włożyłyśmy stroje na procesję Bożego Ciała... To się zaczyna jak gdyby odradzać, i stroje, i gwara. Dzieci zaczynają się uczyć gwary, ludzie nie wstydzą się używać wyrazów gwarowych... Tu niektórzy mówią na garnek topek, a na filiżankę tacka. Sporo zwrotów kociewskich używa szwagier... To wszystko wraca, choć wolnymi krokami.
A mi się wydaje, że to nie jest autentyczne. Autentyczne jest to, co robi się na co dzień, a nie podczas imprez. Na imprezach mamy do czynienia z Cepelią. Autentyczny to może jest strój góralski. Noszą go na co dzień. 
- Na co dzień nie. Noszą ci, którzy mają związek z turystyką, na przykład w pensjonatach. Byłam niedawno w górach, nie widziałam tego dużo.
Jesteście – obok KGW Koteże i KGW Grabowo – wiodącym kołem w powiecie. Czy wiodące koło zamiast powrotów do wystylizowanej tradycji nie powinno wymyślać folku dajacego się używać codziennie? Takiego folku, który byłby naturalny? Żeby ktoś ubrany w nowoczesny strój kociewski (na przykład połączenie tradycji z jeansem) ośmielił się pojechać tak odziany pociągiem do Warszawy bez narażania się na śmieszność... A o gwarze zapomnijmy... Chciałaby pani, żeby gwarą w Suminie ludzie mówili gwarą kociewską? Nawet jakby pani chciała, nie będą mówić, bo telewizja uniwersalizuje język. Może panie wymyślą nową tradycję? Może warto to wszystko przedyskutować, bo coraz bardziej widzę, że to zmierza w stronę Cepelii. Powstają coraz to nowe zespoły KGW w strojach ludowych, które różnią się tylko kolorem. To są klony fachowców od regionalistyki, wykonujące klony pieśni ludowych. A ja, kronikarz Kociewia, widzę, jak publika ziewa, nudząc się coraz bardziej. O młodzieży już nie wspomnę. Może to jest temat dla was – temat, jak połączyć stare z nowym? 
- To bardzo trudne do zrealizowania.

Ale może warto o tym pogadać. Przecież już coś wam się udało połączyć, choćby nowoczesną formę prezentacji historii z podobno tradycyjnymi strojami... Na marginesie. Te trzy panie, które są na najstarszym zdjęciu w kronice KGW, mają kociewskie stroje ludowe?

- Nie.

No właśnie. Ale chyba ludowe. Coś tu nie pasuje z tymi naszymi strojami ludowymi. Może tamte panie stoją w autentycznych strojach ludowych, w jakich wtedy chodziło się codziennie? 

- Na co dzień na pewno tak nie chodziły. To są stroje odświętne.

Ale każda jest inaczej ubrana. To nie są klony. Dziękuję za rozmowę i gratuluję tak wspaniałego jubileuszu. 


Napisz o problemie: biuro@kociewiacy.pl


1. Najstarsze zdjęcie KGW Sumin w kronice. Z lewej założycielek KGW Stanisława Pawłowska... Czy stroje tych pań nie są czasami bardziej ludowe od tych dzisiejszych? Fot. Tadeusz Majewski
2. Wiesława Kobierzyńska (w stroju ludowym) opowiada o historii i działalności KGW Sumin. Obok pracuje rzutnik. Fot.Tadeusz Majewski
3. Jak zwykle na takich imprezach w Suminie pełna sala. Fot. Tadeusz Majewski
4. Wielki sum wiszący w wiejskim domu. 

2007-07-15 


Notatka w dn. 3.02.2013.
Do dzisiaj nie wiem, w jakich strojach są te panie na archiwalnym zdjęciu. Wysłałem je do regionalisty Edmunda Zielińskiego, autora tekstów w Kociewiacy.pl. Również nie wiedział.
Tadeusz Majewski

czwartek, 19 grudnia 2013


EDMUND ZIELIŃSKI. WŚRÓD NOCNEJ CISZY…DrukujE-mail
czwartek, 19 grudzień 2013
Już niebawem obchodzić będziemy kolejne Święta Bożego Narodzenia. Dla jednych radosne, pełne szczęścia, dobroci i miłości dla innych smutne - dla tych wśród nas, którzy czekać będą, by jak najszybciej minęły, bo puste portfele, głodne żołądki, smutne oczy dzieciaczków, z nadzieją wypatrujących Świętego Mikołaja, chociaż z najskromniejszym prezentem…










A jak to było ponad pół wieku temu? Było biednie, ale radośnie. Świat mego dzieciństwa zawężony był do horyzontu Białachowa, a nawet mniej, bo w zasięgu naszego wzroku widoczne były tylko cztery gospodarstwa – Franciszka Szarafina, Feliksa Speisera, Franciszka Zielińskiego i Antoniego Redzimskiego. To tutaj, na naszym wybudowaniu, czekaliśmy na te najpiękniejsze święta w roku. Towarzyszyły nam zające, sarny, przemykające chyłkiem dziki i ptactwo czasu zimowego. Wyobraźcie sobie, młodzi Czytelnicy, gospodarstwo bez elektryczności, radia, o telewizji nikt jeszcze nie słyszał, a komputer? To pojęcie w ogóle nie funkcjonowało w społeczeństwie. W zamian mieliśmy spotkania sąsiedzkie, zabawy i gry, w karty też, śpiewy rodzinne, a starsi opowiadali nam, jak to kiedyś było.


                                        1 szopka Jerzego Kamińskiego w pracowni Edmunda Zielińskiego




                                                          2 szopka Józefa Hulki z Żywca na wystawie w muzeum w Oliwie




                                            3  Danuta Zielińska na wystawie w muzeum w Oliwie


No i nadchodziła wigilia Bożego Narodzenia. Najważniejszym zadaniem dla ojca, starszego brata czy wujka było przyniesienie choinki z lasu. Po drzewko szliśmy po obiedzie. To samo czynili inni mieszkańcy naszej wsi i nikt nie mówił, że kradniemy choinki. To był utarty zwyczaj tolerowany przez leśników. Kiedy choinka znalazła się już w domu, strojenie jej było zadaniem naszej mamy przy pomocy domowników. I w tym momencie zaczynaliśmy już śpiewać kolędy, oczywiście jako pierwszą śpiewaliśmy „Wśród nocnej ciszy…” . Był to dla nas, dzieci, podniosły nastrój, zdominowany czekaniem na „Gwiazdora”, który nie wiedzieć kiedy, zapełniał prezentami talerze stojące pod choinką. Przedtem jednak była skromna wieczerza wigilijna, poprzedzona podzieleniem się opłatkiem, na którą składało się kilka bardzo postnych potraw. Był śledź w occie z cebulą, ugotowane ziemniaki w obierkach i zupa brzadowa z suszonych owoców. Kucha mogliśmy zjeść dopiero po powrocie z pasterki. Dalej śpiewaliśmy nasze stare kolędy, często przy wtórze harmonii, na której grała mama i starszy brat. Na choince przez dłuższą chwilę paliły się świeczki, w tym czasie lampa naftowa była wygaszona. Jakiż to był uroczy wieczór – migotliwe płomyki świeczek przeglądały się w bombkach, sopelkach, w anielskim włosie. To wszystko wymieszane z przyjemną wonią świerkowego drzewka, rozgrzanego pieca kaflowego i radosnego „Bóg się rodzi…”.

    

           4  Ewa Gilewska kustosz muzeum etnograficznego w Oliwie objaśnia dzieciom działanie instrumentu obrzędowego "burczybas"





                                              
                                                          5  Fragment wystawy w muzeum w Oliwie






                                                           6 Szopka Edmunda Zielińskiego


Kiedy zamieszkaliśmy w Zblewie – był to już inny świat. Nawet „kołchoźnik” przekazywał program pierwszy Polskiego Radia z Warszawy. Młodym wyjaśniam, że „kołchoźnik” to była drewniana skrzynka z głośnikiem, podłączona przewodami do radiowęzła, który mieścił się w domu pana Szulcy. Ten system komunikowania ludności z władzą przywieźli ze sobą przedstawiciele propagandy Związku Radzieckiego po zakończonej II wojnie światowej. Oni mówili, my mieliśmy tylko słuchać.
Dla Związku Radzieckiego pojęcie świąt Bożego Narodzenia nie istniało. U nas był święty Mikołaj, Gwiazdor, Gwiazdka, u nich zaś tę funkcję przejął „Dziadek Mróz”. Do 1956 roku nowatorzy naszej tradycji skwapliwie hołubili „Dziadka Mroza”. Na szczęście mamy to już za sobą i w pełni możemy się cieszyć naszą tradycją.



                                                                          7  Szopka Edmunda Zielińskiego






      8 szopka Edmunda Zielińskiego w kościele p.w.Opatrzności Bożej Gdańsk-Zaspa Boże Narodzenie 2011




      9 Szopka Jerzego Kamińskiego z Barłożna wystawiona w kościele Opatrzności Bożej Gdańsk-Zaspa  2011 r.



                     
                           10 szopka - rzeźba wielofiguralna Tadeusza Szałkowskiego z Nowego Dworu Gdańskiego



Pod koniec lat 50. i na początku 60. XX wieku takim naczelnym Gwiazdorem w Zblewie był śp. Konrad Mindykowski. Miał wiele zamówień na odwiedzenie domostw w wigilię. Jakoś tak się złożyło, że poprosił mnie, bym mu towarzyszył w roznoszeniu prezentów. Wiedział, że plastycznie jestem uzdolniony, więc przygotowanie strojów zlecił mnie. Maski kupowaliśmy w sklepie pana Franciszka Platy, kożuchy od pana Laseckiego pożyczył pan Mindykowski, ja zajmowałem się wykonaniem biskupich czapek, czyli Mitr i Pastorałów.


Wtrącę tu kilka zdań na ten temat, które napisał mi Janek Stachowiak z Breisach am Rhein, śledzący moje felietony.
Bardzo  interesujący opis , tak było, tak to pamiętam! – żal, żal , że tamte czasy można tylko wspominać. Piękne i radosne , mimo ogólnej powojennej biedy były to czasy za którymi się tęskni...
Edku , czy zapomniałeś, że maski Mikołaja sam wykonywałeś? , pamiętam na 100%, jak na część głowy wykonanej z gliny , naklejałem ( klej –woda z mąką) stare gazety i Ty pokazywałeś mnie jak to robić. Robiliśmy to w drewnianej werandzie koło domu. Na drugi, czy trzeci dzień  ( byłem razem z Gerusiem Straszewskim ) te maski już odklejone od glinianej głowy były nasączane chyba pokostem i leżały na rozłożonych tekturach, aby stwardniały. Już pomalowaną otrzymałem  od Ciebie na własność. Jeszcze dzisiaj czuje zapach tej  „ LARWY” której dorobiłem wąsy i brodę z waty. U Pana Platy były ładniejsze ,ale kosztowały 15 złotych. ( tańsze były też).

Janek, bardzo Ci dziękuję za przypomnienie mi tych zajęć z larwami, jak nazywaliśmy na Kociewiu maski.




Mitry były złote z różnymi ozdóbkami, a nawet podświetlane. Pan Mindykowski prowadził skup wełny i tam przyjmował zamówienia na wizytę Gwiazdorów. Tych wstępów do rodzin zblewskich było kilkanaście. Musieliśmy się dość spieszyć, by do godziny 23 wypełnić zamówienia. Byliśmy członkami chóru „Cecylia” i na pasterkę musieliśmy być na chórze wspólnie śpiewając, jak to w cichą noc narodził się nasz Zbawiciel.
W ostatnich latach naszego „kolędowania” pojawił się konkurent. To pan Franciszek Saski przygotował sobie piękny strój św. Mikołaja i przemierzał ulice naszej wsi wzbudzając ogólny aplauz. Pan Konrad Mindykowski ostatni raz pokazał się jako Gwiazdor w wigilię Bożego Narodzenia 1972 roku w mieszkaniu mojego brata, przynosząc prezenty dla mojej chrześniaczki i mojego syna.
Obserwując obecny stan naszej tradycji bożonarodzeniowej, z radością możemy odnotować wzrost zainteresowania społeczeństwa kolędnikami. Zaczyna kolędować młodzież w Bytoni, myślę, że i w innych wsiach naszej gminy również. Jest dużo chętnych biorących udział w warsztatach, podczas których wykonujemy rekwizyty kolędnicze, ozdoby choinkowe, przypominamy dawne pieśni, zwyczaje, stroje i tych, których nie ma już wśród nas, a byli kontynuatorami starej dobrej tradycji, jak choćby panowie Mindykowski i Saski.
Drodzy moi Czytelnicy, przyjmijcie od starego mieszkańca Białachowa i Zblewa szczere życzenia Błogosławionych Świąt Bożego Narodzenia. Niech Dobry Bóg darzy Was zdrowiem i miłością. Niech napawa nadzieją na lepsze jutro, by już nigdy nie było biednych, głodnych i porzuconych dzieci. Oj Maluśki Maluśki…
Gdańsk 5 grudnia 2013 
Edmund Zieliński