środa, 27 sierpnia 2014

OKRĘCAŁO SIĘ ZĄB, PRZYWIĄZYWAŁO DO KLAMKI... REGINA MATUSZEWSKA - CZ. XDrukujE-mail
środa, 27 sierpień 2014
Funkcjonuje jeszcze w społeczeństwie takie powiedzenie: O zęby, zęby, żeby nie te zęby, to byłaby d… z gęby. Zaraz po wojnie i ja pojechałem z siostrą Danusią do dentysty w Starogardzie z bolącym zębem. Cały w strachu wsiadłem do pociągu na stacji w Zblewie. Podróż mi się wcale nie dłużyła, wręcz przeciwnie, minęła błyskawicznie. W którym miejscu, na jakiej ulicy mieścił się gabinet dentystyczny, nie pamiętam. 












Dobrze zapamiętałem poczekalnię i siedzących pacjentów, a szczególnie pojękiwania dochodzące z gabinetu dentysty. Kiedy nadeszła moja kolej, chciałem uciekać, ale mocny uścisk siostrzanej dłoni za ramię poprowadził mnie na fotel. I w żaden sposób nie mogę sobie przypomnieć, co było dalej. Natomiast świetnie podobne sytuacje opisuje Pani Regina. Poczytajmy.

Św. Rodzina Reginy Matuszewskiej

Ja mam sześćdziesiąt cztery lata (rok 1993 – E.Z.), a czuję się szczęśliwa i swoim szczęściem chciałabym się z innymi podzielić. Cieszę się ze wszystkiego, co mi każdy dzień przynosi. Wychowałam razem z mężem dwóch synów i cztery córki. Każde urodzenie dziecka dawało nam dużo radości. Uśmiech i gaworzenie, pierwsze powiedzenie mama i tata. Pierwsze kroki i psoty i ich zabawy. Smutek był tylko wtedy, gdy któreś zachorowało. Do doktora było daleko, trzeba było samemu leczyć. Bańki miałyśmy z sąsiadką na spółkę. Jak u niej ktoś był chory, ona brała bańki, gdy u nas, ja brałam. 
Młodszym dzieciom niemowlakom, baniek się nie przystawiało. Przesmażyło się smalec z czosnkiem, natarło się całe ciałko i owinęło ciepło. Na różne przeziębienia połączone z katarem, kaszlem i temperaturą moja teściowa brała polewany kubeczek, wlała w niego trzy łyżki wody, jedną łyżkę miodu, jedną łyżkę cukru, jedną cebulę wkroiła i główkę czosnku oraz jedną łyżkę masła. Przykryła i na wolnym ogniu gotowała godzinę. Dawało się choremu dziecku co godzinę jedną łyżeczkę wypić. Przykładało się cienki pas słoniny na pierśki. Smarowało się stopy smalcem. Na wypróżnienie, biegunkę gotowało się kaszę jęczmienną i marchew. Na zaparcia dawało się dzieciom czerwone buraczki. Dorosłym na biegunkę gotowało się szyszki olszynowe. Zaparć nie było, bo jedli gruby, czarny chleb. Gdy komu w palec drzazga weszła, to przykładali zajęczy smalec. Mówili, zając ucieka do lasu, to i drzazgę wyciągnie z palca do lasu. 

Rzeźba św. Florian Reginy Matuszewskiej

Jak kto miał wrzód, to przykładali cebulę doniczkową. Dzieci kiedyś często strupy miały na brodzie. Przepalało się wtedy słodką śmietankę i tym tłuszczem smarowali różne krosty. Dzieci chodziły boso, miały często odbicia pod stopą. Skóra pod stopą twarda, a tam zebrała się flegma. Żółciło się, nie mogło się wydobyć. Miałam takie odbicie. Ze trzy dni mnie bolało, jak się już zażółciło, matka wyjęła z kołka od przędzenia przetyczkę – taki ostry drut, co trzymał len przy kółku. Upaliła na czerwono i przytknęła mi do tego zażółconego miejsca. Nie zdążyłam dobrze krzyknąć, a już nie bolało. Ranę się zawinęło i uszyło się z lnianego płótna na chorą nogę chodaczek. Nosiłam go, aż się zagoiło. 

Dziś się mówi, że dzieci zęby bolą od słodkości. Kiedyś tej słodkości dzieci za dużo nie miały. Nikt nie znał mycia zębów. Może to od tego, ale byli ludzie, że do późnej starości mieli swoje zęby. Moja matka mając czterdzieści trzy lata zmarła na płuca. Zęby miała zdrowe. Może to geny po rodzicach. Moje dwie siostry też mają zdrowe zęby. Ja z najmłodszą siostrą chyba po ojcu mamy liche zęby. Jeszcze byłam mała, już mnie bolały. Matka mi wtedy kartofle śmietaną polała, a mnie nic nie smakowało. Raz w nocy tak mnie zabolało, że płakałam w niebogłosy. Ojciec wstał z łóżka, ubrał się. Poszedł zaprząc konia do woza i pojechał ze mną do Antonii. 
W Łączkach nie było rwacza od zębów. W Antonii obudził ojciec tych ludzi. Posadzili mnie na krześle. Ojciec mnie trzymał za głowę, a ten chłop wyjął taki żelazny rywal. Tym rywalem wykręcił mi chory ząb. Już nie bolało, ale było to przykre wrażenie. Drugi raz mnie zabolał, gdy chodziłam do drugiej klasy. Ząb znowu bolał. Kuliłam się, płakałam i cierpiałam. Bałam się tego wyrywania. 

Odsłonięcie kapliczki z figurą św. Floriana we wsi Wysoka

Raz w niedzielę na wieczór zabolał mnie tak mocno, że zaczęłam ojca prosić, żeby ze mną jechał do Antonii. W niedzielę u tego chłopa byli sąsiedzi, lampa się ładnie świeciła i oni wesoło rozmawiali. Był miły nastrój, żeby nie ten strach. Ząb już jakby nie bolał, ale kto by się wracał, tyle drogi na darmo. Znowu posadzili mnie na krzesło. Wyjął zawinięty w papier rywal i kazał tym obcym chłopom mnie trzymać za głowę. Wcale na niego rywal nie mówili. Był gospodarzem i za wyrywanie zęba pieniędzy nie brał. Starał się ludziom pomóc. Za to go ludzie we wsi szanowali. Na doktora nie stać było i daleko szukać. 
Mleczne zęby wyrywali dzieciom sznurkiem. Była to gruba nić, okręcało się ząb, przywiązywało do klamki u drzwi. Ktoś drzwiami trzasnął i ząb się wyrywał. Ząb kazali rodzice rzucić na piec i prosić myszkę, żeby dała nowy ząb. Mówiło się: Myszko, myszko, dam ci ząb gliniany, a ty mnie daj żelazny. Taki miałam strach przed wyrywaniem zębów, ten ból trzeszczący w głowie pamiętałam kilka lat. Zęby bolały mnie często. Schowałam się gdzieś pod poduszki, żeby tak nie bolał. Przykładało się różne krople na watkę i sól się sypało, i wodą polewało, i krwawnik na miazgę się utarło. Na chwilę przestał i znów bolał. 
Gdy miałam szesnaście lat sama się wybrałam wyrwać ząb. Nie szłam do Antonii. Dowiedziałam się, że w Zalesiu sołtys wyrywa zęby. Przyszłam, kazał mi sołtys usiąść mi na krześle. Żona jego przytrzymała mnie za głowę i poszło jakoś lżej. Ten miał cęgi i ciągnął, nie wykręcał. Powiedziałam im Bóg zapłać i zostajcie z Bogiem i to wszystko, bez rejestracji i bez pieniędzy. Ten sołtys pewnie tych Bóg zapłać miał pełną górę, czyli pełen strych.
Był w Cieloszce sąsiad mojego ojca - Pieklik się nazywał. Był kiedyś na wojnie i w niewoli u Rusków. W drugiej wojnie u Niemców był w niewoli. Sam opowiadał, jak Ruski w niewoli pytali się, kto jest gramatny (piśmienny – E.Z.). On wystąpił i mówi, że ja, bo szkółkę jakąś skończył, a Rusek mówi: To chadziaj, będziesz kartoszki skrobać. Sam się z tego śmiał, myślał, że będzie pisać. On był poszukiwany w całej okolicy. Kto nogę złamał czy rękę, jechali z chorym do Pieklika. Pieklik brał dwie deseczki – laseczki. Najpierw rękami dobrze kości złożył. Przyłożył laseczki z jednej strony i drugiej, owinął dookoła i kazał nie ruszać, aż nie będzie bolało. Miał w rękach takie wyczucie, że nikomu źle nie złożył. Był niepozorny chłopek, a tyle dobrego dał ludziom za darmo, jedynie te Bóg zapłać. Nastawić rękę czy nogę, jak kto zwichnął, to (ktoś – E.Z.) był w innej wsi.
Mój ojciec jak przyszedł do Łączek, to zaczął ludziom szyć. Chłopom spancery bajowe i na zimę sukienne. Portki na lato z cejku (z drelichu – E.Z.), a na zimę z sukna. Sukno kobiety tkały na krosnach. Jechało się z tym suknem do folusa. Tam było w wielkim korycie polewane wrzątkiem i ubijane. Sukno było z siwej wełny, niektórzy farbowali na czarno. Takim czarnym suknem pokrywali skóry baranie. W takim kożuchu mógł jechać wszędzie, buty długie czarne, na głowie czapka czarna z karakułów. Kołnierz do kożucha też z jakiegoś futerka. Na co dzień mógł chodzić w chodakach, ale do ludzi musiał ubrać się. Kto nie miał, to pożyczał czasem, gdy musiał gdzieś pokazać.
W niedzielę każdy miał lżej, jedynie o dobytek trzeba było zadbać. Gdzieś popaść na jakiejś łączce czy na rżysku. Ugotować śniadanie. Sprzątnąć i zdążyć do kościoła. Po kościele można było odpocząć trochę, albo kogoś odwiedzić. Ojciec zawsze opowiadał, jak był jeszcze kawalerem, sam jeden na gospodarce. Wtedy do niego w niedzielę przychodzili sąsiednie chłopaki. Czasem z nudów się biodowali (siłowali – E.Z.). Mówi jeden sąsiad do ojca. Władku – chodź ze mną w biody. Ojciec nie chciał iść bo tamten był wyższy. On dalej do ojca; co, boisz się? A ojciec mówi; co, ja mam się bać? chodźcie wszyscy na murawę. Ojciec mówi, jak się ujęli w pasie, on ojca wyżej, a ojciec Stasia niżej. Jak go chwycił, podniósł do góry i przewrócił go na murawę. A Staś mówi – o Jezu. Ręka jemu w ramieniu wyskoczyła. Ojciec szybko konia zaprzągł i pojechał do innej wsi, do nastawiacza, żeby Stasiowi rękę uszykował. Staś ma rękę sprawną. Od tej pory nie prosili ojca, żeby szedł z nimi w biody.
C.d. nastąpi
Gdańsk 12 sierpnia 2014 Edmund Zieliński


dalej »

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

LISTY. TABLICA W IWICZNIE - EDMUND ZIELIŃSKI - ZBIGNIEW KLAGADrukujE-mail
poniedziałek, 08 lipiec 2013
Wczoraj zamieściłem list Zbigniewa Klagi w sprawie tablicy w Iwicznie, a dziś otrzymałem list w tej sprawie od Edmunda Zielińskiego. No i trochę później złożoną stronę od Z. Klagi. Mam satysfakcję, że dzięki mojemu portalowi tak prędko to wszystko się toczy i prawie zostało zakończone. Prawie, bo jeszcze muszę jutro pojechać odczytać napis na dole tablicy i zrobić obmiary. Kopiuję tę korespondencję, bo czyż nie jest ciekawy sposób powstawania tej jednej kartki dzieła pana Zbigniewa?
Tadeusz Majewski

PISZE EDMUND ZIELIŃSKI: 

Szanowny Panie Tadeuszu!
Pan Zbigniew Klaga prosi w swoim liście o informacje dotyczące tablicy pamiątkowej poświęconej Izydorowi Gulgowskiemu z Iwiczna. Przejrzałem moje archiwalia i znalazłem notatkę prasową zamieszczoną w Dzienniku Bałtyckim w sierpniu 1978 roku. Cytuję:

Region Kociewia wzbogacił się ostatnio o nową, ważną placówkę kulturalną. Jest nią otwarta niedawno Izba Pamięci Izydora Gulgowskiego w Iwicznie koło Kalisk. Placówka ta - to wynik inicjatywy i kilkuletnich starań Komisji Krajoznawczej ZW PTTK i klubu PTTK "Gościniec" przy SM "Osiedle Młodych" w Gdańsku oraz pracy społecznej wielu działaczy i pomocy zakładów pracy (...). Poza tym w ścianę frontową tej szkoły wmurowana została płaskorzeźba przedstawiająca I.Gulgowskiego. Płaskorzeźba wykonana również całkowicie w czynie społecznym, należy do najładniejszych w woj. gdańskim. Projekt opracowała Ewa Krawczyk - studentka (obecnie absolwentka) PWSSP w Gdańsku (pod kierunkiem prof.Alfreda Wiśniewskiego), materiał przydzielił gdański "Hydroster", a odlew wykonała Stocznia Marynarki Wojennej w Gdyni.Koniec cytatu.

W załączniku zdjęcia z Iwiczna, również tablicy pamiątkowej, wykonane przeze mnie podczas zwiedzania Izby Pamięci dnia 16 sierpnia 2010 przez uczestników pleneru w Bytoni.
Niestety, dokładna data otwarcia tej placówki nie zachowała się w moich archiwaliach, a miałem zaproszenie.
To tyle. Jeśli pomogłem Panu Z.Taladze - bardzo się cieszę i pozdrawiam.
Edmund Zieliński



Iwiczno, stara szkoła, 16.08.2010 foto.E.Zieliński 



Iwiczno, 16.08.2010 Foto.E.Zieliński 



Iwiczno 16.08.2010 foto E.Zieliński 





Iwiczno - w Izbie Pamięci I.Gulgowskiego 16.08.2010. Od lewej - Bogumiła Błażejewska z Tucholi, Regina Białk z Kościerzyny, Felicja Kołakowska z Tucholi, Alicja Serkowska z Kartuz,Krystyna Engler z Pinczyna i Barbara Okonek z Tucholi. 





Iwiczno Izba Pamięci I.Gulgowskiego 16.08.2010 Od lewej stoją - Józefa Sitarz z Przechlewa, Felicja Kołakowska z Tucholi, Edmund Zieliński z Gdańska, niżej Bożena Treszczyńska z Człuchowa, Albin Sulewski z Iwiczna, Felicja Borzyszkowska Łubiany, Irena Szczepańska z Gdańska. 

Siedzą od lewej - Barbara Okonek z Tucholi, Bogumiła Błażejewska z Tucholi, Alicja Serkowska z Kartuz, Regina Białk z Kościerzyny 



Iwiczno 16.08.2010 foto.E.Zieliński 




PISZE ZBIGNIEW KLAGA:

Szanowny Panie Tadeuszu
Serdeczne dzięki za zdjęcia.
Przesyłam Panu projekt strony do ewentualnej korekty. Nie mogę odczytać ze zdjęcia napisów na dole tablicy, aby ten napis umieścić na stronie. Czy lokalizacja jest prawidłowa i czy wymiary są prawidłowe?
Po korekcie umieszczę na Facebooku w zakładce Odlewnia Stoczni marynarki Wojennej.
i czekam na odzew.
Pozdrawiam
Zbigniew Klaga

środa, 20 sierpnia 2014

EDMUND ZIELIŃSKI. ODNOWIONA KAPLICZKA PRZY WYLOCIE UL. CHOJNICKIEJDrukujE-mail
niedziela, 17 sierpień 2014


Czas płynie nieubłaganie. Pięć lat temu uroczyście poświęcono w Zblewie kapliczkę z figurami św. Jana Nepomucena – rzeźbił Marek Pawelec, i św. Krzysztofa mojego dłuta.
Moim zamysłem było, by stanęła ona w sąsiedztwie feralnego skrzyżowania przy młynie. Niestety, zarządcy drogi nie zgodzili się, ponieważ rozpraszałaby uwagę kierowców. Śmieszne tłumaczenie – a krzyczące bilbordy już nie rozpraszają? Absurdalne przepisy mają się dobrze.
Dzięki staraniom pana Bernarda Damaszka i innym osobom, kapliczka została usytuowana przy wylocie ulicy Chojnickiej. Może i dobrze? Chcę serdecznie podziękować mieszkającym w sąsiedztwie państwu Drawskim, a szczególnie Pani Mirce, za piękny płotek, za nasadzenia, za troskę nad całością. Należy się Państwu szczególne uznanie. Dziękuję!


Dość często tamtędy przejeżdżam. Zauważyłem, że potrzebna jest renowacja kapliczki. Poprosiłem pana wójta Krzysztofa Trawickiego o sfinansowanie tego przedsięwzięcia, co spotkało się z pozytywnym odzewem. Kolega Henio Klin z ul. Jaśminowej odpowiednim środkiem konserwującym pokrył dwukrotnie całą kapliczkę – znacznie przedłużając jej żywot. Dziękuję Ci Henio!
Dbajmy o przydrożne kapliczki widome znaki naszej wiary i przywiązania do tradycji.
Gdańsk 16 sierpnia 2014 Edmund Zieliński
Na zdjęciach - Henryk Klin konserwuje kapliczkę. Foto Wojciech Zieliński



niedziela, 10 sierpnia 2014

EDMUND ZIELIŃSKI. ALOJZY STAWOWY, JAN GIEŁDON, ALFONS PASCHILKE I INNIDrukujE-mail
czwartek, 29 marzec 2012
Tworzyli i żyli wśród nas
Chcę napisać wspomnienie o twórcach ludowych Kociewia, którzy tworzyli i żyli wśród nas. Wszystkich znałem osobiście, odwiedzałem ich, fotografowałem i zapisywałem na taśmie filmowej – wtedy jeszcze za pomocą kamery 8 mm na taśmie celuloidowej, bez dźwięku. Mimo wielu mankamentów technicznych te zapiski archiwalne są dla mnie bezcenne. Nikogo spośród osób, które wymienię w moim tekście, nie ma już na tym świecie. Pozostały wspomnienia i te chcę moim czytelnikom ujawnić.






Alojzy Stawowy rzeźbiarz z Bietowa. Urodził się 16 maja 1904 roku w Żelazkowie koło Gniezna. W 1920 roku zamieszkał w Bietowie, tu ożenił się z Kociewianką. Wkrótce i on sam zakorzenił się w tym regionie. Zawsze podkreślał, że jest Kociewiakiem. Pan Alojzy opowiadał mi, że od dzieciństwa lubił malować. Ale nie ten kierunek sztuki zdominował jego zainteresowania, a rzeźba w drewnie. Jeszcze przed II wojną światową wyrzeźbił popiersie Tadeusza Kościuszki, które dumnie stało na szafie w pokoju gościnnym. Początkowo postacie wielkich Polaków były tematem jego prac. Był rolnikiem, to i nie zawsze starczało czasu na „dłubanie”, jak sam określał posługiwanie się dłutem przy wydobywaniu z klocka lipy ukrytej tam postaci. Po wojnie, w latach pięćdziesiątych, zainteresowała się panem Stawowym pani etnograf Stefania Liszkowska – Skurowa, przez twórców zwana „Funią”. Pracowała ona w Wojewódzkim Domu Twórczości Ludowej w Gdańsku, mieszczącym się w Ratuszu Staromiejskim przy ulicy Korzennej 33/35. Pan Stawowy zaczął być zapraszany do udziału w wystawach i konkursach. Od tamtej pory datują się moje spotkania z panem Alojzym. Wiosną 1961 roku w Powiatowym Domu Kultury w Starogardzie przy ulicy Sobieskiego nastąpiła konfrontacja rzeźby tego artysty z moimi nędznymi figurkami. Czułem się głupio. Prace pana Stawowego - we właściwych proporcjach, statyczne, „odrobione”, jak określał wykonawstwo swoich rzeźb ich autor. Moje „koszmarki” rzeźbione kuchennym nożem nijak nie przystawały do mistrza Stawowego. Pan Stawowy mówił mi, że rzeźba musi przedstawiać czytelną postać, a niy jake poczwary, co by się wej z niych sam diabeł uśmiał. Słuchałem, obserwowałem prace innych i ciągnęło mnie do wyrzeźbienia podobnych. Na szczęście pozostałem sobą.
Pamiętam spotkanie konsultacyjne w WDTL z panią Funią, która określiła rzeźbę pana Stawowego jako zbliżoną do sztuki profesjonalnej. Później, po latach, spotkałem pana Wincentego Krajewskiego z Zawidza Kościelnego, który formą i stylem przypominał rzeźbę pana Stawowego. Pan Krajewski został przyjęty w poczet członków Polskich Artystów Plastyków, co bardzo nobilitowało prace tego prawie osiemdziesięcioletniego pana. Pan Stawowy nie zabiegał o członkostwo u Artystów Plastyków, a wydaje mi się, że miał duże szanse. Za to w 1972 roku został przyjęty do Stowarzyszenia Twórców Ludowych, z czego był bardzo dumny. Cieszył się, że na czele Oddziału STL w Gdańsku stanął jego ziomek, też Kociewiak, czyli ja.
Kiedy ostatni raz odwiedziłem pana Stawowego, trzymał się jeszcze krzepko. Siedzieliśmy w jego pracowni i prawiylim o starych czasach. Opowiadał mi wtedy pan Alojzy, jak to za przyczyną osoby z jego wsi, zaraz po wojnie, dostał się do obozu w Rosji i kilka miesięcy tam siedział. Za co? Niech pozostanie tajemnicą…
Pan Alojzy Stawowy zmarł 10 marca 1994 roku. Pogrzeb odbył się 12 marca o godzinie 14.00. Artysta został pochowany na cmentarzu w Lubichowie.
Jan Giełdon był kolejnym znakomitym rzeźbiarzem kociewskim. Urodził się 27 lipca 1929 roku w Czarnej Wodzie. Mieszkał w uroczym zakątku tej miejscowości, na skraju lasu i łąk. Każda pora roku była Jankowi miła i inspirowała go do twórczej pracy. Był znakomitym wytwórcą ptaków i nie daremnie ptasznikiem z Czarnej Wody go nazywano. Podpatrywał przyrodę i zaklinał ją w lipowym, brzozowym i sosnowym drewnie, nadając kształt ptaszków, sarenek i innych leśnych zwierzątek. Nie stronił też od rzeźby sakralnej i malowania na desce czy płótnie. Potrafił wykorzystać fakturę drewna, jego kształt i kilkoma cięciami nożyka czy siekierki wydobyć ukrytą srokę, dzięcioła czy wilgę. Przez dwa lata próbował swych sił w Technikum Sztuk Plastycznych w Gdyni Orłowie. Gdyby nie choroba byłby pewnie znakomitym artystą plastykiem. Był częstym gościem zakładów leczniczych, co znacznie utrudniało Jankowi kontynuowanie nauki. Od 1959 do 1962 pracował w Zakładach Płyt Pilśniowych w Czarnej Wodzie jako malarz ścienny. Wkrótce jednak i z tego musiał zrezygnować i zajął się wyłącznie twórczością ludową. Nawiązał bliski kontakt z WDTL. Również nim, od strony merytorycznej, serdecznie zaopiekowały się panie: Stefania Liszkowska – Skurowa i pani etnograf Krystyna Szałaśna z Oddziału Etnografii Muzeum Narodowego w Gdańsku. Pani Funia wiedziała, że Jankowi nie wiedzie się najlepiej. Pokierowała go do Cepelii, gdzie przez jakiś czas dostarczał swoje prace. Również odwiedzałem naszego ptasznika – sam bądź w towarzystwie Krystyny Szałaśnej. Pamiętam, jak pierwszy raz pojechałem do Janka w latach siedemdziesiątych. Wysiadłem z autobusu i skierowałem swe kroki do siedliska naszego rzeźbiarza. Droga wiodła przez las rozedrgany letnim upałem i przepełnionym świergotem ptaków. W powietrzu wisiał zapach żywicy cieknącej z pni starych sosen. Piaszczysta droga z wplecionymi korzeniami przypominała mi tę z lasu dziadka, która prowadziła do jeziora i dalej w las rządowy, jak nazywaliśmy lasy państwowe. Droga wcale się nie dłużyła. Wręcz przeciwnie, chciałem iść jak najdłużej i snuć wspomnienia z dzieciństwa i dziadkowego lasu. Wkrótce w prześwicie sosen ujrzałem niewielką chatkę stojąca na skraju boru. Drewniany płot, bramka, podwórko i zastukałem do drzwi chaciny. Otwiera mama Janka (mieszkał tylko z nią). Wyłuszczyłem cel mojej wizyty i weszliśmy do kuchni, gdzie pod platą palił się ogień, rzucający na ściany i sufit refleksy świetlne. Powietrze nosiło zapach świeżo struganego lipowego drewna, i faktycznie, w sąsiednim pokoju siedział na zydelku nasz Janek i strugał ptaszka. Przywiozłem Jankowi dokumenty potrzebne do ubiegania się o przyjęcie do STL. Poprosiłem go też o wykonanie dla mnie św. Franciszka i Matki Bożej. W niedługim czasie wyrzeźbił i była okazja do powtórnego odwiedzenia Jana Giełdona. Minęło kilka lat. Dowiedziałem się, że nasz Janek po śmierci swojej mamy został umieszczony w Domu Pomocy Społecznej w Damaszcze koło Godziszewa. Odwiedziłem go z panią Szałaśną. Był bardzo przygaszony, smutny. To nie było miejsce dla człowieka na co dzień obcującego z przyrodą, człowieka wolnego. Próbował powrotu do swej chatki w Czarnej Wodzie bez wiedzy kierownictwa DPS. Tam jednak sam egzystować nie mógł. Choroba postępowała, musiał przebywać pod opieką, również lekarską. W czasie naszych odwiedzin kupiłem od Janka obraz namalowany na desce, tam, w Damaszce. Ucieszył się, że obraz znalazł nabywcę, a do tego przybyła znaczna sumka na własne potrzeby. Niebawem powiadomiła mnie pani Krystyna Szałaśna, że Jan Giełdon zmarł dnia 29 sierpnia 1982 roku i pochowany został na cmentarzu parafialnym w miejscowości Turze.
Kolejnym z wielkich twórców ludowych Kociewia był wspaniały rzeźbiarz Stanisław Rekowski z Więckowych koło Skarszew. W owym czasie był najstarszy wiekiem oraz stażem rzeźbiarskim. Urodził się w 1895 roku we wsi Więckowy i tam do końca swoich dni mieszkał. Jego ród zamieszkiwał w tej miejscowości od ośmiu pokoleń. Przy każdym spotkaniu potwierdzał przynależność swego rodu do Kociewia. Wspominam o tym, ponieważ w niektórych opracowaniach kaszubskich autorów Więckowy, jak i Skarszewy, zalicza się do Kaszub. Dał się na to nabrać nawet dr Aleksander Błachowski, który swego czasu na wykładach z malarstwa na szkle w Kaszubskim Uniwersytecie Ludowym, mówiąc o paramentach kościelnych z kościoła w Obozinie, zaliczał tę wieś do Kaszub. Zwróciłem na to uwagę panu Błachowskiemu, który przyznał, że musi zweryfikować swoją wiedzę w tej kwestii. Wracając do Stanisława Rekowskiego, jego twórczość datuje się dopiero od 1967 roku, kiedy to odkrył go jeden amator prowadzący badania terenowe. Od tego czasu muzeum w Oliwie zaczęło gromadzić prace pana Rekowskiego. Rok 1967 to oficjalna data rozpoczęcia twórczości pana Rekowskiego. Natomiast swoje zdolności artystyczne wykazywał już w latach szkolnych. Będąc rannym w czasie I wojny światowej w 1915 roku, przez kilka tygodni przebywał w szpitalu w Świeciu. Tam jego zdolności dostrzegł profesjonalny rzeźbiarz i namówił pana Rekowskiego do wykonania kilku prac. Wykonał kilka przedmiotów ozdobionych płaskorzeźbami, zorganizowano ich wystawę, która cieszyła się powodzeniem wśród żołnierskiej braci, przysparzając panu Rekowskiemu sławy i nabywców jego prac. Po powrocie z wojny, w czasie wolnym od gospodarskich prac, wykonywał półeczki, bogato rzeźbione skrzynki do zegarów, rzeźbił ptaszki i konstruował zabawki. Po 1967 roku posypały się zamówienia na ptaki i rekwizyty obrzędowe. Wykonał dla muzeum szopki z kukiełkami, gwiazdy kolędnicze, maszkary. Jego ruchome karuzele – zabawki w swej prostocie i pięknej kolorystyce wzbudzały zachwyt szczególnie u dzieci, których wokół siebie miał zawsze pełno. Sprowadził na swoje podwórko stary autobus, w którym urządził szkółkę rzeźbiarską dla dzieci ze wsi. Posługiwał się prostymi narzędziami – kilka dłut, nóż, siekierka i piła. Pod koniec swego życia zaczął tworzyć w gazobetonie, co było zaskoczeniem dla znawców przedmiotu, etnografów. Wydaje mi się, że wiek pana Rekowskiego i łatwość obróbki w tym sztucznym tworzywie skłoniły rzeźbiarza do wykorzystania tego materiału w jego pracach.
U pana Rekowskiego byłem kilkakrotnie w towarzystwie pani Krystyny Szałaśnej i dr Longina Malickiego. Dokonywaliśmy zakupów do zbiorów muzealnych i zwyczajnie zajeżdżaliśmy w gościnę do pana Stanisława. Pan Stanisław był bardzo miłym człowiekiem, szczerym i zawsze uśmiechniętym. Dodam, że kurzył papierosy i kopcił jak parowóz, a mimo to dożył sędziwego wieku. Zmarł na początku czerwca 1984 roku. 
Na skraju wsi Osieczna leży osada Małe Krówno, w której mieszkał i tworzył rzeźbiarz, pan Teodor Kałuski. Urodził się na obczyźnie w Westfalii, bo tam jego rodzice szukali chleba. Pan Teodor znacznie różnił się swoją twórczością od wymienionych już kolegów. Jego sztuka miała dość szeroką tematykę. Malował obrazy - landszafty przedstawiające okoliczną przyrodę i te o zabarwieniu erotycznym. Przyozdabiał ściany swojej chaty malowanymi kwiatuszkami. Rzeźbił, jakby to powiedzieć, sobie a muzom. Czuł się wolnym, niczym nie skrępowanym artystą i nie obchodziły go niczyje sugestie odnośnie stylu jego prac. Komu się spodobało – kupował. Komu nie – jego sprawa. Pan Teodor tym się nie zrażał i chwała mu za to. Nie zabiegał o sławę, chciał być sobą i takim pozostał do końca. Mam w swoich zbiorach rzeźbę Kałuskiego. Kiedy ją kupowałem, nie przedstawiała wielkiej wartości artystycznej. Dziś? Mam rzeźbę człowieka, którego nie ma już wśród nas. Urodził się w 1918 roku, a zmarł w 1987.
W Czerwińsku (poczta Smętowo w powiecie Starogardzkim) mieszkał pan Alfons Paschilke. Nieprzeciętny rzeźbiarz, który w swej pracowni wykonał kopię ołtarza Wita Stwosza z kościoła Mariackiego w Krakowie. Nie pamiętam skali, w jakiej ołtarz został wyrzeźbiony, w każdym bądź razie mieścił się w jego pokoju. Miał około 3 metrów wysokości, wykonany w dość dużym uproszczeniu, a niektóre figury zredukowane zostały do płaskorzeźb. Pracował Nad tym dziełem dwa lata. Pomijając szczegóły i wierność kopii, była to ogromna praca, można powiedzieć dzieło życia pana Alfonsa. Gdzie dziś znajduje się ten ołtarz? Nie wiem.
Alfons Paschilke urodził się w 1919 roku w Brusach koło Chojnic. Wyuczył się zawodu szewca i rymarza. Po II wojnie światowej zamieszkał w Smętowie Granicznym na Kociewiu. 
Po przejściu na rentę chorobową w latach siedemdziesiątych zaczął zajmować się rzeźbą, co stało się jego życiową pasją. Wykonywał rzeźbę figuralną, płaskorzeźbę i scenki rodzajowe, w których przedstawiał życie swojej wsi. Był pastuch z kozami, rybak naprawiający sieci, biesiada przy piwie i zestaw muzykantów. W zbiorach muzeum etnograficznego w Oliwie znajdują się prace Alfonsa Paschilki, miedzy innymi godna uwagi „Golgota”. Pan Paschilke rzeźbił też ptaszki. One zasługują tu na szczególną uwagę. 12 lipca 1988 roku gościłem u pana Alfonsa. Podał mi wówczas jednego ptaszka i zapytał, w jakim gatunku drewna został wykonany. Ptaszek był mały, z doklejonymi skrzydełkami przylegającymi do tułowia, w naturalnym kolorze drewna. A właściwie nienaturalnym, bowiem nie przypominało mi znanych gatunków drewna stosowanego przez kolegów rzeźbiarzy. Ptaszek miał smużki przebarwień w stonowanych odcieniach brązu. Odpowiednio dobrane drewno na skrzydełka swą kolorystyką przypominało naturalny układ upierzenia otaczającego nas ptactwa. Ptaszek osadzony był na kawałku czarnej dębiny wydobywanej z torfowisk. Głowiłem się nad tą zagadką, wymieniałem różne gatunki drzew, a pan Paschilke tylko przecząco kręcił głową. Długo strzegł swej tajemnicy nasz mistrz. Dopiero przy kolejnym spotkaniu powiedział mi, że do wyrobu ptaszków używa drewna kaliny. Nigdy bym na to nie wpadł. Był chyba jedynym rzeźbiarzem na Kociewiu wykorzystującym w swych pracach kalinę. A ptaszek – zagadka? Znajduje się w mojej kolekcji jako prezent od mistrza Alfonsa, który zmarł dnia 14 stycznia 1996 roku. 

W 1934 roku w Wielkich Walichnowach koło Gniewa urodził się Alojzy Dmochewicz. Po ukończeniu szkoły podstawowej zaczął fizycznie pracować jako junak w brygadzie „Służba Polsce”. Młodszym wiekiem przypominam, że była to paramilitarna formacja, powołana do życia ustawą z dnia 25 lutego 1948 roku, której głównym celem była praca fizyczna na wielkich budowach, czy to przy odgruzowywaniu Warszawy, budowie Nowej Huty pod Krakowem, w kopalniach czy Państwowych Gospodarstwach Rolnych w czasie akcji żniwnej. SP rozwiązano 17 grudnia 1955 roku i zastąpiono Ochotniczymi Hufcami Pracy, powołanymi do życia w roku 1958.
Pan Dmochewicz pracował również w charakterze rybaka na Wiśle. Niestety, zdrowie nie dopisało i w 1958 roku przeszedł na rentę inwalidzką. W 1976 roku wraz siostrą Teresą kupili domek w Gniewie i tam zamieszkali. Tutaj nastąpił drugi okres w życiu pana Alojzego, bowiem w przydomowym warsztaciku, nie chwaląc się nikomu, zaczął rzeźbić. Nie wiem, co było inspiracją do podjęcia tego kroku. Na pewno dużo wolnego czasu. Myślę również, że popularne w latach siedemdziesiątych masowo organizowane konkursy na sztukę ludową. Odkrył w sobie coś, co drzemało od dawna. Kiedy zaczął brać udział w konkursach, komisje dostrzegły w nim wielki talent, co poskutkowało wieloma nagrodami. Rzeźbił w drewnie lipowym piękne figury sakralne i o tematyce świeckiej. Nie rozstawał się ze swoimi pracami, gromadził je we własnym mieszkaniu. Odwiedzałem pana Alojzego Dmochewicza i słuchałem jego ciepłych słów o innych rzeźbiarzach. Do mnie mówił: jak ja bym chciał rzeźbić tak jak pan. Miło było to słyszeć i dobrze, że pozostał sobą, bo jego rzeźby były naprawdę wspaniałe. Tak pisał o sobie w swoim życiorysie (…) Nie traktuję tego jako zawód czy zarobek, lecz jako hobby i zamiłowanie. (…)Jest tyle talentów, czy to sakralnych, wiejskich, czy innych, że by starczyło do końca najdłuższego życia. (…)Latem większą część spędzam na działce, tam czuję się najlepiej wśród drzew i kwiatów, tam można obserwować prawdziwe piękno. Nawet trawa, jak się przyjrzeć, ma swój urok. Na Wielkanoc chodziliśmy z brzózkami po domach siekać po nogach i mówiło się „za te Boże rany”. Gospodyni dawała kawałek placka lub jajek. Na św. Jana paliło się ognisko na wale nadwiślańskim (…) Rzeźbił zaledwie 16 lat. Zmarł nagle 31 sierpnia 1992 roku. Pozostawił po sobie cały zbiór swych prac. Osobiście czyniłem starania o zakup tych prac do Muzeum Ziemi Kociewskiej w Starogardzie – zabrakło pieniędzy. W końcu udało się zakupić je do zbiorów muzeum w Oliwie, co jest ewenementem na szeroką skale. Wszystkie bowiem prace jednego autora, od pierwszej do ostatniej, znalazły się we właściwym miejscu. Pana Alojzego nie ma. Są jego dzieła powstałe w krótkim, ale bardzo owocnym żywocie tego artysty z Kociewia.
Zygmunt Bukowski był to wielki artysta, dążący do doskonałości w swej rzeźbie i poezji. Poznałem go za pośrednictwem pani Funi na progu jego działalności twórczej, czyli w 1974 roku. Początkowo jako poetę, później jako znakomitego rzeźbiarza. Zygmunt od samego początku uparcie dążył do szerokiego ujawniania swej twórczości i jednocześnie domagał się uznania. Uważał, że mimo krótkiego stażu, stoi wyżej od innych twórców. Potrafił być krytyczny wobec innych rzeźbiarzy. Wykazywał ich nieudolności warsztatowe, zastój twórczy, brak nowych pomysłów, powielanie raz wykonanych tematów itp. Dawniej moja rzeźba była bardzo płytko rzeźbiona, a dzięki polichromii stawała się wyrazista i bardziej czytelna. U Edmunda farba odgrywa dużą rolę – mawiał - i miał rację. Zygmunt w swej twórczości wracał do lat dzieciństwa, okupacji, przedstawiał życie dawnej wsi w radości, smutku i znojnej pracy. Bardzo czytelne w swej wymowie są jego płaskorzeźby głęboko rzeźbione. Jego urokliwe Boże Narodzenie w wiejskiej zagrodzie dobitnie świadczy o głębokim przywiązaniu do ziemi, miejsca swego pochodzenia, rodziny. Ten wątek możemy wyczytać w jego wierszach.
Urodził się na skraju Kociewia, w Wysinie dnia 30 kwietnia 1936 roku. W połowie października 1939 roku Niemcy kazali upuścić rodzinny dom im i wielu innym mieszkańcom Wysina. Załadowali ich na wagony i wywieźli do GG (Generalnej Guberni), do miejscowości Michałowo. Po wielu ciężkich przeżyciach i latach niepewności o jutro, na początku kwietnia 1945 roku, wrócili na Pomorze. Na zachodzie grzmiały jeszcze działa dobijające faszystów hitlerowskich, a Bukowscy, wygnańcy z Wysina, przez miesiąc mieszkali u siostry ojca w Liniewku. Później otrzymali poniemieckie gospodarstwo w Trzepowie i zaczęło się życie od nowa. Szkoła, nauka zawodu, wojsko, ożenek i zamieszkanie w Mierzeszynie. Wraz z rozwojem swojej twórczości Zygmunt zaczął zbierać sprzęty kultury materialnej wsi i po jakimś czasie otworzył Izbę Regionalną na terenie swego gospodarstwa, w której i jego rzeźby znalazły miejsce. To małe muzeum cieszyło się ogromnym powodzeniem. Przyjeżdżały wycieczki szkolne i turyści, a Zygmunt dumny ze swego dorobku, jak wytrawny kustosz, oprowadzał zwiedzających wyjaśniając, co do czego, czym, jak itd.
Z moim przyjacielem Zygmuntem spotykałem się fizycznie, telefonicznie, a ostatnio na łączach internetowych. Zachwalaliśmy możliwość kontaktowania się za pomocą Skype, gdzie nie tylko można rozmawiać, ale i widzieć siebie. Pisał swoją ostatnią książkę i często zwracał się do mnie o jakieś dane, wiedząc, że lubię archiwizować wydarzenia związane z folklorem i sztuka ludową. Nic nie zapowiadało tragedii. Pewnego dnia zadzwonił telefon i Zygmunt mówił do mnie, że już długo nie będzie żył, ma niedotlenienie mózgu, a po jego śmierci mam się zająć jego rzeźbą i przekazać do muzeum. Powiedziałem mu, żeby się nie załamywał, nie takie choroby ludzie przezwyciężają, że wróci do zdrowia. Niestety, śmierć przyszła niespodziewanie w niedzielne przedpołudnie dnia 20 lipca 2008 roku. Został pochowany na cmentarzu w Mierzeszynie z udziałem licznych mieszkańców wsi, muzealników, kolegów i przyjaciół. Spoczął w ziemi, którą ukochał nad życie. Wierszem Zygmunta
Kiedy mi ziemia zakończę to wspomnienie.

Kiedy mi ziemia przysłoni
Jasny wielki świat
Nie zakrywajcie grobu betonem
Niech rosną na nim kwiaty polne
U wezgłowia postawcie drewnianą kapliczkę
A gdy zapomną wszyscy
Przyjdź najdroższa
I przynieś bukiet piękny
Ze wszystkich dni naszych
Wiem że będą w nim
Chabry marcinki wrotycz i macierzanki
Tylko nie płacz
Bo kwiatom do których przeniknąłem
Z żalu pękną serduszka złote
Dopisz jedynie zielonym kolorem
Kiedy Bóg zgasił
Moją gwiazdę na niebie.

Jerzy Zieliński urodził się 10 marca 1930 roku w Białachowie. Z zawodu ślusarz – mechanik. Rzeźbą zainteresował się w 1988 roku, a właściwie inspiracją dla niego była moja twórczość. Zaczynał od ptaszków, później była płaskorzeźba, rzeźba figuralna, szopki bożonarodzeniowe. Pomimo częstego kontaktu z moją rzeźbą, wypracował swój styl. W naszym kościele na Zaspie jest szopka braci Zielińskich (Edmund, Rajmund, Jerzy), do której Jerzy wykonał zwierzęta – jest wielbłąd, osioł i wół. Kiedy pan Marian Kołodziej poprosił rzeźbiarzy do udziału w budowie ołtarza papieskiego w Sopocie, Jerzy również się w to zaangażował. Podjął się wykonania św. Rodziny. Już przywieziono mu kloce lipy na podwórko do Zblewa, Jerzy już pracował nad koncepcja wykonania tego dzieła - niestety, Pan Bóg miał inne plany. Jerzy zmarł po krótkiej i ciężkiej chorobie dnia 2 lutego 1999 roku. Rzeźbę do ołtarza wykonali: Rajmund Zieliński – Matkę Bożą, Edmund Zieliński – św. Józefa, a małego Jezusa – Stanisław Plata, urodzony w Zblewie, mieszkający na Zaspie.
Bracia Zielińscy rzeźbią krzyż cmentarny w Zblewie.

W Bytoni mieszkał pan Kazimierz Gołuński urodzony w Zblewie 28 listopada 1926 roku. Był fantastycznym człowiek. Podjął się trudu stworzenia drzewa genealogicznego rodu Gołuniów, które po latach cierpliwego szperania w starych dokumentach kościelnych i archiwach państwowych, pomyślnie zostało ukończone. Ród ten ma swoje Stowarzyszenie pod nazwą Zrzeszenie Rodu Gołuniów z siedzibą w Borkowie koło Kartuz. Znakiem rodowym jest herb PORAJ, natomiast ZRG znaczy się herbem Gryfa Kaszubskiego. Swego czasu „Wieczór Wybrzeża” zamieścił artykuł zatytułowany Ukradzione jezioro. Przytoczę fragment wstępu do tego artykułu: "Gdyby rodzina Gołuńskich mocno się uparła, duża część Kaszub stałaby się ich własnością”.
Pierwszy z lewej Kazimierz Gołuński
Ród Gołuniów korzeniami sięga XIII wieku. Czytałem dokument mówiący, że jeziora Gołuń, Gołuniów i Wdzydzkie należały do dynastii Gołuniów, przyznane na mocy Przywilejów Fundacyjnych przez książąt Pomorza i Gdańska - Sambora i Mestwina. W dokumencie jest również mowa o 23 innych jeziorach leżących w okolicy, nadanych w wieczystą dzierżawę zacnemu Panu Pomorza i Kaszub - Nikolaus de Golun. Graf Nicolaus de Golun był sędzią przybyłym z Poznania na starostwo Kiszewskie. To odległa przeszłość, wróćmy do czasów współczesnych.
Jak wielu Pomorzan, tak i pana Kazimierza nie oszczędził zły los i w czasie II wojny światowej zapędził go do dwóch armii. Siłą wcielony do armii niemieckiej w 1944 roku, walczył na froncie zachodnim. W bitwie pod Achen dostał się do amerykańskiej niewoli. Tam zgłosił się do Wojska Polskiego. Dostał przydział do 16 Samodzielnej Brygady Pancernej gen. Maczka jako łącznościowiec. Do kraju wrócił w 1946 roku. Zaczął się niełatwy okres w życiu pana Kazimierza. Musiał się meldować na milicji, często był przesłuchiwany, miał kłopoty z zatrudnieniem. Był robotnikiem przy wyrębie drzew, pracował w Powiatowym Zarządzie Dróg jako robotnik. Jego przeszłość okupacyjna blokowała mu dostęp do lepszej pracy i możliwości nauki. Dopiero w 1970 roku ukończył Zasadniczą Szkołę Leśnictwa i został zatrudniony jako gajowy w Nadleśnictwie Wirty. W 2001 roku Prezydent RP mianował sierżanta Kazimierza Gołuńskiego na stopień podporucznika Wojska Polskiego. Odsyłam czytelnika do mojej książki Na ścieżkach wspomnień…, gdzie odnajdzie dalsze losy jego życia. A jak doszło do „odkrycia” pana Gołuńskiego?
U schyłku XX wieku dowiedziałem się, że jakiś pan z Bytoni rzeźbi ptaszki. Później, że nazywa się Kazimierz Gołuński. Postanowiłem odwiedzić nowego twórcę. Pojechałem do Bytoni z etnografem Krystyną Szałaśną. Było to 30 czerwca 2004 roku. Już przed domkiem pana Kazimierza zobaczyliśmy ogródek przystrojony mnóstwem drewnianych ptaszków. I dopiero tutaj dowiedziałem się, że pan Kazimierz jest bratem mego kolegi ze szkolnej ławy – Gerarda. Byliśmy zaskoczeni wyrobami pana Kazimierza i jego skromnością. Nigdzie się nie pokazywał ze swoimi ptaszkami. Pytam się, czemu? A co ja tam takygo robia – odpowiedział. Tego dnia dowiedziałem się, że żyje jeszcze mój nauczyciel Stefan Gełdon, którego żonka jest kuzynką pana Kazimierza. Zapoznaliśmy się z drzewem genealogicznym rodu Gołuniów i zachęciliśmy pana Kazimierza do wzięcia udziału w najbliższym konkursie na sztukę ludową Kociewia. Oczywiście od razu był sukces, pan Kazimierz został nagrodzony za swe piękne ptaszki. Widziałem na jego twarzy uśmiech i zadowolenie. Od tamtej pory wziął udział w konkursie następnym i plenerach dla artystów ludowych Pomorza w Bytoni. Niestety, przewlekła choroba, wiek, ciężkie życie zrobiły swoje. Zmarł nagle w niedzielę dnia 20 września 2009.

Maria Wespa
Jan Wespa i hafty jego żony Marii na J. Dominikańskim 1984 r.
Dobrze zapisali się kulturze ludowej Kociewia małżeństwo Maria i Jan Wespa. Pani Maria w dziedzinie haftu, a pan Jan jako poeta. Do tego wątku muszę jeszcze dopisać jedną osobę, a mianowicie panią Małgorzatę Garnysz. Dlatego, że obie wymienione panie utworzyły wzory haftu, dziś zwanego kociewskim. W latach sześćdziesiątych zaczęły szperać po kościołach, bibliotekach, muzeach w poszukiwaniu pierwowzoru haftu kociewskiego. Ogromna pomoc w tym zakresie udzieliła Poradnia Metodycznej Pracy Kulturalno-Oświatowej w Tczewie. To pracownicy tej poradni obwozili państwa Wespów wszędzie tam, gdzie mogły się zachować jakiekolwiek ślady dawnego haftu. Przewertowano literaturę etnograficzną, odwiedzano muzea i konsultowano się nieustannie z etnografami. I tak powoli wyłaniał się haft, którego w obecnym stanie nigdy na Kociewiu nie było. Bezpieczniej będzie go nazywać haftem Wespowej i Garnyszowej. Po pierwszych pokazach, w oczach pani mgr Stefani Liszkowskiej – Skórowej i mgr Wojciecha Błaszkowskiego – etnografów, haft zyskał życzliwą aprobatę, a to zachęciło panią Marię i pracowników Poradni Metodycznej do dalszej pracy nad haftem.
Podobną drogę poszukiwań i prób nad reaktywowaniem haftu kociewskiego obrała pani Małgorzata Garnysz z Pączewa. Sięgała do przekazów rodzinnych, zwłaszcza swojej matki, czerpała motywy z zachowanych wzorców malarskich, głównie z ornamentyki malarstwa ściennego jak i malatur na meblach. W książce Kultura Ludowa Kociewia pan Roman Landowski napisał: (…) twórczyni z Pączewa sięgała również do motywów z ludowych wycinanek, a także wykorzystywała relacje opisowe starych mieszkańców innych miejscowości regionu kociewskiego. Najcenniejsze okazały się uchronione tkaniny i nieliczne fragmenty strojów, zdobione haftem (…) Przyglądając się haftom Wespowej i Garnyszowej stwierdzamy różnice kolorystyczne i kompozycyjne. I to jest bardzo cenne, bo każda z tych pań opracowała własny haft, a stał się naszym, kociewskim.
Oto co na temat haftu na Kociewiu pisze dr Longin Malicki w swojej książce Kociewska Sztuka Ludowa „(…) haft biały, płaski tzw. angielski, występował w drugiej połowie ubiegłego wieku (XIX – E.Z.) przede wszystkim na krajkach spódnic i płóciennych sznurówek (staników). Kilka okazów tego rodzaju, pochodzących z lat 70 – tych XIX wieku napotkał podczas swoich badań w powiecie świeckim Wł. Łęga . Dla przykładu podaje on m.in. spódnice z Komorska z roku 1872, o brzegu ząbkowanym, powyżej którego biegł wyhaftowany szlak o motywie roślinnym ze stylizowanych koniczynek i serduszek, wkomponowanych w splot łodyżek, trójlistnie zakończonych. Haft był kombinowany – płaski z dziureczkowym (…) Źródła archiwalne z XVIII wieku wspominają o haftach wykonanych kolorową lub czarną nicią na poszwach pierzyn i powleczonych poduszek zamożniejszych chłopów kociewskich. Jednak bliższych danych o charakterze tego haftu brak (…) Jest niemal równie pewne, iż czarny aksamitny czepek ubiegłowieczny, pokryty haftem złotolitym – ofiarowany do zbiorów starogardzkich przez Czarnowską ze wsi Królów Las w pow. Tczewskim, a pochodzący od zamożnej babci, został wykonany na wzór kaszubski(…)”.
Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie wydało wzory haftu pań Wespowej i Garnyszowej, i chwała im za to. Haft ten cieszy się ogromnym powodzeniem. Kupujący zachwalają jego kolorystykę i elementy naszych pól i łąk zawarte w kompozycjach. To bardzo cieszy i daje nadzieję, że haft ten będzie istniał tak długo, jak długo będą go tworzyć nasze zdolne kociewskie twórczynie.
Maria Wespa urodziła się w Tczewie dnia 8 grudnia 1920. Od 1936 do 1981 roku mieszka w Morzeszczynie, po czym ponownie wraca do Tczewa. Stąd z mężem wyjechali do Berlina Zachodniego (kilka lat przed upadkiem muru berlińskiego i Niemieckiej republiki Demokratycznej). Umiera nagle 17 marca 1990 roku. 
Małgorzat Garnysz urodziła się 10 czerwca 1912 w Pułkowicach koło Sztumu. Od 1920 roku mieszkała w Pączewie. Zmarła po długiej chorobie 19 kwietnia 1990 roku.
Pan Jan Wespa urodził się 14 czerwca 1919 roku w Gętomiu koło Morzeszczyna. Pracował jako kolejarz na stacji kolejowej w Morzeszczyn. Znałem pana Jana wiele lat. W rozmowie posługiwał się starą kociewską gwarą i w tym języku pisał swoje wiersze. Debiutował za pośrednictwem Zrzeszenia kaszubsko-Pomorskiego na łamach „Pomeranii”. W „Kociewskim Magazynie Regionalnym” zamieszczał swoje ballady: O jeleniu zes Jelania, Strylowskie przygody, Koźli zaprzang, Franek ji Franka. Do pisania używał starej maszyny, na owe czasy był to cenny sprzęt, której czcionki stawiały koślawe literki. ZK-P wydało jego tomik wierszy zatytułowany Rodzinna moja ziamnio. Przytoczę tu krótki wiersz, wspominający martyrologię na Kociewiu:

Szpęgawski las

Ti kociewska ziamnio nasza,
Dzie swich sinów masz
Co to legli w twi obrónie
Czi ich grobi znasz?
Jej ich kości tam bjelyjó
Dzie szapngawski las
Tamój żicie łostawiyło
Tila z pośród nas
Tu słóneczko jim przygasło
Co sia wznosi w zwiż
Tu sia niebo zaciamniyło
Ji siał ostał krzyż
Bandzie kwsitnąć pamianć uo was
Zawdi w każdan czas
Bośta legli za uojczizna
Niych wóm szumni las.

Jan Wespa zmarł w 1992 roku również w Berlinie.

Dnia 11 października 1908 roku w Subkowach urodziła się Jadwiga Kozanecka (z męża). Rodzina przeprowadziła się do Pelplina, gdzie ojciec prowadził warsztat obuwniczy. Tam pani Jadwiga chodziła do szkoły niemieckiej, a po odzyskaniu niepodległości uczęszczała do Szkoły Wydziałowej. Dalej kształciła się w Szkole Gospodarczej w Kamieniu Pomorskim. Po uzyskaniu małej matury (9 klas) pracowała jako księgowa w Spółdzielni Przemysłu Ludowego i Artystycznego - jak pisze w swoim życiorysie. W 1932 wyszła za mąż za Teofila Kozaneckiego i zamieszkali w Skórczu, a później w Gniewie. 
Po II wojnie światowej pani Jadwiga rzuciła się w wir pracy społecznej, szczególnie zaś w nauczanie dziewczyn wiejskich wszelkiego rodzaju robótek ręcznych. Jak wspomina w swym życiorysie, prowadziła kursy robótek ręcznych w 25 wsiach. Pośród tego rękodzieła na czoło wysunął się haft. Co prawda, w tamtym czasie haft na Kociewiu w dzisiejszym odbiorze jeszcze nie istniał. U pani Kozaneckiej często występowały motywy haftu kaszubskiego. Wiedziała, że nad haftem pracuje pani Maria Wespa i Małgorzata Garnysz, ale mnie się wydaje, że pani Jadwiga chciała iść własną drogą. Nie przejmowała się w ogóle uwagami dotyczącymi stosowania motywów kaszubskich, chciała haftować i tyle. Wiele uczestniczek jej kursów przynajmniej nauczyło się prowadzić nitkę po płótnie, tworząc kwiatki, liście i łodyżki. Dziś, mając dostęp do teczek haftu Wespowej i Garnyszowej, wykorzystując naukę u pani Jadwigi Kozaneckiej, można tworzyć piękne serwety, obrusy i bieżniki z kwiatami kociewskich pól i łąk. Ostatni raz spotkałem panią Jadwigę na otwarciu pokonkursowej wystawy sztuki ludowej Kociewia, krótko przed jej śmiercią. Pani Jadwiga Kozanecka zmarła w 1998 r.
A pamiętacie, Drodzy Czytelnicy, Wojciecha Lesińskiego z Tczewa? Był znakomitym artystą malującym na szkle. Urodził się 16 września 1938 roku w Tczewie, z dziada pradziada Kociewiak. Ukończył Technikum Łączności w Gdańsku. Malarstwem na szkle zainteresował się około 1984 roku. Pierwsze swoje prace pokazał publicznie w 1986 roku na wystawie twórców nieprofesjonalnych w Tczewie. Odtąd coraz bardziej interesował się malowaniem na szkle i brał udział w wystawach „Współczesna sztuka ludowa Kociewia” w Tczewie.
Pierwszy raz spotkałem Wojciecha Lesińskiego na kursie malowania na szkle w skansenie we Wdzydzach Kiszewskich dnia 22 czerwca 1989. Tego dnia dr Aleksander Błachowski z Torunia rozpoczął nauczać twórców ludowych, jak malować na szkle w oparciu o zachowane obrazki z XIX wiecznego malarstwa kaszubskiego. Kilka tych obrazków znajduje się w Muzeum Kaszubskim w Kartuzach. Niestety, nie zachował się żaden obrazek na szkle powstały na Kociewiu. Jest jedynie opis obrazka Matki Bożej Samotrzeciej, zlokalizowanego przed wojną w Świeciu. W śród kursantów, a było nas sześć osób, Wojciech był już „szychą”. Znał doskonale techniczną stronę malowania na szkle i często na ten temat wdawał się w dysputy z panem Błachowskim. Wojciech i my w ogóle nie znaliśmy tradycji malowania na szkle i na tym kursie mieliśmy ją poznać. Odbyło się kilka spotkań i w 1991 roku zaprezentowaliśmy nasze prace na wystawie pokonkursowej Sztuka Ludowa Polski Północnej w Toruniu. To była rewelacja, reaktywowane zostało malarstwo na szkle na Pomorzu w oparciu o zachowane relikty. Napisałem na Pomorzu, ponieważ od samego początku uważałem, że musiano malować i na Kociewiu, zwłaszcza, że jesteśmy sąsiadami Kaszub - kulturowo zbliżeni do siebie. W konkursie tym prace Wojciecha Lesińskiego otrzymały pierwsza nagrodę. Był skromnym człowiekiem, nie chwalił się swoją twórczością i pewnie tworzył by jeszcze wiele lat, gdyby nie kres ziemskiej wędrówki. Dnia 30 maja 2005 roku Wojciech Lesiński spoczął w ziemi tczewskiej. Niech dalej maluje w bezkresie Szczęśliwości Wiecznej.
Nie wspominałem o nagrodach, wyróżnieniach, zaszczytach jakie dostąpili na swej twórczej drodze życia wymienieni artyści ludowi. Każda i każdy z nich zasłużyli na najwyższe uznanie. Dzięki nim kultura i sztuka ludowa Kociewia wzbogaciła się o kolejne bezcenne karty, zapisane w księdze historii związanej z rękodziełem ludowym.
Gdańsk lipiec 2011 Edmund Zieliński




wstecz dalej »
OD MALEŃKOŚCI DLA NAS, WIEJSKICH LUDZI, NAJWAŻNIEJSZY BYŁ LEN. REGINA MATUSZEWSKA - CZĘŚĆ XIXDrukujE-mail
niedziela, 10 sierpień 2014
To było około 1948 roku. Mój ojciec wydzierżawił kawałek ziemi z byłego majątku Helmuta Hermana w Białachówku i posiał len. Nawet byłem z tego dumny, że mamy trochę pola obsianego tym złotem, o którym pisze pani Regina w tej części. Piękny był widok, jak len zakwitł. Jakby błękit nieba wylał się na to nasze pole. No i przyszedł czas zbioru. Całą rodziną ten len kiściami wyrywaliśmy z ziemi i wiązali w maleńkie snopki, które zestawiliśmy w maleńkie sztygi (jak kiedyś kopy żyta). Wkrótce wujek Franc zabrał len na wóz i zawiózł do roszarni, a ojciec otrzymał jakąś gratyfikację – były pieniądze i olej lniany.

W czasie zbioru, widząc jak mozolę się z wyrywaniem lnu, podszedł do mnie ojciec i powiedział: jak ci będzie ciężko, ofiaruj to za dusze w czyśćcu cierpiące. Zapamiętałem to na całe życie, i trudne chwile za naszych zmarłych ofiarowuję. Przejdźmy do wspomnień Pani Reginy…

Po dwudziestu latach opowiadam córce różne dzieje, i o tym, że w 1972 roku zaczęłam pisać pamiętnik, i że ona była temu przeciwna. Ona mi mówi, że ona nic nie pamięta o tym. Może to wszystko już ludzie dawno napisali, to co ja piszę. Może nieciekawe, ale doszłam do wniosku, że ludzie mają krótką pamięć i trzeba im wszystko przypominać. Nasi rodzice mieli więcej czasu na przekazywanie tego, co oni przeżyli. Mogli to robić co dzień przy pracy i przy odpoczynku. Myśmy chcieli, żeby nasze dzieci uczyły się i miały lżejsze życie. Nie było kiedy przekazać tego, cośmy sami przeżyli. Żal tego wszystkiego, co idzie w zapomnienie. Chcę to wszystko utrwalić, co jeszcze pamiętam i oddać rodzinie, i tym, których to interesuje. 

Regina Matuszewska przy Izbie Regionalnej w Wycinkach - 2011 rok

W tych czasach zapanowała moda na pisanie. Napisali swoje książki – Gierek, Jaruzelski, Tymiński, Maryla Rodowicz, Janda i Wałęsa inni. Myślę, że to chyba nie moda, a spowiedź. Każdy chce się sprawdzić, uniewinnić i wyjść cało z tej polityki. Piszą politycy i aktorzy i ludzie wykształceni. Ludzie ze wsi mniej piszą, nie mają na to czasu. Oni muszą dbać, żeby wszyscy chleb mieli. Żeby mogli ludzie uczeni zadbać o interesy wiejskie. Teraz jakby się o tej wsi zapomniało. Nęci nas wszystko zagraniczne. Zapominamy o tym, że jak będzie rolnik biedny, to cały kraj będzie biedny. Kupujemy zagraniczne produkty żywnościowe, mówimy, że tańsze. Nie liczymy, że przewóz też kosztuje. Okręty, samoloty i pociągi się niszczą. Jakbyśmy zapłacili naszemu rolnikowi drożej, to pieniądze zostałyby w kraju. Rolnik by pieniędzy nie kisił. Zainwestowałby w coś. O drogi by zadbał. Słyszałam w telewizji, że jeden rolnik sam jeden most wybudował dla wszystkich. Szkoły budowali. Miasta, szpitale i kościoły budowali. Pomogliby w czym by się dało. 


Uczestnicy XIII pleneru w Kaszubskim Uniwersytecie Ludowym we Wieżycy 19 – 29 czerwca 1995. Regina Matuszewska w różowej sukience.

Niedawno byłam na święcie seniorów. Było tak uroczyście, nawet paczki nam dali. Myślałam, że to wszystko ofiarowała opieka społeczna. Tymczasem to byli sponsorzy, a między nimi rolnik z Barłożna. Dowód, że rolnik nie przepuści pieniędzy na swoje zachcianki. Na wczasy też rolnicy nie jeżdżą. Może się mylę i chciałabym się mylić, ale myślę nieraz, że w tym rządzie to chyba jest dużo naszych wrogów. Oni chcą zniszczyć polskie rolnictwo. Poniekąd to im się udaje. Tyle rozwalili PGR-ów, narobiło się nędzy. Jak ktoś dojdzie do biedy przez lekkomyślność, to rozumiem, ale jeżeli człowiek pracowity dojdzie do biedy, to woła to o pomstę do nieba. Jak ktoś od razu zrobi się zamożny, to według mnie jest bardzo podejrzany o „brudną robotę”. Wszystkiego się spodziewalim, nawet tego, że na księżyc poleciem. Ale takich czasów tośmy się nie spodziewali. Polskie rolnictwo indywidualne wegetuje. Nie wiadomo jak długo to potrwa, czy na oczy przejrzy ktoś z wyższej władzy i coś zmieni. Niech rządziłby kto bądź, czy pan, czy ksiądz, czy chłop, ale niechby dbał o lud. Równo skąd będzie, czy z miasta, czy ze wsi, a choćby i z zagranicy, ale niechby dbał o nasze dobro. Skłócenie wsi z miastem, na co nam to się przyda. Nikt nie pamięta, że miasta powstały ze wsi. Zgoda buduje, niezgoda rujnuje. To mądre, stare przysłowie. W niezgodzie człowiek marnie się czuje, na pewno każdy to powie.
Od maleńkości dla nas, wiejskich ludzi, był najważniejszy len. Może nie każdy zna jego historię o lnie. Dziś już nie każdy zna tę drogocenną roślinkę. Ziarnka lnu, czyli siemienie, leczy wszystkie choroby. Gdy się nosiło bieliznę lnianą, było lepsze krążenie krwi.
Historia o lnie to była taka. W jednym królestwie była bieda. Król chciał kupić złoto, żeby ludzie nie cierpieli nędzy. Pewnego razu przyszedł do niego dziadek z mieszkiem i mówi, że sprzeda mu nasienie złota. Król ucieszył się, że będzie tanim kosztem miał złoto. Na wiosnę dworzanie zasieli siemię. Król co dzień wyglądał przez okno. Len powschodził na polu zieloniutko. Król pomyślał, że może później to złoto się okaże. Później len zakwitł niebiesko. Król myślał, że może nasiona będą złote. Nie mógł doczekać się, kiedy dojrzeje. Przyszedł czas, że len zaczął brązowieć. Król poszedł na pole zobaczyć swoje złoto. Zerwał główki, rozkruszył, okazało się, że to te same nasiona, które kupił od dziadka. Król rozeźlony nakazał wyrwać to zielsko, zawieźć do stodoły, wytłuc kijami i wywieźć na rozstajne drogi i porozrzucać. Słudzy zrobili, jak kazał król.
Po kilku tygodniach król wyjechał na polowanie. Przyjechali na rozstajne drogi, a tu coś się pod nogami plącze. Król mówi co to za zielsko. Dworzanie krzyczą, że to te zielsko, co kazałeś wyrzucić. Królowi przypomniało się jak został oszukany. Znowu kazał len wytłuc, aż paździerze zaczęły się sypać. Ktoś zawołał, że idzie ten dziadek, co siemię królowi sprzedał. Król rozkazał dziadka wrzucić do lochu. Może by dziadek w lochu umarł, ale córka nadzorcy więzienia przynosiła mu jedzenie. Dziadek poprosił ją, żeby do lochu przyniosła to zielsko. On to w ręku wycierał i prządł, jak w dawnych czasach przędli, na wrzecionie. Gotową przędzę oddał córce nadzorcy. Ona na ręcznych krosienkach utkała płótno. Wybieliła na murawie i zaniosła do króla. Królowi opowiedziała, jak to wszystko się stało. Król dziadka wypuścił na wolność, a swoim poddanym kazał siać len. Od tej pory wszystkie biedne dzieci miały koszulki. 


Uczestnicy XVI pleneru w KUL w odwiedzinach u Józka Chełmowskiego we wsi Jaglie koło Brus Brus 22 czerwca 1998 r. 

Myśmy też siali len. Pobudowali wielkie roszarnie, żeby odciążyć kobietę od ciężkiej pracy. Kupowaliśmy gotową lninę. Cieszyliśmy się, że tyle ludzi dostało pracę w tych roszarniach. Rolnicy sieli łany lnu, żeby mieć pieniądze na podatki i na inne potrzeby. Opłacało się. Dziś się lnu nie sieje. Roszarnie rdzewieją, ludzie stracili pracę, rolnicy podupadli. Nie wiadomo dziś co siać i co hodować. Najlepiej jeszcze jest tym, co nastawili się na świnie. Ale co to będzie, jak się wszyscy przerzucą, chociaż to może nie nastąpi. Żeby się przerzucić, trzeba wpierw pobudować chlewnię. W tych czasach budować niemożliwe. Pożyczki wysoko oprocentowane. Nawet remonty trudno zrobić. W rolnikach umarła nadzieja.
Myśmy starsze pokolenie, po wojnie też ludzie biedowali. Ciężko było, duże podatki, kontyngenty, odstawy. Na budowanie Warszawy trzeba było dawać. Na służbę zdrowia, na różne fundusze, cegiełki, że wszystkiego trudno spamiętać. Ciężko było, ale mieliśmy nadzieję, że to się kiedyś wszystko skończy. Doczekaliśmy się lepszych czasów. Za Edwarda Gierka zaczęła się wieś budować, zaczęli ludzie oddychać. Nawet doszło do tego, że rolników się ubezpieczyło. Zabezpieczyło się rentę na starość rolnika. Choć ta renta trochę oszukana i okrojona, ale jest. Rolnika nikt nie pyta, ile lat ma wypracowanych jak robotnika czy urzędnika. Narzucono z góry i tak musi być. Rolnik i tak się cieszył, bo tego nigdy nie było, żeby z rolnikiem się kto liczył. 
Chłop był stale bity. Dziś mamy te parę groszy i cieszymy się z tego. Nie musimy dzieci prosić, żeby nam dały na ofiarę do kościoła. Moja teściowa prosiła mojego męża, żeby jej dał 50 groszy do kościoła. Na inne potrzeby nigdy nie prosiła. Widziała, że nam się nigdy nie przelewa. Stale brakowało. Żyło się tylko nadzieją. Podobnież najgorzej, jak nadzieja w człowieku umrze. Żeby to tylko u nas był ten bałagan. Bezrobocie, strajki, rabunki, gwałty, złodziejstwa. Obserwuje się na całym świecie to samo. Nowe choroby, o których kiedyś nikt nie słyszał. Tyle dzieci niepełnosprawnych, do tego w innych krajach wojny. Nie wiadomo o co. Pomaga się im dając broń i inne zapomogi. Myślę, że broń po to, żeby się prędzej wykrwawić. Czemu te mocniejsze kraje w jakiś sposób nie wpłyną na te kraje, żeby się pogodziły. Czemu na tym świecie jest tyle okrucieństwa. Uczono nas od maleńkości, że dobro zwycięża. Uczono nas nienawidzić wrogów, którzy co jakiś czas na polski naród napadali. Niemożliwością było wyjść za mąż za obcego. Dzisiaj się szczycą dziewczyny, gdy uda się wyjść za mąż za cudzoziemca. Myślę, że kiedyś wyjeżdżali za chlebem, za ocean i teraz szukają tego lepszego chleba za granicą.
U nas nie ma przyszłości. Nie ma pracy i roboty, a jak nie ma pracy, nie ma i chleba. W tych czasach ludzie przyzwyczaili się do dobrego chleba i do chleba, żeby było co dobrego. Suchego chleba nikt nie chce jeść. Zmienił się dzisiejszy człowiek. Właściwie to myśmy sami wychowali swoje dzieci. Pragnęliśmy wszyscy, żeby nasze dzieci miały lepiej. Żeby nie biedowały, żeby się lepiej odżywiały. Z odżywianiem tośmy przedobrzyli. My myśleliśmy, że jak nie będziemy głodować, jeść tłusto, to już będziemy zdrowi. Tymczasem wpadliśmy we własną pułapkę. Okazuje się, że głodówka trochę oczyści organizm. Jeść chudsze potrawy daje zdrowie. Biały chleb, dużo cukru i dużo tłuszczu prowadzi do katastrofy. Rozpędziliśmy się, do tego dobrobyt. Jeżeli nie zwolnimy biegu, upadniemy. I po co było tak gonić. Ten blichtr tak nas omamił. Okazuje się, że trzeba się czasem na innych obejrzeć. Uczyć się na błędach innych. Myślę, że to wszystko jest jakoś narzucane. Trudno czasem odróżnić jedno od drugiego. To co się robi, wydaje się dobre, dopiero po czasie widzi się błędy. To co kiedyś błyszczało, dziś wydaje się szare i byle jakie. Tego co się kiedyś pragnęło, dzisiaj jest dla nas obojętne.
Starość nie radość, myślę, że te młode lata jakoś szybko zleciały. Za mało się dokonało. Gdy człowiek młody, to myśli, że młodość będzie wiecznie trwać. Że człowiek będzie stary, zdawało się, a kiedy to będzie. A ta tak szybko przyszła, nieproszona. Tak chyba musi być. Młody człowiek musi czuć radość, żeby coś po sobie zostawić, ma chęć do pracy i do życia. Myślę, że jak człowiek ma jakiś cel w życiu i do tego celu pragnie dojść, obojętne co by to było, czy rzecz ważna, czy mniej ważna, nie odczuwa się tych lat na grzbiecie. Trzeba być zawsze w ruchu i myśleć – co bym mogła, czy mógł zrobić dla innych. To daje radość. Nie trzeba zawsze myśleć o sobie, lecz o innych potrzebujących. Dziś może jest mniej tych potrzebujących. Każdy te parę groszy ma, ale nie o to chodzi.
W dzisiejszych czasach ludzie przestali się odwiedzać. Pragną porozmawiać z kimś, a nie mają z kim. Widzisz, że coś na drodze leży lub w innym miejscu, podnieś, żeby się ktoś przez to nie przewrócił się przez to. Trzeba tak robić, żeby nie być młodym zawadą. Pocieszenie kogoś, uśmiechnięcie nic nie kosztuje, a ile czasem ono daje. Dobre słowo przywraca siły do życia. Jak będziemy dla siebie lepsi, życie będzie wolniej upływało. Jak będziemy myśleć, jak innym pomóc, zapomnimy o swoich troskach. Nie trzeba szukać daleko, obejrzeć się wokół siebie, co jest do zrobienia. Nie chcę nikogo pouczać. Może moje rady na coś komuś się przydadzą?
W następnym odcinku będzie dużo o medycynie ludowej, o stawianiu baniek, o rwaczu – o kimś, kto wyrywał zęby itd.
Opracował Edmund Zieliński
Gdańsk 5 sierpnia 2014
Zdjęcia z archiwum Edmunda Zielińskiego.


dalej »