sobota, 17 grudnia 2011

EDMUND ZIELIŃSKI. ZACZNIJCIE WARGI NASZE…DrukujE-mail
sobota, 17 grudzień 2011
Pan Leon Radkowski, bo o nim tu będzie mowa, był z zawodu szewcem. Miał swój prywatny zakład, który mieścił się w małym domku w sąsiedztwie siedziby Gromadzkiej Rady Narodowej w Zblewie przy ulicy Głównej (dom państwa Mazurowskich). Później zamieszkał w tym domku też Leon, ale Dulski, mój daleki krewny ze strony Zielińskich. Często bywałem w warsztacie pana Radkowskiego, bo było najbliżej, by naprawić buty. Za tamtych czasów uliczka łącząca ulicę Kościelną z Główną była jakby groblą nad dwoma wąwozami. Idąc do ulicy Głównej po lewej stronie miało się kotlinę, przez którą płynął strumyk z pobliskiego źródełka...








Pod jezdnią był przepust, którym woda wpływała do rowu przecinającego zieloną łąkę, zasilała sztuczny staw wybudowany jeszcze przez aptekarza Holfeldta, i dalej, przez łąki, do stawu przy młynie. Opływała też stary cmentarz usytuowany przy starej plebanii, którego nagrobki stały jeszcze do lat 60-tych. Dziś teren po lewej stronie „grobli” został wyrównany do poziomu ulicy. To samo stało się z prawej strony i służy to jako miejsce parkingowe. Zmiany na miarę czasów.
„Zacznijcie wargi nasze…”  to pierwsze słowa modlitwy śpiewanej  - „Godzinki do Najświętszej Maryi Panny”. Przez wiele lat przewodził godzinkom w zblewskim kościele pan Leon Radkowski. Miał bardzo silny specyficzny głos, w sam raz do przewodzenia temu nabożeństwu. Zwłaszcza, że w tamtym czasie mikrofonu w kościele jeszcze nie było, a kiedy się pojawił, Pan Leon i tak nim się nie posługiwał. Suma – główna niedzielna msza święta w zblewskim kościele - zaczynała się o godzinie 11. Pamiętam, że w latach pięćdziesiątych XX wieku były trzy niedzielne msze święte; o godzinie 7, 9 i 11 i nieszpory o godzinie 15. Pan Radkowski przychodził na sumę pół godziny wcześniej, siadał w pierwszej ławce po prawej stronie nawy głównej i zaczynał godzinki. W tamtym czasie wiele starszych osób przychodziło znacznie wcześniej na mszę, tym samym pan Radkowski nie śpiewał do pustego kościoła i miał towarzystwo, które, jak on, wielbiło NMP. To trwało przez wiele lat. Kiedy zabrakło pana Leona, jeśli dobrze pamiętam, godzinkom przewodził pan Czerwonka. 
Ta nabożna pieśń śpiewana była w wielu domach, niekoniecznie zespołowo. Kiedy mieszkałem w Gdyni Orłowie, właścicielka tej posesji pani Gertruda Ważna (urodzona w Pinczynie), podczas czynności kuchennych śpiewała wiele pieśni kościelnych, w tym godzinki do NMP. Mój wujek, Wincenty Kosiedowski, podczas wyplatania koszy również wielbił Matkę Bożą słowami godzinek. W wielu innych domach podczas prac gospodarskich godzinki były na ustach mieszkańców. 
Pan Leon Radkowski znacznie wcześniej, bo jeszcze przed II wojną światową, był członkiem chóru kościelnego pod wezwaniem św. Cecylii w Zblewie, jak jego kolega Marian Sulewski i inni mieszkańcy Zblewa. To pan Marian i pan Leon do samego końca śpiewali w duecie na mszach pogrzebowych żałobne pieśni, te które znali jeszcze z przed wojny. I raptem to wszystko się urwało. Pan Radkowski zmarł, a kilka lat później jego kolega Marian. Kolejny etap historii życia kościoła w Zblewie dobiegł do końca.
Gdańsk 20.09.2010 Edmund Zieliński
 

piątek, 2 grudnia 2011

ZBLEWO W STAREJ FOTOGRAFII. KILKA NASTĘPNYCH ZDJĘĆDrukujE-mail
czwartek, 01 grudzień 2011
Hmm... Edmund Zieliński ma swoje "okienko " na portalu www.kociewiacy.pl. To tam zasadniczo trafiają nadesłane przez niego materiały, by miały szerszy zasięg, jeżeli w internecie w ogóle można mówić o węższym i szerszym zasięgu. O... szerszą ekspozycję - to określenie lepiej pasuje. Czasami pojawiają się jednak problemy, gdy pan Edmund do tekstów dodaje szalenie interesujące zdjęcia przede wszystkim dla mieszkańców gminy Zblewo. I rodzi się pytanie, czy dodać do tekstu tam, czy wrzucić na stronę www gminy Zblewo. Tak jest z ostatnio nadesłanym materiałem pt. "Konrad w skupie" albo "Zblewski handel w połowie XX wieku"". Tekst jest bardzo ciekawy, pełen szczegółów, nazwisk, świetnie oddaje klimat czasów powojennych, zupełnie jakby autor miał przed oczyma opisywany świat swojego dzieciństwa. No ale gdzie wrzucić zdjęcia, jeżeli idealnie pasują do działu "Gmina Zblewo w starej fotografii?" Tu i tam? A może sprawę rozwiążą linki? Dlaczego nie? Tworzenie połączeń międzytekstowych jest całkiem przyjemne. Trochę mi przypomina pracę czarodzieja - zwrotniczego, który nie dość że tworzy nowe linie podróży, to co jakiś czas, łącząc stacyjki, tworzy rozmaite wirtualne rozkłady jazdy.
Tadeusz Majewski 





















Zblewo ul. Główna  naprzeciw dzisiejszej OSP

lata dwudzieste XX wieku  ul. Główna

Na schodach do sklepu pana Franciszka Platy około 1950 roku - ul.Główna

W tym miejscu stoi dzisiaj bank. Przed wojną sklep pana Pawła Szeflera. Na zdjęciu pan Szefler z małżonką. Po wojnie mieścił się tu sklep Gminnej Spółdzielni nr 1. W części za panem Szeflerem po wojnie była stolarnia braci Jana i Franciszka Glichów. Jak wybudowali sobie zakład na ulicy kościelnej, otworzył tutaj swój zakład stolarski pan Reimus.


Henryk Kuchta i Edwin Gajewski w masarni GS. Przed upaństwowieniem była własnością państwa Kuchtów. Powyższe zdjęcia, to fotokopie starych zdjęć udostępnionych przez mieszkańców na wystawę, jaka miała miejsce Gminnym Ośrodku Kultury w Zblewie w 2005 roku.


Była mleczarnia przy ul. Kościerskiej. To też jest już zdjęcie starego Zblewa. Foto. Igor Pochylczuk.


ZBLEWO NA STAREJ POCZTÓWCE - PRZEJDŹ 


EDMUND ZIELIŃSKI. ZBLEWSKI HANDEL W POŁOWIE XX WIEKU - PRZEJDŹ DO TEKSTU
 
EDMUND ZIELIŃSKI. ZAMIAST CHLEBA LUDZIE BĘDĄ ŁYKAĆ PIGUŁY CHLEBOPODOBNE?DrukujE-mail
czwartek, 01 grudzień 2011
Młyn w Zblewie to już historia

Od kiedy istniał w Zblewie młyn? Trzeba by się nieco potrudzić w poszukiwaniach historycznych o tym obiekcie. Sadzę, że warunki hydrologiczne wsi sprawiły, że młyn tam był od dawna. Zapewne jego pierwsza konstrukcja była na miarę czasów, a więc potężne koło poruszane spływającą wodą z rzeki Piesienicy i drewniana konstrukcja samego młyna... 















Kiedy powstał murowany, ten który jeszcze dziś stoi - nie wiem. Właścicielem obecnego młyna był Niemiec Franz Wolf. Natomiast jego syn, Rudolf Wolf, zarządzał pozostałymi dobrami należącymi do tej rodziny - głównie ziemią orną i łąkami. Wraz z wejściem Armii Czerwonej rodzina Wolfów uciekła do Niemiec, a majątek został upaństwowiony jako mienie poniemieckie. Młyn został przydzielony Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska w Zblewie i przez wiele lat mełł ziarno na mąkę okolicznym chłopom.


Pamiętam, że za moich szkolnych lat młynarzem był pan Franciszek Wolski. Miał żonę i córkę. Był kierownikiem młyna do końca lat pięćdziesiątych. Następnie zawiadywał nim pan Bruski, zięć Pana Wiktora Szarmacha. Kto był po panu Bruskim - nie wiem.
W 1966 roku wyprowadziłem się ze Zblewa. Do dziś słyszę w uszach szum wody spływającej kaskadą w miejscu dawnego koła pędnego. Wraz z regulacją rzeki Piesienicy układ wodny wokół młyna zmienił się radykalnie. Zarósł staw przed młynem, z którego spływała woda na koło. Betonowy most na berlince, pod którym kąpaliśmy się jako dzieci, ma pod sobą resztki jakiejś wody stojącej. Zostało odcięte połączenie Piesienicy ze stawem, a główny nurt tej rzeki puszczony został przepławką, kiedyś służącą jako zawór bezpieczeństwa, odprowadzając nadmiar wody z młyńskiego stawu.
Wielokrotnie bywałem w zblewskim młynie. Blisko wejścia po prawej stronie był kantorek młynarza. Proste biurko, a na nim aparat telefoniczny na miarę czasów. Zawsze zwracałem na niego uwagę. Prostokątna, czarna skrzynka z wystającymi na górze widełkami, na których leżała słuchawka. Ta rzucała się od razu w oczy, bo zamontowany w niej mikrofon miał kształt trąbki. Jej rozwarty kielich miał zbierać wszystko, co mówił telefonujący. Z boku skrzynki wystawała korbka, a kręcąc nią przyzywało się telefonistkę z centrali telefonicznej, ta z kolei łączyła z żądanym numerem. Kiedy pani telefonistka mówiła łączę, należało odłożyć słuchawkę na widełki i pokręcić korbką, tym razem miał zabrzęczeć telefon u przywoływanego abonenta. Może na ten temat napiszę kiedyś oddzielny felieton?

Jako chłopiec jeździłem z wujkiem Francem czy Antonim z żytem na przemiał, z którego otrzymywał śrutę na paszę dla zwierząt i mąkę na chleb. Najsmaczniejszy był ten z ziarna żyta wymłóconego zaraz po żniwach. Do tego służyło zboże, tak zwany lóz (luźne) z zagrabionego pola i pozbieranych kłosów. Na podeżniwku (czas przed żniwami) pieczono już chleb na resztkach mąki lub wręcz kupowano. Gdy ciocia Tekla upiekła chleb ze świeżej mąki, można było go jeść bez smarowania – pyszności! Zwłaszcza z mąki pytlowej (drobno zmielona środkowa część ziarna). Wyjaśniam, że pytel to specjalny worek muślinowy w młynie, przez który przesiewa się zmieloną mąkę. Wujkowie wozili też z młyna mąkę razową. Powstaje ona z grubo mielonego całego ziarna z zarodkiem i częściowo z łuską. Ta mąka też służyła jako dodatek do pieczenia chleba, na zacierki, również gotowano z niej klej do tapet. Ja, w czasie oczekiwania na przemiał, pilnie obserwowałem pracę młynarza - gdzie wsypywał ziarno po uprzednim zważeniu, skąd nasypywał mąkę czy śrutę. Jak zgrabnie zakładał worki do gardzieli zsypu, stuknął drewnianym młotkiem w obudowę i worek natychmiast zapełniał się przemiałem. Młyn huczał od pracy walców, żaren i sit. 

Przed młynem przeważnie stała kolejka chłopskich wozów. Była to okazja do pogawędzenia z sąsiadem, często przy płynach rozgrzewających, których i młynarz nie odmawiał. Rozprawiano o wojnie w Korei, podatkach, obowiązkowych dostawach, kiedy to się wreszcie zmieni itd. Konie w tym czasie skubały siano podrzucone przez gospodarza. Dojazd do młyna był jeden, ten od strony ul. Młyńskiej, która wtedy była ulicą główną ze Starogardu i Skórcza przez Zblewo do Kościerzyny. Obwodnica zmieniła stan rzeczy. Dojazd do młyna i plac przed młynem, w czasie roztopów i deszczu był niemiłosiernie rozjeżdżony przez chłopskie wozy na kołach z żelaznymi obręczami. A jak tam jest dziś? Młyn stoi jak dawniej, czerwieniąc się cegłą, może ze złości, że zatrzymał go nieubłagany czas przemian. Że mąka jest tylko dodatkiem do różnego rodzaju spulchniaczy czy utrwalaczy, a zestaw ten dziś nazywa się jeszcze chlebem. Może przyjdą takie czasy, że zamiast chleba, tego z prawdziwego zdarzenia, ludzie będą łykać piguły chlebopodobne? Jak dobrze, że mnie już wtedy nie będzie.

Grudzień 2010 Edmund Zieliński
P.s.
Krytykując jakość dzisiejszego chleba miałem na myśli piekarnie przemysłowe. Przez myśl mi nie przeszło, by mogło to się odnieść do piekarni zblewskich i innych małych zakładów tej branży. Będąc w Zblewie w tutejszej piekarni kupuję chleb, chleb z mojej wsi.
                                                                                                                                                                                        E.Z.





Kiedyś szumiała tu woda i łowiliśmy szczupaki.



Fragment dawnej ulicy Młyńskiej przy młynie.



Młyn dziś.



Wyschnięte koryto "Piesienicy" pod mostem na berlince.


Młyn w Zblewie i okolice w latach dwudziestych XX wieku na moim obrazie.

 
wstecz dalej »

niedziela, 27 listopada 2011

Handel w Zblewie w połowie XX wieku

DrukujE-mail
niedziela, 27 listopad 2011
Trudno mi powiedzieć, dlaczego dziś tak słabiutko funkcjonują skupy surowców wtórnych. To powinno być źródło stałego dochodu dla prowadzącego skup, jak i zbieraczy butelek, szmat, papieru czy złomu. W przypadku złomu tutaj interes się kręci. Są takie miejsca, gdzie można coś odkręcić, wyciąć i sprzedać w skupie – nie zawsze zgodnie z prawem. Wszystko się zmieniło wraz z wejściem w życie handlu wolnorynkowego. Pamiętam, w latach pięćdziesiątych za butelkę w skupie płacono złotówkę, a bułka kosztowała 50 groszy. Dziś interes ten stał się mało dochodowy. Spadły ceny artykułów z odzysku, zaczęła się rządzić swoimi prawami gospodarka kapitalistyczna. I na tym moje dywagację zakończę, bo zabrnę w ślepy zaułek.
W tym felietonie chcę powiedzieć o skupie produktów rolnych i surowców wtórnych w mojej wsi Zblewo i handlu w ogóle.
Skupem zajmowali się; pan Lubiejewski, którego żona potrafiła nastawiać zwichnięte stawy i „zamawiać różę”. Skup butelek prowadziła pani Dubielowa, żona przedwojennego fotografa, który miał zakład w Zblewie przy dzisiejszej ulicy Młyńskiej. Skup butelek mieścił się na zapleczu spichlerza. Po panu Lubiejewskim skupem rządził pan Konrad Mindykowski, posiadający uprawnienia do przyjmowania świeżych skór bydlęcych i wieprzowych, piór i wełny. Te punkty były zlokalizowane w starym spichlerzu państwa Janców. W piwnicy od podwórka był skup skór, w szczycie zachodnim był skup wełny i piór. Skóry zwozili rolnicy z uboju gospodarczego – własnego, wykonywanego za specjalnym zezwoleniem od sołtysa lub gminy. Tutaj starzy gospodarzy używali niemieckiej nazwy Schlachtschein, czyli świadectwo ubojuPrzywożono też skóry z miejscowej rzeźni, ubojni geesowskiej. W Zblewie taka była po byłym rzeźniku panu Kuchcie. Zawiadywała nią Gminna Spółdzielnia. Rzeźnikami wtedy byli: syn pana Kuchty – Henryk i Edwin Gajewski. Przywiezione skóry pan Mindykowski składał na stos, obficie przesypując solą. Stąd zostały zabierane do zakładów garbarskich. Oczywiście w Gminnej Spółdzielni prowadzono skup i innych artykułów, jak zboże, mleko, świniaki, kartofle. Jednak te produkty rolnik przywoził w ramach obowiązkowych dostaw, a pieniążki za nie były więcej niż marne. Chłopi niewiele mieli nadwyżki do sprzedaży wolnorynkowej na targach czy jarmarkach. Mile wspominam dawnych pracowników skupu, jak pana Alfonsa Osowskiego z Pinczyna, popularnie zwanego „Fóna”, który nosił charakterystyczne spodnie, tzw. pompówki. Nogawki tych spodni zapinane były poniżej kolan, reszta zwisała do połowy łydek. Na stopy naciągnięte były długie skarpety do samych kolan. Do pracy przyjeżdżał na rowerze, a nosząc takie spodnie miał pewność, że nogawka nie wkręci się w łańcuch. Pan Osowski był tradycjonalistą i nosił się jak za dawnych młodych lat. Konrad Wilkowski był kierownikiem skupu ziemniaków mieszczącego się w starej stodole stojącej na terenie byłego tartaku, prowadził też skup owoców. Pan Wilkowski mieszkał w Karolewie, a do pracy jeździł motocyklem WFM (Warszawska Fabryka Motocykli). O ile dobrze pamiętam szefem skupu był pan (Stefan?) Detlaf, budzący ciekawość młodych chłopaków swoim motocyklem. Był to motor produkcji ZSRR (Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich) o nazwie „Mińsk” – nowość na naszym rynku.
Pomieszczenia starego spichlerza podzielone były na magazyn zboża i magazyn towarów, dziś powiedzielibyśmy hurtownię, skąd ekspediowano różne produkty do poszczególnych sklepów Gminnej Spółdzielni na terenie Zblewa i okolicznych wsi. Kierownikiem tej hurtowni przez jakiś czas był pan Paweł Szefler, przedwojenny kupiec, który uprzejmością i wyszukaną elegancją kupców powojennych bił na głowę. Dominującym transportem GS-u były platformy konne, którymi powozili pan Otto Urban i pan Gajewski – tych zapamiętałem. Podjeżdżał taki pojazd pod wschodni szczyt spichlerza i z drzwi na piętrze specjalną rynną zbitą z desek zsuwano towar na wozy. Oczywiście według specyfikacji wystawionej przez dział sprzedaży GS dla odpowiednich placówek odbiorczych. Były tam produkty, jakimi handel w tamtym czasie dysponował, a więc mąka, kasze, cukier, oleje, margaryna, ceres, miód sztuczny, słodycze, śledzie solone w beczkach, i ogórki kiszone w takim opakowaniu, marmolada, proszki, mydło, papierosy (Wczasowe, Giewonty, Sporty, Lotniki, Wawele, Belwedery, Grunwaldy, Wrocławskie, Poznańskie – te gatunki zapamiętałem), wódka czysta, najczęściej ta z czerwoną i niebieską nalepką. Niebieska była gorsza od czerwonej. Nie było oczywiście pomarańczy, cytryn czy bananów oraz wiele, wiele innego dobra, które dziś zalega sklepowe półki. Chyba na początku lat sześćdziesiątych hurtownię geesowską przeniesiono do Starogardu pod zarząd PZGS (Powiatowy Zarząd Gminnych Spółdzielni), skąd samochodami ciężarowymi marki „Star 20” rozwożono towar do poszczególnych sklepów powiatu starogardzkiego.
W tamtym czasie w Zblewie były tylko dwa sklepy spożywcze, popularnie zwane „Spółdzielniami” - nr 1 w domu państwa Janców naprzeciw byłego Ośrodka Zdrowia i nr 2 w starym domu w miejscu, gdzie dziś stoi bank. Był sklep z artykułami żelaznymi, w którym sprzedawano również naftę. W domu pana Kuchty była masarnia (dziś taki sklep nazywa się mięsnym), w którym mięso i wędliny sprzedawała pani Iglińska. Boże, jaki to był asortyment. Aby cokolwiek można było kupić, już wcześnie rano trzeba było stanąć w kolejce. To nie tak, jak dziś, wszystkiego pełno i po zamknięciu sklepu. Wtedy „rzucano” na sklep określoną ilość towaru, w przypadku mięsa może to był jeden lub dwa świniaki, których połówki z wielką wprawą pani Iglińska siekała na kawałki. W krótkim czasie, około godziny jedenastej sklep był pusty. Z wędlin był salceson (krwawa), wątrobiana, kaszanka i śladowe ilości z lepszych gatunków. Wisiały też słusznej grubości kiełbasy z koniny. Takim punktem wspomagającym sprzedaż mięsa w sklepach geesowskich, był ubój gospodarczy. Na starym rynku (dziś jest tam parking) stał drewniany kiosk, w którym raz w tygodniu w czwartek (przy okazji targu) któryś z rolników przywoził ubitego kabana i sprzedawał rąbankę.
W posiadłości pana Stanisława Bąkowskiego mieścił się sklep bławatny (materiały, ubrania, koszule, krawaty itp.), w którym sprzedawali państwo Szarmachowie i jakiś czas pan Walery Węsierski. Tu też była bardzo uprzejma obsługa, wykształcona w handlu przedwojennym. Był też jeden sklep z galanterią, prywatny, pana Franciszka Platy. Mieścił się w domu pana Kuchty. Była drogeria, tam gdzie dziś księgarnia, apteka w domu państwa Janców i Izba Porodowa nad byłym Ośrodkiem Zdrowia. Jedna piekarnia zaopatrywała w pieczywo Zblewo i sąsiednie wsie. Wypiek odbywał się w upaństwowionej piekarni Pana Feliksa Konefki (na starym zdjęciu jest Kunefka). Jak przykro musiało być panu Felkowi Konewce, gdy w przywłaszczonym przez ówczesne rządy zakładzie swego ojca musiał pracować na państwowej posadzie. Pamiętam, że dwukilogramowy chleb „Nałęczowski” kosztował siedem złotych. Dla ciekawostki napiszę, że przez jakiś czas przemiła Pani Doczykowa sprzedawała chleb przez wybite w szczycie piekarni okno wychodzące na plac i ruiny po spalonych domach państwa Kuczyńskich i Śliwów. Na zachowanym zdjęciu wykonanym z wieży kościoła widać doskonale ścieżkę wydeptaną przez klientów kupujących chleb (sam nią chodziłem). Nie pamiętam, co było przyczyną sprzedaży pieczywa przez okno, może remont? Jeszcze jedna ciekawostka związana z tym miejscem. Pamiętam jak pan Jan Myszka dokonywał rozbiórki ruin domu państwa Kuczyńskich. My, zblewscy chłopcy zbieraliśmy cegłę z placu i ustawialiśmy w sztaple. Pamiętam, że wśród ruin znajdywałem niemieckie fenigi i metalowe znaczki ze swastyką. Dobrze, że piekarnia wróciła do prawowitych właścicieli i dalej zaopatruje mieszkańców wsi w pieczywo. To, o czym piszę działo się w połowie lat pięćdziesiątych XX wieku.
Kiedy nastał czas przemian ustrojowych, hurtownie powstawały jak grzyby po deszczu. Dla mnie hurtownia kojarzyła się z czymś wielkim, jak omawiana wyżej. A tu byle szałerek zamieniał się w hurtownię. Jak jest dziś w Zblewie, każdy widzi. Dziś rynek rządzi się swoimi prawami. Nie ma miejsca na słabeuszy. Są wielkie hurtownie, wspaniale wyposażone, wychodzące naprzeciw potrzebom klienta, wielkie sklepy, restauracje, hotele… Nie ma już pana Mindykowskiego, Lubiejewskiego, pana Osowskiego, może i innych, a na pewno tamtych starych czasów.
Gdańsk maj 2010 Edmund Zieliński
 

poniedziałek, 31 października 2011

EDMUND ZIELIŃSKI. KARBIDKA (O OŚWIETLENIU MIESZKAŃ PO II WOJNIE)DrukujE-mail
niedziela, 30 październik 2011
Węgliki, karbidy, to dwuskładnikowe połączenia węgla przeważnie z metalami; ciała stałe bardzo trudno rozpuszczalne. Pod wpływem wody niektóre węgliki rozkładają się z wydzielaniem odpowiedniego węglowodoru, np. działanie wody na węglik wapnia CaC2, potocznie zwane karbidem, powoduje wydzielanie się acetylenu C2H2 (…)
Wstęp zaczerpnięty z Małej Encyklopedii Powszechnej z 1959 rok posłużył mi do napisania felietonu o oświetleniu naszych mieszkań z pierwszych lat po II wojnie światowej....















Zasadniczym oświetleniem w tamtych czasach w większości wsi była lampa naftowa. Tutaj też można się trochę zatrzymać i przybliżyć wieczory rozświetlające izby i kuchnie tamtych domostw za pomocą wspomnianych lamp naftowych. W zamożniejszych gospodarstwach było kilka lamp naftowych. Jedna oświetlała kuchnię, druga pokój gościnny, a kolejne izby sypialne. Ta w kuchni była lampą najprostszą w budowie – zbiorniczek szklany, palnik z cylindrem i odbłyśnik zamocowany na wieszaku. Ten połączony był zaczepem sprężynowym ze zbiornikiem na naftę. W sypialniach, posłużę się przykładem gospodarstwa moich dziadków Zielińskich, stały lampy naftowe na nocnych stolikach. Te były już bardziej okazałe. Pięknie profilowane zbiorniki porcelanowe z ozdobnymi malunkami, większy palnik i zarazem cylinder. Taka lampa stała na stoliku sypialni mojej babci Antoniny. Pokój gościnny oświetlany był za pomocą pięknej lampy zawieszonej pod sufitem nad stołem. Te źródła światła były bardzo okazałe. U moich dziadków wisiała lampa, której ceramiczny zbiornik ozdobiony był wytłoczonymi kwiatami wyrastającymi spod uchwytu u dołu lampy. Ten uchwyt służył do ściągania lub podciągania lampy na żądaną wysokość. By można było to uczynić, lampa wysiała na trzech łańcuszkach zamocowanych do trzech uchwytów spinających całą lampę. W koszyczku pięknego palnika zamocowany był cylinder, który osłaniał ozdobny abażur szklany wsparty na okrągłym wsporniku. Łańcuszki przechodziły przez kółka zamocowane w wieszaczku pod sufitem i połączony były z ciężarkiem, ozdobnym, a jakże, który był równowagą dla lampy przy ustawianiu jej wysokości. 


Kolejnymi lampami w gospodarstwie były tak zwane latarnie noszone przy pracach wieczornych w chlewie, oborze czy stodole. To też były specjalne konstrukcje odpowiadające warunkom, w jakich przyszło oświetlać żądany teren czy obiekt. Miały specjalne ruchome osłony przed wiatrem i były różnej wielkości.



Wracam do tytułowej karbidki. Były swego czasu w dość powszechnym użyciu. Nosili je konduktorzy PKP na piersiach, którymi oświetlali bilety pasażerów w czasie kontrolki, bowiem lampy podsufitowe dawały dość skromne światło. Miały zastosowanie w wielu innych dziedzinach życia gospodarczego. Ja chcę przybliżyć karbidki stosowane w naszych rodzinach zaraz po wojnie, które konstruowali moi wujkowie i starszy brat Jerzy. Najważniejszą częścią tej lampy był palnik, przez którego wąski otworek sączył się acetylen. Podpalony dawał dość jasne światło. Cała lampa składała się z puszki po konserwie zamykanej blaszaną wklęsłą pokrywką, w środku której wstawiony był palnik. Ten wykonany był z pocisku naboju karabinowego, a tej amunicji nie brakło w ściółce leśnej dziadkowego lasu w miejscu stacjonowania żołnierzy radzieckich. Paradniejsza karbidka wykonana była z gilzy pocisku armatniego. Pamiętam, jak Jerzyk wyłamał pocisk z gilzy naboju karabinowego i zmagał się z wywierceniem otworku przez jego środek wypełniony ołowiem. Szło to dość mozolnie i trwało dość długo. Robił to ręcznie za pomocą gwoździa. Gdy wyskubał ołów, sam szpic przebity został stalową igłą. Najważniejszy element lampy został wykonany. Jerzy do puszki włożył grudki karbidu, zamknął szczelnie pokrywką, umocował palnik w otworze środkowej części pokrywki, która gdzieś z boku miała otworek. Nalał do pokrywki wody, która kropelkami spadała na karbid. Ten lasując się wyzwalał acetylen, który szukał ujścia przez palnik. Podpalony gaz uformował się w języczek ognia i oświetlił izbę. To była najprostsza lampa gazowa. Później gdzieś wujkowie zdobyli prawdziwą karbidówkę, z właściwymi elementami, gdzie był zbiorniczek na wodę z kranikiem. Jak trzeba było użyć więcej światła, wystarczyło nieco odkręcić kranik. Więcej wody spłynęło na karbid, a tym samym więcej acetylenu umykało do palnika zwiększając płomień światła. Gasiło się lampę zamknięciem dopływu wody na karbid. I ja ją zgasiłem, odsyłając na zasłużony odpoczynek do zbiorów muzealnych. Niech tam świadczy o wieczorach, które karbidka rozświetlała naszym przodkom.
Gdańsk lipiec 2011 Edmund Zieliński
 

poniedziałek, 24 października 2011


EDMUND ZIELIŃSKI. KAFFESCHROTT, CZYLI KAWA ZBOŻOWA W MOIM DOMUDrukujE-mail
niedziela, 23 październik 2011
W tytule użyłem nazwy w języku niemieckim, bo tak popularnie mówiło się o kawie zbożowej w naszych stronach –weźkaj jano zaparzkaj kafeśrótu.
Właściwie już z mlekiem matki wyssałem smak kawy zbożowej. Kawę zbożową piło się przy śniadaniu, do podobiadu, podwieczorka i do kolacji. Dzban kawy zawsze stał na kuchni i w każdej chwili służył domownikom. Nie znaliśmy czarnej herbaty. Tę zastępowały napary z różnych ziół. Do kolacji używaliśmy czasem herbatę rumiankową, miętową, czasem z piołunu na pobudzenie apetytu.
Wracając do kawy zbożowej, wytwarzana była w naszych domach. Do tego służyły ziarna jęczmienia. W gospodarstwach dziadków był młynek do jej palenia, palarka, dziś spotykany w muzeach. Było to blaszane naczynie wielkością i podobieństwem przypominające patelnię z pokrywą. Tutaj pokrywa była stałym elementem z odsuwaną zasuwką do wsypywania ziarna. W środku pokrywy zamocowana była korbka połączoną osią z dwuskrzydłowym mieszadłem. Po wsypaniu ziarna i zamknięciu zasuwki naczynie to stawiało się na płycie kuchennej jak inne garnki, z tym że tu ogień był mocno ograniczony, właściwie żarzyły się tylko węgle drzewne. Rozpoczynało się palenie kawy. Że praca ta należała do łatwych, najczęściej większe dzieci lub babcia wolno kręciła korbką, wprawiając w ruch mieszadełko przewracające ziarna jęczmienia, by równo się zrumieniły. Od czasu do czasu odsuwano zasuwkę, by sprawdzić kolor ziaren. Kiedy przybrały ciemnobrunatną barwę, kawa była upalona. Wysypana na miskę zasnuła swym specyficznym zapachem całą kuchnię. Kolejną czynnością było mielenie upalonych ziaren na kawę. Do tego celu służyły młynki różnego rodzaju. Najczęściej mielono za pomocą młynka wiszącego na ścianie, nieodłącznego elementu wyposażenia dawnej kuchni. Mieleniem zajmowały się osoby dorosłe, bowiem młynek zawieszony był dosyć wysoko, by nie służył dziatwie do zabawy. Właściwie kawa zbożowa była gotowa. Czasem babcia czy ciocie dodawały do niej odpowiednio spreparowanej cykorii kupowanej w sklepach. Pamiętam, że miała kształt walca i zapakowana była w czerwony papier, który służył naszym mamom jako kosmetyk do podbarwiania policzków.
Palenie kawy odbywało się cyklicznie, jak pamiętam, raz w tygodniu. Zaparzona kawa w odpowiednim dzbanku stała na stole podczas posiłków. W dni wolne od postu kawa zabielana była mlekiem. W piątki i w poście używano kawy czarnej. W tamtych czasach ludzie starsi mieli braki w uzębieniu, toteż kawa służyła do rozmiękczania skórek chleba. Odkrojone skórki dziadek stawiał na sztorc w filiżance z kawą i sukcesywnie odgryzał części miękkie. Nie pamiętam, by ktoś z domowników słodził kawę.
Aby kawa w dzbanku szybko nie wystygła, otulona była specjalnymi kapturami wykonanymi na drutach z owczej wełny. Jak wszystko wówczas, tak i pokrowiec wykonany był artystycznie, w różnych kolorach.
W czasie żniw, odpowiedniej wielkości kanka z kawą stała w zacienionym miejscu, najczęściej w sztydze świeżo skoszonego żyta obok kubek i kto miał chęć, pił. Tutaj kawa była czarna, łatwiej zaspakaja pragnienie.
A dziś? Kawa zbożowa w dalszym ciągu jest moim podstawowym, codziennym napojem. Prawda, że jest to już inny produkt – za dużo różnych „śmieci” w nim, bo nawet buraki cukrowe są częścią składową. Co poradzić? To też znak dzisiejszego czasu.

*
Kiedy spotykam się z moją siostra Danusią, często z tematem schodzimy do naszej dawnej kuchni. Przypomnieliśmy sobie, że na obiad bywał groch na gęsto do maślanki. To było bardzo postne jedzenie, bowiem groch był gotowany na solonej wodzie i po jego ugotowaniu rozbity był tłuczkiem na miazgę – dość gęstą. Każdy dostał na talerz chochlę grochu i kubek maślanki. Zajadaliśmy groch popijając go maślanką. Dobre było.
Często też jadaliśmy kaszę jaglaną gotowaną na mleku na gęsto. Mama wylewała ją na dużą miskę do wystygnięcia. Kiedy była zimna, domownicy brali z miski porcję kaszy, polewali sokiem z wiśni czy malin, oczywiście domowej roboty. To też było jedzenie postne lub coś lżejszego na kolację.
Przysmakiem były tak zwane „gomółki”, czyli twaróg domowej roboty formowany rękami w podłużne kluchy, do tego „pulki” – ziemniaki w obierkach. Po obraniu ziemniaka kładliśmy na jego połówki twaróg i do gęby. Lubię to do dziś.

Gdańsk 14 stycznia 2011 Edmund Zieliński

dalej »
Top!

niedziela, 2 października 2011

Tekst i zdjęcia Tadeusz Majewski


BYTONIA. NA PLENERZE CZAS PŁYNIE INACZEJDrukujE-mail
niedziela, 25 wrzesień 2011
W dniach 18 - 28 sierpnia w Zespole Szkół Publicznych w Bytoni odbył się V Plener Artystów Ludowych Pomorza.

Nie da się napisać reportażu o plenerze nie będąc jego uczestnikiem. Odwiedzając nawet na dłużej artystów, by zrobić zdjęcia i notatki, reportażysta czuje się dziwnie - wchodzi jak intruz w zupełnie inny wymiar czasu. Płynie on o wiele wolniej i inaczej niż ten w „normalnym życiu”. Pozostaje nam wobec tego zrobić materiał właściwie informacyjny.














O korzyściach z pleneru, logistyce i arcyciekawym zdarzeniu
Panie Tomku (pytanie do dyrektora szkoły Tomasza Damaszka), skąd wziął się u Pana pomysł na organizację tego pleneru?
- Lubię sztukę. Poza tym te plenery dużo dają szkole. Dzięki nim mamy sporo obrazów, haftów i rzeźb.
- Tu panuje szczególna atmosfera. Czy może Pan ją określić?
- Najbardziej podoba mi się to, że jest twórcza i koleżeńska. Na plenerze spotkają się osoby, które lubią malować, haftować, rzeźbić. Tworzą, a przy tym jednocześnie dobrze się bawią. Wymieniają się też doświadczeniami. Łączy się więc przyjemne z pożytecznym. Co roku jest też jakieś zadanie - temat wiodący. W tym roku takim wiodącym tematem dla rzeźbiarzy była szopka do kaplicy św. Rocha, natomiast dla hafciarek komplet obrusów, również do kaplicy. Przekazanie prac odbywa się w ostatnim dniu pleneru. W tym roku odbyło się to uroczyście w kaplicy. A po południu, po obiedzie, odbył się uroczysty wernisaż prac poplenerowych i przekazanie ich szkole. Droga krzyżowa, kapliczka przy szkole, to, co zostało w kaplicy, to jest to, co oni zostawiają na zewnątrz. To nadaje swojski, ludowy charakter miejscowości.
- Może to nietakt, ale zapytam o wartość tego, co tu zostawili...
- Wyszłoby ponad 20 tysięcy złotych. To według szacunków artystów.
- Takie plener to duże przedsięwzięcie od strony logistycznej. Może podać Pan szczegóły? Ile osób, dni, wyżywienie, materiał itp.
- Byli zakwaterowani 11 dni. O wyżywienie dbały kucharki, panie z obsługi szkoły. Wyżywienie kosztowało około 4 tysięcy. W sumie było 28 osób, z tym że 20 osób na noclegu, a pozostali dojeżdżali. Zorganizowaliśmy wycieczkę do Szczodrowa, Skarszew i Obozina oraz spływ kajakowy z Młynek do Wdeckiego Młyna - koło 20 km. Było też spotkanie integracyjne w ogrodzie dendrologicznym Wirty. Kolację ufundował prezes ZK-P w Gdańsku Łukasz Grzędzicki. Materiały kosztowały około 2000 zł - blejtramy, farby i muliny (nitki). Drewno dla rzeźbiarzy nic nas nie kosztuje, bo zapewnia je Krzysztof Frydel - nadleśniczy Nadleśnictwa Kaliska. Jestem jednym z kilku stałych sponsorów.
- Zdarzyło się coś ciekawego podczas pleneru?
- A tak, i to bardzo. Już czwarty raz był Ali Zwara z Rumi. Z tym artystą, którego malarstwo bardzo mi się podoba, wiąże się ciekawa historia. Otóż byliśmy w Pinczynie, żeby namalować kościół. Najlepszym do tego miejscem okazało się proboszczowskie podwórko. Poszedłem do proboszcza spytać Mieczysława Bizonia, czy Ali Zwara będzie miał możliwość namalowania z jego podwórka obrazu. Mówię proboszczowi, że to jest Ali Zwara z Rumi, na co proboszcz odpowiada, że kupił jego obraz w internecie. I rzeczywiście - okazało się, że to obraz tego Zwary, który maluje na jego podwórku. To było wzruszające dla obu. Proboszcz poznał artystę, a artysta nabywcę.


Hafciarki w akcji. W głębi po lewej Felicja Kołakowska z Tucholi


Brygida Śniatecka z Rumi




Teresa Marzec z Kostkowa na Kaszubach





Jerzy Kamiński z Barłożna  prowadzi lekcję rzeźby dla młodzieży szkolnej z Bytoni





Poplenerowe wspomnienia Pani Joli
(P. Jola Steppun była uczestniczką pleneru)
- Kiedy po kolacji małymi krokami zbliżał się wieczór, chętnie spotykaliśmy się na holu, gdzie stały stoliki i krzesełka. Ala montowała kable do swojego keyboardu. Józek, jak co roku na każdy plener, obowiązkowo zabrał ze sobą akordeon, a potem już muzykę i śpiew roznosiło echo po całej szkole. Kryśka przywiozła specjalnie dla nas wytopiony smalec ze skwarkami i oczywiście domowej roboty kiszone ogórki. Nie zabrakło też innej zagryzki. Dobra muzyka i nastrój towarzyszył nam do późnych godzin... Fajnie w pamięci zapisała się pierwsza niedziela. Wczesnym popołudniem przyjechał mąż z moimi córkami, Kamilą i Kasią. Ja, jako zapalona od dzieciństwa miłośniczka wszelkich robótek ręcznych, musiałam im koniecznie pokazać pracownię hafciarek. Przepiękne haftowane kociewskie wzory na chustach, serwetach, zakładkach do książek. Starszej córce bardzo podobały się haftowane krawaty. Młodsza zafascynowana była rzeźbiarstwem. Za pozwoleniem Jerzego chwyciła za kawałek lipowego drewka i dłutem skubała kształty aniołka... We wtorek słońce od rana, bezchmurne niebo i lekki wiaterek dał natchnienie. Po śniadaniu z Alicją spakowałyśmy potrzebne farby i podobrazia od samochodu. Będziemy malowały na płótnie. Muszę dodać, że ulubionym zajęciem Alicji jest malowanie na szkle. Oprócz obrazków potrafi zwykłą butelkę ubrać w przepiękne kwiaty. Drewniane łyżki zdobi barwnymi ptaszkami. Ruszyłyśmy w stronę Jeziora Borzechowskiego. Znalazłyśmy urocze, ciche miejsce na malowanie pejzażu. Przy okazji naszą skórę złapało słońce, a pobyt na świeżym powietrzu zaowocował zwiększonym apetytem na obiad. Na szczęście na jedzenie nie można było narzekać. Panie kucharki starały się jak mogły, by nam niczego nie zabrakło... Józek i jeszcze kilka pań od czasu do czasu robili sobie wypady do pobliskiego lasu na grzybki. A las faktycznie blisko, jak na wyciągnięcie dłoni. Zaraz za bramą szkoły. Malarki często wychodziły w plener. Pogoda dopisała, na przelotne letnie deszcze i burze nie można narzekać... Zbliżał się koniec sielskiego życia. Powoli zaczęły znikać robocze stoły, spakowaliśmy farby, pędzle. Posprzątaliśmy i wpisaliśmy się w Kronikę Szkoły. Wymieniliśmy adresy, nr telefonów. Ostatnia sobotnia noc. Po północy muzyka ucichła. Mamy wielkie plany i marzenia, że za rok…
Jola Stepun



Po prawej Marek Zagórski z Rokocina



Józef Śniatecki umila grą na akordeonie plenerowe wieczory.




                                                 Ali Zwara z Rumi szkicuje element wyposażenia w kościele w Obozinie.



Uczestnicy pleneru
Jolanta Kitowska, Krystyna Wiśniewska - malarki z Rumi, Krystyna Engler z Pinczyna, Felicja Kołakowska, Barbara Okonek, Bogumiła Błażejewska. Barbara Karnecka - hafciarki z Tucholi, Maria Leszman - hafciarka z Pelplina, Katarzyna Nowak - hafciarka z Tczewa, Brygida i Józef Śniateccy - malarze z Redy, Alfons Zwara - malarz z Rumi, Stanisław Sumowski - malarz z Tczewa, Jerzy Kamiński z Barłożna, Leszek Baczkowski z Kalisk, ks. Robert Kierobic ze Zblewa, Marek Zagórski z Rokocina. Edward Jastrzębski z Gdyni, Marek Pawelec ze Zblewa, Czesław Birr z Mściszewic - rzeźbiarze, Jolanta Steppun ze Starogardu, Teresa Marzec z Gniewina, Maria Sulkowska z Rumi, Mirella Jałocha z Rumi, Anna Ledwożyw ze Starogardu, Jolanta Pawłowska ze Zblewa - malarki, Alicja Serkowska z Kartuz - malarka na szkle, Danuta Krakowiak z Gdyni.