niedziela, 29 czerwca 2014

GDY BYLI PRZYCHYLNI KAZALI PRZYJECHAĆ W RAJBY… REGINA MATUSZEWSKA CZ. VDrukujE-mail
niedziela, 29 czerwiec 2014

W rajby? To tak, jak u nas na Kociewiu. W moich stronach często słyszałem to słowo określające wizyty chłopaka u dziewczyny, z którą miał poważne zamiary, czyli ślub z wybranką. Franz jeździł w rajby do Lodzi w Szteklinie, Wiktor do Marynki w Tczewie, a Konrad do Wandy w Bydgoszczy.
                      
Wujek Franek ze Zblewa w wielu wypadkach „robił” za swata. Przychodzili do niego kawalerowie albo wdowcy, mniej odważni w kontaktach z dziewczynami,  i mówili – Franek wyszukaj mnie jaka brutka (Braut -  niem. panna młoda – E.Z.) abo młoda wdówka. Wujek robił to chętnie, miał do tego smykałkę, a w perspektywie i profity w różnej postaci. A jak to było na Kurpiach, powie nam Pani Regina.



1. Rzeźby Reginy Matuszewskiej  6.09.2004

Mojemu ojcu kupiła babka gospodarkę w Łączkach. Ojciec był krawcem i prowadził średnią gospodarkę. Był kawalerem, więc przychodzili do niego chłopaki i jego czasem wyciągali na wieś. Tak się mówiło, bo wieś już była rozbudowana na koloniach. Poszli do jednych mieszkańców, którzy mieszkali nad granicą, tam schodziło się dożo młodzieży, bo była tam ładna dziewczyna. Mój ojciec był małego wzrostu, więc niejeden się z ojca podśmiewał, gdzie był, jak ludzie rośli. Ojcu na pewno było przykro, ale nie dał tego po sobie poznać. Mówił, że jego matka trzymała w czystości, to on nie urósł. Ty rosłeś w gnoju, to tak cię  wybujało. Ale u  tych ludzi znalazł się taki cwaniak i z ojca zaczął szyderzyć (szydzić – E.Z.). Chwycił ojca w pół i chciał powalić czy jaką inną krzywdę zrobić. Ojciec był w strachu, bo  jeszcze tu ludzi nie znał. Nie wiedział, czy kto za nim obstanie, obroni. Inni też się pewnie bali tego zabijaka. W tym momencie, jak on ojca chwycił, pies, który ojca nie odstępował, wskoczył tamtemu na plecy i powalił go na ziemię. Ojciec musiał psa odciągnąć, żeby tamtego nie skrzywdzić. Od tej pory zaczęli inaczej patrzeć na ojca.

Ojciec był mały, ale był odważny, nie przejmował się swoim wzrostem. Był bezpośredni, umiał rozmawiać z dziadem i z panem. Gdy pojechał w nieznane strony, naopowiadał ludziom niestworzonych rzeczy. Mówił ludziom, że mieszkamy nad granicą, handlujemy z Prusakami i mamy dużo złota. Ludzie aż gęby otwierali z wrażenia.

Trochę to była prawda z tym handlem. Ludzie handlowali, gnali za granicę konie i prosiaki i co się tylko dało. Widać to się lepiej opłacało, niż sprzedać Żydom za bezcen. Mój mąż zawsze opowiada, jak jego ojciec kupił w Kolnie prosiaki. Podchował je i pojechał sprzedać do Myszyńca. Dostał tę samą cenę, co za nie zapłacił. Wówczas,  kto mieszkał bliżej granicy, znał się z Niemcami, to opłacał się ten strach, choć niejeden i życiem przepłacił. Mojej teściowej brat został na granicy zabity.





2. Pani Regina w swoim żywiole 24.04.1996

Babka męża opowiadała, że dawniej w Prusach też była bieda. Lasy rosły, ziemi było mało, to pruscy chłopi przychodzili do naszych chłopów  bogatszych żyto młócić cepami. Babka mówiła, że jeden Prusak miał palec kciuk cieniutki od trzymania cepów.
               
To było chyba przed tamtą wojną światową (II wojną światową – E.Z.). Mój ojciec nie handlował, w dzień szył i wieczorami. W polu dużo ludzie robili. Komu co uszył i ten ktoś odrobił za niego w polu. Tak schodziły dni powszednie. W niedzielę każdy szedł do kościoła do Zalasa. W kościele odprawiało się długo. Ksiądz wchodził na ambonę, mówił cały pacierz, po tym zdrowaśki za dusze zmarłe, kazanie i msza święta. Nieszpory były śpiewane na końcu. W lato po kazaniu dużo ludzi wychodziło z kościoła na cmentarz. Posiadali niektórzy na murawie i czytali mszę z książeczki. Brastewni (panowie zbierający datki na kościół – E.Z.) chodzili z tacą i  koło kościoła. Matki małe dzieci karmiły piersią, nikt się tym nie gorszył. Małe dzieci latały po cmentarzu. W kościele, jak ktoś był słaby, mógł usiąść na podłogę z kafelków. Ławek było mało. Siadały po prawej  stronie  kobiety, które przychodziły przed nabożeństwem i śpiewały różaniec i inne pieśni.

Po lewej stronie siadywali chłopy i śpiewali razem z kobietami. Wszyscy ludzie do kościoła przychodzili prędzej, żeby trochę pogadać i obejrzeć ludzi z sąsiednich wsi. Chłopy szli za mojej pamięci w butach, kobiety i dzieci szły boso, a buty niosły w ręku. Przy kościele siadało się na murawę i obuwało. W bramę szło się już w butach. Kobiety miały chustki na głowie. Nie szła żadna z odkrytą głową. Starsze kobiety szły w sukiennych spódnicach. Na spódnice zakładały fartuszki, też tkane z wełnianej, cieniutkiej kameli (wełny – E.Z.). Przy fartuchach na dole były rzyszyte zęby szydełkowe. Spódnice na dole miały przyszyte szczotki z kolorowego aksamitu. Kaftaniki były atłasowe, różne kolory były i dookoła obłożone czarną obłózką (lamówką – E.Z.). Guziczki dwoma rzędami i pętle z szutarzu. Każda kobieta i dzieci miały dużo paciorków na szyi, czyli korali. Chustki na głowę miały tak zwane satynówki, białe i kremowe, zawiązywały na zakład. Nie każdy umiał tak zawiązać. Jedna drugiej zawiązywała. Spod kaftanika wychodził kołnierzyk od koszuli haftowany i rękawy, też haftowane, było widać spod rękawów.

Staruszki nosiły fartuchy na szyi. To takie pelerynki z cienkich nici w paski czerwone i żółte, chabrowe i trochę zieleni i czarnego. Młodsze już tych peleryn nie nosiły. Ubierały się w spódnice już nie w paski, ale w jednolitym kolorze.  Przyszywane były do nich wstążeczki w innym kolorze. Też  sukienne i już nie w siedem pół, a w pięć. Każda poła była składana jeszcze na pół. W tym miejscu był zaprasowany kant, a raczej układany zawsze w tym samym miejscu. Tych spódnic się nie prasowało i nie prało, były szanowane. Tylko do kościoła, na wesele i na roczny jarmark. Takich spódnic każda dziewczyna miała kilka. Różowe z zielonymi wstążeczkami i taką samą szczotką, albo różowe ciemne z czarnymi aksamitkami. Rude z niebieskimi. Ciemnozielone z orionkowymi, czyli kolor pomarańczowy. Dawniejsze były w paski wąziutkie i różowe w zielone kratki. Na rękę zawijało się różaniec i mała chusteczka w rękę. Kobiety starsze  nosiły duże różańce na szyi. Młodsze kobiety i dziewczyny na rękę okręcały mniejsze różańce. Kto miał różaniec, nie musiał brać  książeczki. Za moich czasów oprócz różańca każdy miał książeczkę.




3. U państwa Matuszewskich 6.9.2004 od lewej Regina i Stanisław Matuszewscy, Katarzyna Kulikowska – etnograf i Edmund Zieliński



Napisałam, jak ubierano się dawniej świątecznie. Na co dzień ubierali samodziały mniej strojne. Chłopy w zimie ubierali się w sukienne okrycia. Kobiety przędły wełnę owczą i na krosnach tkały. Tę tkaninę później się folowało (filcowało) na grubsze sukno. Żeby okryć u krawca kożuch, farbowało się na czarny kolor. Na co dzień najwięcej było  siwych kolorów. Hodowano owce z siwą wełną. Chłopy szyli siwe spancery i spodnie, buty nosili z cholewami, a jak były tęgie zimy, to obuwali na nie chodaki. Kożuch i czapka barania uzupełniała  strój.

Kobiety nosiły spódnice wełniane, ciepłe kaftaniki i mało watowane, dłuższe suby. Były dłuższe za pas, przeważnie czarne i haftowane  prostym ozdobnym haftem. Na to zakładano wełniane, bure fartuchy. Takie peleryny pod szyją zawiązane. Później moda przyszła na duże  kraciaste chusty i długie swetry. Dziano chusty z białej wełny zamiast tych burych fartuchów. W lecie  wszystkie okrycia szyło się ze lnu, później kupowano różne  konopnie (z konopi – E.Z.), fabryczne. Chłopy zamiast spancerów i portków kupowali sobie miejskie ubrania. Oni musieli częściej wyjeżdżać do miasta. Miasto wyśmiewało strój chłopski.



4. Wśród wierzb gospodarstwa Matuszewskich w Czarnymlesie – od lewej pani Regina, pani Elżbieta Żuławska – hafciarka i pani Krystyma Szałaśna – etnograf, 24.4.1996

Z kościoła ludzie wyszli i ze sobą pogadali. Młodzi szli drogą do karczmy do Żyda. Można tam było kupić pół kilo rozmaitości, były to różne wędliny. Wódka też była, ale mało kto kupował. Przeważnie była w ćwiartkach. Młodzi szli, aby się przy kościele przejść. Chłopaki spojrzeli na dziewczyny, a dziewczyny na chłopaków. Czasem spodobała się dziewczyna chłopakowi. Gdy chciał się z nią żenić, posyłał swata z orędziem do rodziców dziewczyny. Gdy byli przychylni, kazali przyjechać w rajby. Kawaler brał kolegę za starszego drużbę i raja i jechali do dziewczyny. Zmówili się, uradzili o posag i w sobotę jechali dać na zapowiedzi. Pan młody do zapowiedzi brał raja i muzykantów. Na wieczór u sąsiadów dziewczyny odbywała się muzyka dla wszystkich. Mogli przyjść kawalerzy z innej wsi. Muzyka zaczynała się mniej więcej  o szóstej, osiemnastej. Kończyła się około dwunastej. Czasem się przedłużyła, ale nigdy do białego rana.

Pod ścianami stały ławy i mogły na nie usiąść starsze kobiety. Starsze kobiety to były młode mężatki, które przyszły z mężami popatrzeć. Czasem i kawaler wziął do tańca mężatkę, która  dobrze tańczyła. Od czasu do czasu muzykanci zagrali tańce  specjalne dla oroców, dla tych co ziemię orzą. Starsi pokazywali, co potrafią. Tańczyli powolniaka, starej  baby z olendra. Powolniak zaczynał się powoli, a kończył w bardzo szybkim rytmie. Młodzi tych tańców nie umieli. Moda przyszła na oberki, polki, sztajerki, fokstroty, walce i tanga. Młodzi odpoczywali i podziwiali, jak to ich starsze pokolenie dokazuje. Było na co popatrzeć. Dziś już tego nikt nie umie. Dziś jeden partner bawi się z jedną partnerką. Dawniej siostra z bratem dobrze żyła, to jak przyszli na zabawę, brat jak widział, że siostry nikt nie bierze do tańca, on ją brał dokoła tańcujących. Zaraz była zmiana i siostra już miała innych partnerów. Robiło się różne kółeczka, pary na miejscu, mosteczek. Przy polce skakało się w trzeciaka. W Dąbrowach i Wolkowych koło Myszyńca, tańczyli pan precz i starej baby.

Łączki graniczyły z Mazurami i niektóre zwyczaje były podobne i inne niż koło Myszyńca. Nawet ludzie mówili inaczej. U nas mówiło się będzie, koło Myszyńca mówiło się bandzie. U nas mówiło się na słowo patrz, ktoś idzie - weno, ktoś idzie, a koło Myszyńca mówiło się   wano, ktoś idzie. Koło Lipnik i Łysych mówili – ajdze , ktoś idzie.  Nie mówili oczeńki (oczy – E.Z.) , tylko oczańki. Tak na wszystko, co się dało wymienić, mówili po swojemu. Raz przyjechał syn męża ciotki. Pomagał mojej teściowej przy pracy. U teściowej mieszkali państwo z miasta. Jednego razu syn ciotki zwalał z pieca drewna. Mówi do tego pana: Niech się pan nawróci, bo panu na goleń upusce. Pan oczy wytrzeszczył, nie wiedział o co chodzi. Dopiero teściowa powiedziała, niech się pan odsunie, bo panu na nogę zrzuci to ciężkie drewno.

Gdańsk 19.6.2014
Edmund Zieliński
Foto Edmund Zieliński

poniedziałek, 23 czerwca 2014


MALARSTWO NA SZKLE z panem EDMUNDEM ZIELIŃSKIM
17.03.2012
LIPY
Informacje nt. warsztatów znajdują się na stronie Wirtualnego Kociewia:
http://kociewiacy.pl/main/index.php?option=com_content&task=view&id=1562&Itemid=78
I jeszcze parę słów od nas, uczestników warsztatów:
Pan Edmund Zieliński to szalenie elegancki człowiek, do tego ciepły, z poczuciem humoru
i wątkiem sentymentalnym w tle, czyli z opowieścią , którą każdy z nas nosi w sobie,
a opowieść pana Zielińskiego szczęśliwie dla nas ociera się o klimaty wiejskie.
We wstępie pan Edmund sięgnął do historii malarstwa na szkle, mówił o dawnych malarskich tematach i pokazał, co się do dziś zachowało. Mogliśmy obejrzeć też jego dzieła.
Następnie każdemu wprowadzonemu w nastrój uczestnikowi wręczył materiały do pracy - szybki w antyramach, pędzle, flamastry, farby, wzory ludowe, rysunki zwierząt, aniołów, szkice ramek.
Jakby tego było mało z garażu gospodarstwa wytargaliśmy stare okna i szyby o przedziwnych kształtach, które także znalazły swoje wykorzystanie (niech inne graty z szop drżą, bo długo leniuchować już nie będą! gdy jakiś KADRowiec je zauważy, to zmienią się w dzieła sztuki!).
Na tych starych szybach, pracując w 4 grupach, stworzyliśmy niepowtarzalne obrazy.
Będzie je można obejrzeć podczas święta z okazji zakończenia projektu w lipcu br.




                                                                             
Edmund Zieliński i młodzież na zajęciach z malarstwa na szkle w Lipach





                      

Obrazki malowane na szkle autor Edmund Zieliński





                                                                        







czwartek, 19 czerwca 2014

EDMUND ZIELIŃSKI. NA SWOJE ŻONY MAZURZY MÓWILI BZIOŁKI - REGINA MATUSZEWSKA - CZ. IVDrukujE-mail
czwartek, 19 czerwiec 2014
Pani Regina wśród swoich prac

Pani Regino, ile tu ciekawych rzeczy Pani opisuje. Ileż tu jest pojęć nam zupełnie obcych. Ratuje Pani od zagłady mowę swoich ziomków, która w dzisiejszych czasach ulega szybkim przemianom jak wszędzie i jak wszystko. Prządziny, spancery, gaza, pulwer, krzemiuszczek, odrzymak, bziołki – słowa z rzadka używane już na Kurpiach. Pani je ratuje i Chwała Jej za to.
No to cofnijmy się do czasów młodości Pani Reginy.



Dawniej wszyscy wstawali o pierwszych kurach. Kobiety gotowały, przędły, karmiły dzieci, starsze babcie kołysały dzieci, podkładały na ogień. Darły pióra, sprzątały, zamiatały. Każdy miał zajęcie. Dziecko, zanim poszło do szkoły, musiało matce cewek nawić. Matka miała poprzędzone, wygotowane w popiele, ukrochmalone, pozwijaną na duże szpule.
Wygotowywanie prządzion przędzy w popiele. Popiół z drzewa trzeba było przesiać przez sito do szaflika z klepek. Gorącą wodą sparzyć. Na drugi dzień lekko zlać i w tej wodzie gotować przędzę. Prano też w tym ługu. Ten ług z popiołu, dodać tłuszcz i gotować długo, to zrobi się mydło, ale to nie mój przepis). Brała się wtedy za snowoanie na dużym kole. To koło tylko w dużej izbie się pomieściło. Osnowę nawijało się na krosna. Zatkać i tkać, to już była nadzieja, że z tego trudu coś będzie. Tkane było wszystko - płótno na koszule, kalesony, pościel. Spódnice, płachty i dery.
W jesieni owce się kąpało, a potem kobieta strzygła. Czesały na ręcznych szczotkach i przędły wełnę na sukno. Jak było utkane, jechało się do folusa (rzemieślnik umiejący sprawić, że płótno stało się gęściejsze – E.Z.). Przeważnie owce były siwe. Białe były przeznaczone do robienia chust, czyli dzianek i swetrów. Czarny kolor uzyskało się przez ufarbowanie. Dodawało się do farby soku z ziemniaków albo jałowcowych gałązek - nie farbowało wtedy bielizny. Z sukna szyło się spodnie, spancery (krótkie kubraczki – E.Z.), kurtki i okrywało się kożuchy. Jechało się do krawca. Takie szyte kożuchy były szanowane. W lepsze miejsca były ubierane. Do kościoła, na wesele, na chrzciny i inne okazje.
W zimie chłopy zwozili torf i siano z łąk. Jak był jeden chłop, to też kobieta musiała mu pomóc. Prędzej nie mogli zwozić, aż dobrze zamarzło. Nieraz po lodzie pchali sanie z sianem, dopiero na gruncie przyprzęgali konia.
Chłopy w zimie młócili zboże cepami, obrządzali bydło, konie, cięli drwa. Przed ostatnią wojną w 1939 roku nastawały maszyny do młócenia. Młócenie odbywało się zaraz po żniwach. Odjęło pracy chłopom, mieli więcej czasu na spotkania z sąsiadami. Kobietom roboty przybywało. Wieś jakby zaczęła się odradzać. Śmigły Rydz jakby zaczął wieś dostrzegać. Już zaczęli sztuczne nawozy stosować, powstawały różne spółki. Przede wszystkim Kasa Stefczyka wsi dużo dała. Wieś zaczęła budować duże suszarnie i międlarnie. W niektórych wsiach już kobiety nie tarły lnu na drewnianych cierlicach. Tylko że to były pierwsze „jaskółki”, wojna ten zapał zniszczyła. Niemcy młodzież zabrali do roboty. Niemcy wnieśli trochę swojej kultury. Nasze tradycje jakby zaczęły zanikać. Wystrój mieszkań się zaczął zmieniać. Zaczęły zanikać wycinanki i robienie kwiatów z kolorowej bibuły. Robiło się z gęsich piór.
Ginęli młodzi ludzie w lagrach. Nie chodziły dzieci do szkoły. Kościoły niektóre były zamknięte. Na początku wojny niektórzy młodzi ludzie się żenili, żeby nie iść na roboty do Niemiec. Później nie wolno było się żenić. Nie wolno było robić żadnych zabaw. Wieś ogarnęła żałoba i strach. Nie wolno było zabić świniaka. Jak znaleźli Niemcy w domu mięso, to zabierali głowę domu do lagrów. Mojego sąsiada wzięli i już nie wrócił. Każdy, co miał od mięsa, zakopywał albo w torf chowali. Każdy miał swoje kryjówki. Raz mi matka kazała przynieść kawałek z kany (konew – E.Z.) pod szopą w torfie. Ja kanę otworzyłam, wzięłam mięso i chyba jej nie zamknęłam. Wszystko psy ludzkie wywlokły. Wieczorem okna musiały być zasłonięte. Jak się zobaczyło światło na drodze, myślało się, że to żandarmi. Jak w dzień przyjeżdżali, to jeden drugiego różnym sposobem powiadamiał. Każdy był przygotowany. Jak ktoś miał na siebie jakiś „bat”, to uciekał w łąki, w las, gdzie kto mógł. Byli wojenni bohaterzy. Takiego jednego Kordka z Warmijaka to Niemcy kilka razy złapali i zawsze uciekł. Wiem, jak ostatnim razem wsadzili go na wóz. Jego na środek, dwóch żandarmów. Jeden Maks, a drugi Kamiński. Mieli swoją siedzibę w Łysych. Wzięli Kordka pomiędzy siebie. Furman z przodu. Wjechali w las, pod górę pomału. Z góry konie ruszyły. Kordek oparł się nogami o dennice i odbił się do tyłu, spadł na gościniec i w nogi. Kajdanki powiesił pod Myszyńcem na druty telefoniczne. Takich zuchów było wielu. W Dąbrowach Jarosie dużo dla ludzi zrobili. Niemcy mówili prawdę, to i ludziom czasem wierzyli. Mówili, łżyj piorunie, ale żeby ta twoja łga prawdą była. Z Ruskami było inaczej, tak łatwo nie uwierzyli.
Kobieta musiała być silna. Słabsze umierały. Na cmentarzu było dość miejsca. Zastępowały je młodsze. Takich Borynów Reymontowskich było w każdej wsi.
Jak byłam mała, matka wzięła mnie za rękę i poszłym do dalszej sąsiadki. Sąsiadka dopiero co umarła. Kobiety się zleciały i już ją ubrały w chabrową spódnicę, biały, cienki, szydełkowany fartuch i atłasowy liliowy, kaftanik. Okrągły kołnierzy haftowany i dwa sznury korali bursztynowych. Zdolniejsze kobiety szyły jej muślinowy z haftem biały czepek. Gdyby miała córki, może by te bursztyny zostały dla córki. Nieboszczka zostawiła pięciu synów. Najmłodszy Władziuś stojał koło zmarłej matki. Nie płakał, stał pyzaty i spoglądał na matkę. Pewnie myślał, że się obudzi i wstanie. Wdowiec długo nie szukał. 
Na drugim końcu wsi wdowa miała kilka córek. Najstarszą, szesnastoletnią wydała za tego wdowca. Młoda mama nigdy się nie uśmiechała. Obgadywali ją, że zła, że nie szanuje pasierbów. Po roku dziecko. Na koniec wojny miała własnych pięć dzieci, przy szóstym umarła. Wdowiec zabrał co miał i poszedł z dziećmi na odzyskane ziemie Prus Wschodnich. Dawali, kto tylko chciał brać i gospodarzyć. Na kilku morgach nieraz dwóch braci gospodarzyło. Było biednie i ciasno. Odzyskane ziemie dały biedniejszym ludziom chleb i pracę. Dużo było takich ludzi, że mieli tylko gromadkę dzieci. Nie było gdzie zarobić. 
U bogatszych sąsiadów zarabiali wiertełek żyta (12-15 kg). Poszli do kogo zemleć na ręcznych żarnach. Upiekli sobie taki chlebek i czasem jedli. Moja biedna sąsiadka miała tylko ziemniaki. Te ziemniaki utarła, odcisnęła przez lnianą szmatkę, czyli przez odżymak, dodała ugotowanych i pogniecionych ziemniaków, trochę soli, wygniotła i na blatach opiekała dość grube kołacze. Jak już w palenisku były same drobne węgielki, rozgarnęła na boki i postawiła tam kołacze. Szyber zatkała i kołacze się tam dopiekły. Przychodziła do nas i nas, dzieci, częstowała. Myśmy je tak lubili. Wyglądaliśmy, czy Rązyna do nas nie idzie z kołaczem. Jej chłop szedł na dłużej na szlachtę do roboty coś zarobić, żeby mieć na sól i gaze, czyli naftę. Zapałek nie kupowali, bo ten chłop zrobił krzesiwo. Było to drewniane pudełeczko wielkości zapalniczki, w koniec tego pudełeczka umieszczony był kamiuszczek jak w zapalniczce. W pudełeczku był pulwer. Była stara szmatka spalona i ten popiół to był pulwer. Oddzielnie był krzemiuszczek, czyli krzesiwo. Tym krzesiwem kilka razy się trąciło w ten kamiuszczek i pulwer się zapalał. Dawniej przed kamiuszczkiem brało się pilnik i krzemień i się pocierało nad pulwrem, leciały iskry i pulower się zapalał. Przykładało się do tego pulwru suche szmatki, dmuchało i rozpalał się ogień. Ludzie tak robili, żeby do rana ogień pod blatem nie zgasł. Paliło się dużo torfem. Torf rozpalony i przysypany popiołem trzymał ogień do rana.
Przed wojną jeden zapałek dzieliło się na cztery, a czasem zabrakło. Ogień wygasł, to wysyłało się któreś z dzieci do sąsiada po ogień. Sąsiadka wygarnęła z paleniska gorący węgielek, owijało się w szmatkę i leciało się szybko do domu. Stąd powiedzenie; lecisz jak po ogień. Nie takie to odległe czasy, sama leciałam po ogień do sąsiadów przed wojną 1939 roku. W czasie okupacji ludzie przynosili z zagranicy zapałki, mydło, sacharynę i inne rzeczy. 
Nasza wieś Łączki leżała nad granicą Prus Wschodnich. W Prusach przeważnie mieszkali Mazurzy. Zdarzało się, że stare babki i dziadki, czyli grązkowie (z niemieckiego Großeltern – dziadkowie – E.Z.), nie umieli po niemiecku mówić. Na swoje żony Mazurzy mówili bziołki. Nad granicą Prusaki umieli mówić po polsku. Często Mazurzy na granicy z Polakami porozmawiali. Nawet dzieci przychodziły nad granicę, żeby porozmawiać. Moja koleżanka Władzia znała Gretę z Karpy. Ta wieś, co graniczyła z Łączkami, nazywała się Karpa. Dziś nie istnieje. Ruski i inni grabieżcy zniszczyli. Polacy na Karpie zrobili PGR. Jeszcze dziś pamiętam tamtą Karpę. Wszyscy mieszkańcy mieli jednakowe domki drewniane. Drewno było zaprawione czymś na czarny brąz. Dachy wszystkie kryte były deskami. Na deski przybijało się łatki, na łatki kładło się czerwoną dachówkę. Okna były z sześcioma szybkami, malowane biało z brązem, przy każdym oknie okiennice malowane na ciemną zieleń. Przed domem były małe ganeczki. Przy każdym domku ogródek, w ogródkach pełno kwiatów. Mieszkali tam rolnicy i robotnicy leśni. Tam zaczynały się wielkie lasy mazurskie, tam mężczyźni pracowali w tych lasach. Wioski były ukryte w borach, w których było dużo łąk. 

Kurpie przeniesione na płótno przez panią Reginę
Drugą wieś którą pamiętam był Strupek. Niemcy mówili Mytencheide. Teraz jest Turośl. Gmina mojej wsi też nazywa się Turośl, ludzie mówią, w naszej Turośli i w niemieckiej Turośli. Myślę – po co dwie Turośle, czemu nie stara nazwa Strupek albo choćby Strumień. Pamiętam, że jeszcze przed wojną ludzie chodzili do Strupka po branduche. Na denaturat mówiło się branducha. 
W tym Strupku, u Fedryscycki – Niemki, była mojej koleżanki ciotka za służącą. Niemcy czasem puszczali swoich parobków do domu. Ciotka wtedy była ładną panienką i pani Fedryscycka ją lubiła. Ta pani miała duży sklep z tekstylią. Polacy dostawali tak zwane punkty, mogli za te punkty kupić jakiś materiał na sukienki czy koszule. Takich sklepów w pobliżu nie było, kiedyś to wszystko kupowało się w Kolnie i Myszyńcu. Te sklepy były przeważnie żydowskie. Żydzi pouciekali i nie było gdzie kupować. Niektórzy dawali te punkty handlarzom. Jeździli oni po kryjomu do Warszawy i tam wykupywali za te punkty jakiś materiał. Drogo kosztowało, bo handlarze też chcieli zarobić. 

Kurpie przeniesione na płótno przez panią Reginę
Ciotka Marysi mówi, żebym z Marysią poszła wykopać ziemniaki Fedryscycce. Sprzeda nam za punkty materiał na sukienki. Ja się ucieszyłam, bo w wojnę chodziło się w starych szatkach. O czymś nowym się tylko marzyło. Na wieczór poszłam do koleżanki, były już gotowe do drogi. Od mojego domu do granicy było ze cztery kilometry, potem szło się przez las liniją, też cztery kilometry. Linija to taka prosta aleja w lesie, wydeptana przez Polaków. Szłyśmy po cichutku. Ciotka Franka po cichu na nas krzyczała - idziecie jak ślepe konie, słychać was daleko. Co kawałek postałyśmy i posłuchały, czy kto nie idzie, żeby się schować w lesie. Doszłyśmy do niemieckiej szosy, była trochę oświetlona. Niedaleko szosy mieszkał niemiecki leśniczy. Po cichutku przeszłyśmy przez szosę, poszłyśmy do leśniczego. U niego służyło dwóch Polaków, od tyłu domu mieli swój pokój. Wszyscy Polacy do tego pokoju się schodzili. 
Jakeśmy weszły, wszystek strach od nas poszedł. Było tam wesoło, ktoś grał na gitarze, śpiewali i hałasowali. Weszła pani leśniczyna i prosiła, żeby byli trochę ciszej, bo dzieci uśpiła i hałas może je zbudzić. Była już późna pora i zaczęli się Polacy rozchodzić. Myśmy też poza stodołami weszły w podwórze Fedryscycki. Franka miała pokoik w budynku gospodarczym. Nam ten pokoik bardzo się spodobał. Stał tam stół ładnie obrusem nakryty, dwudrzwiowa szafa i krzesła. Piec kaflowy dodawał ciepła. Okno było z firankami i malowana podłoga. Myśmy marzyły, żeby mieć taki luksus, nam się to wtedy tam wszystko spodobało. Spałyśmy w jednym łóżku wszystkie trzy. Sen wtedy miałyśmy dobry. Snu zawsze było za mało, spałoby się choć na kamieniu. 

Kurpie przeniesione na płótno przez panią Reginę
Franka wstała prędzej, wydoiła krowę i wyprowadziła na łączkę za wsią. W południe trzeba ją było przyprowadzić. Jak nas obudziła, to już było śniadanie na stole w kuchni. Myśmy nie mogłyśmy się nadziwić tym nowościom. Wszystkie szafy i szafeczki białe, piec do gotowania wyglądał jak wąska szafka i dość wysoka. Można było kilka garnków wstawić, każdy w innych drzwiczkach. Na dole się podpalało, gotowało się, a nie widać było garnków i dymu czy pary. Jedzenie było na stole pięknie nakrytym. Smakował nam chleb z dobra marmoladą. 
Weszła pani Fedryscycka, odezwała się do nas po polsku. Myśmy z zachwytu słowa nie mogły wydobyć. Ta pani była wysoka, ładnie była uczesana, a ubrana jeszcze ładniej, jak nauczycielka w Łączkach. Postawna była jak jaka księżniczka. Miała jednego syna, który był księdzem ewangelickim. Jak Niemcy szli na Polskę, zginął w pierwszych walkach. Nie mogła na Polaków patrzeć, kłóciła się, wyzywała, gdy jakiś Polak przyszedł coś kupić. Mój ojciec zapoznał się z pruskim krawcem, porozmawiali jak przyjaciele. Po drodze wstąpił do tej pani, żeby coś kupić. Ona jak nie zacznie na ojca wyzywać, że jej syna zabił. Ojciec mówi, czy to ja zabił, ja w ogóle na wojnie nie byłem. Jakbym poszedł, to bym strzelał do Pana Boga w okna, a nie w Bogu ducha winnych ludzi. Pani Fedryscycka się uspokoiła, wzięła ojca do sklepu i sprzedała co chciał kupić.
Franka zaprowadziła nas na pole. Kopałyśmy ziemniaki z Marysią dwa i pół dnia. Nie mogłyśmy wyjść z podziwu, wszystko było insze i ładniejsze od naszych. Na polu ludzie pracowali, cicho było, nie było żadnych nawoływań. Na polu przeważnie pracowali polskie parobki. Krowy chodziły w zagrodach, czyli ogrodzonych gródziach. 

Kurpie przeniesione na płótno przez panią Reginę
Przez wieś przechodziła piękna szosa, zadbana, czyściutkie i niedostępne stały już niektóre murowane domy. Kopiąc ziemniaki rozmawiałyśmy. Ładnie tu, wygląda bogaciej wszystko, ale jakieś zimne. U nas biedniej, ale za to weselej. U nas słychać odgłosy z różnych stron. Rano nieraz słychać, jak ktoś godzinki śpiewa, gospodarz na konia woła hej – gdy koń ma iść w lewo i od – gdy koń ma iść w prawo. Ziemniaki kopią i śpiewają, tam słychać pastuszków, jak się wołają. Przed południem dzieci starsze wracają ze szkoły, żeby młodsze zastąpić przy pasieniu. Do krów też się wołało, Czarno – gdzie idziesz, kto ci kozoł jeść kartofle? Kobieta z kobietą pogadały, czasem się i pokłóciły, nieraz o kury czy o dzieci, ale szybko gniew przechodził, bo zgoda była lepsza. 
Jeden drugiemu pomagał. Nieraz trzeba było i konia pożyczyć. Chłopi się sprzęgali, jak mieli po jednym koniu, jechali razem na jarmark czy na odpust w święta roczne i zwykłą niedzielę. Do młyna jeździli razem, olej wybijać, wełnę czesać. Na wesele w jednego konia nikt nie jechał czy do chrztu z dzieckiem. Jak jechali do ślubu, to się mijali. Konie nieraz pokazały piękne zawody. Mnie do ślubu wiózł mój chrzestny w swoje kasztany. Nie dał się wyprzedzić nikomu. 
Pani Regina wyplata palmy na zajęciach w Kaszubskim Uniwersytecie Ludowym w Starbieninie (filia)  19-21.3.1999
Chrzestny kochał się w koniach, jak koniom było ciężko, to nie siedział na wozie, szedł przy wozie. Owsa też koniom nie żałował. W rodzinie śmieli się z niego, że on, gdyby mógły, to by sam za konie ciągnął. Koni nie bił i nie spocił, konie się za to odpłaciły. Na wesela go prosili, a on nigdy w końcu orszaku weselnego nie jechał, nie dał się wyprzedzić nikomu. W palmową niedzielę kto z kościoła najprędzej przyjechał, temu się najlepiej len rodził. Robili to wszystko żartobliwie, żeby było o czym opowiadać. Schodzili się ludzie wieczorami, żeby było weselej. Rozmawiali o wszystkim, opowiadali sobie, jak to kiedyś było, gdzie kogo straszyło, gdzie kogo spotkała jakaś przygoda. Pokazywali sobie sztuki. To znaczy, jaką kto miał zręczność albo siłę. Niejeden umiał podnieść człowieka z ziemi. Chwycił zębami za pasek od spodni i podniósł z ziemi do góry. Byli zuchy, którzy nikomu nie dali się podnieść. Mój sąsiad grubą szklankę pogryzł zębami, a mój ojciec skakał na stół, albo na maszynę do szycia. Podkładał pras ulec (sprzęt do prasowania sukienek, marynarek – E.Z.), żeby było wyżej. W lecie się biadowali (siłowali – E.Z.) na murawie, kto mocniejszy, kto kogo powali na ziemię.
Co było dalej w życiu Pani Reginy w następnym odcinku.
Gdańsk 11.6.2014 Edmund Zieliński






dalej »

wtorek, 10 czerwca 2014

KURPIOWSKA KOCIEWIANKA CZYLI REGINA MATUSZEWSKA Z CZARNEGOLASU CZĘŚĆ IIIDrukujE-mail
wtorek, 10 czerwiec 2014
Czy ktoś dziś na wsi gotuje zupę z komosy? Pamiętam jej smak z dzieciństwa, bo na stole babci ta potrawa jeszcze istniała. Sam zbierałem świeżutkie listki tej rośliny do koszyczka i zanosiłem babci do kuchni.

Wiem, że po ugotowaniu babcia zaprawiała zupę śmietaną i wkładała do niej pokrojone w kostkę ugotowane jajka. Jakie składniki jeszcze w niej były? Tego nie pamiętam.
No to idźmy śladami wczesnej młodości Pani Reginy. Zanurzmy się w krajobraz kurpiowskiej wsi, popatrzmy jak ciężko ci ludzie pracowali. Usiądźmy z nimi przy ognisku, pojedzmy pieczonych kartofli i popijmy osoloną wodą z cebulą. Zero cholesterolu.

Gospodarstwo Matuszewskich w Czarnymlesie

Na wiosnę chłop zasiał kobiecie kawałek pola lnu. Musiała ten len wypleć. Proso też trzeba było pleć, suszyć potem, na piecu się suszyło, gdy już było wymłócone i czysto wywiane, często na wietrze, i robiona była kasza w specjalnych drewnianych stępach. Stępy były robione z kloca. Kloc był w środku wyżłobiony na głaciutko, sypało się do tego kloca proso i stęporem z drzewa się obtłukiwało proso na kaszę, a jęczmień na pęczak. Ale miałam napisać o lnie, a piszę o prosie. 
Jak ten len dojrzał, to trzeba było go wyrwać, wysuszyć, potem zebrać i powiązać w snopki. Wtedy chłop przywiózł len do stodoły i tam na klepisku kobieta musiała go kijanką wytłuc, powiązać w snopki i znowu ułożyć na wóz i chłop jechał z kobietą, żeby ten len namoczyć gdzieś do rowu do wody. Przyłożyć trzeba go było drążkami, kępami i len musiał jakiś czas moknąć. Gdy już był miękki, chłop pomógł kobiecie wyciągnąć len na ugór, a kobieta rozpostarła go cienko na tym ugorze. Tak długo leżał, aż włókno odchodziło od łodyg. Wtedy w pogodny dzień kobieta zebrała, powiązała i chłop przywiózł do szopy.
Po tej robocie nadchodziła jesień, trzeba było poszyć worki, stare połatać i przygotować się do wykopów. Wykopki trwały od połowy września do połowy października. Kobiety kopały haczkami – motykami wszystkie kartofle. Wrzucały w koszyki, duże do jednego, a małe do drugiego. Chłop wieczorem przyjeżdżał na pole i kładł z kobietą worki na wóz i chłop wiózł worki do głębokiego wądoła (kopiec – E.Z.). Ludzie wstawali jak najraniej (wcześnie rano – E.Z.). Kobiety gotowały kartofle dla świń i dla konia, a gdy się rozwidniało, jedli już śniadanie. Też kartofle z kapustą czy barszczykiem, na koniec musiała być przygotywka, czyli kasza albo kluski na mleku. Najlepsze kluski były z gryczanej mąki. Wolałam jak pszenne, choć pszenne mało kiedy były. Po śniadaniu starsze dzieci pasły krowy albo szły do szkoły. Te dzieci, co szły rano do szkoły, zastępowały te, co pasły z rana. Nie miały kiedy się uczyć, musiały pomagać przy każdej robocie. W szkole było cztery klasy. Uczyły się w dwóch. Czwarta i trzecia szły do szkoły na ósmą, a druga i pierwsza szła na jedenastą. Gdy niektórzy rodzice nie puścili dzieci do szkoły przez dłuższy czas, byli wzywani do gminy, do wójta. Wójt sadzał na kilka dni ojca do aresztu. Nie wiem, co robili z tymi, które musieli oddać dzieci na służbę do pasienia krów. Niektórzy gospodarze mieli dużo dzieci i nie mogli ich sami wychować, oddawali dzieci na lato i wiosnę i jesień paść krowy. Zarobiły kilka worków kartofli albo innej ognarii (produktów rolnych – E.Z.). Tak to się wtedy nazywało. Mój sąsiad miał zawsze pastucha.
Rozalia Ciecierska z córką Heleną

Teściowa i synowa wstawały o 3 – 4 rano. Wydoiły 7 krów, budziły pastucha, pomogły wygonić krowy i cielaki na paśnik. Jak był deszcz, to z worka od kartofli robiło się kaptur i pastuch zakładał na głowę i plecy. Nogi miał bose, krowa sikała, to on te bose nogi ogrzewał. Na św. Jana pastuch z kwiatów polnych porobił wianki i krowom te wianki poprzywiązywał do rogów. Zbliżało się południe, pognał krowy do chlewa. Jak było gorąco, to nieraz krowy się gździły (wpadały w panikę gdy dopadły je gzy – E.Z.). Gez je ugryzł, to same uciekały do chlewa. Nieraz słońce przygrzewało, nie chciało się paść krów, to się mówiło głośno przy krowach; brygz, brygz… Cielaki pierwsze się gździły i uciekały , a krowy za nimi. Dla mnie paść krowy, to była najgorsza robota. 
Mój ojciec był krawcem, ale i ziemię miał, jednego konia, trzy krowy i ze trzy cielaki zawsze były. Mój ojciec z drągów i kolczastego drutu ogrodził ze dwa hektary łąki i tam krowy chodziły. Ale czasem trzeba było popaść na rżyskach, albo jak łąki były skoszone, na łąkach. Trzeba było pilnować nie tylko od kartofli, ale i od stoga. Jak krowa otarła się o stóg, to ze dwa pęki siana wyleciało (wypadło z kopy – E.Z.). Nieraz stogi były ludzkie (inni byli ich właścicielami – E.Z.) i łąki też ludzkie. Właściciele mieszkali dalej i nie widzieli, co się robi na łące. Najgorzej, jak kogo złapali, krowy mógł zająć, ale przeważnie na krzyku i kłótni z właścicielem krów się kończyło. Ci co paśli krowy, mówili, że robią przysługę, bo krowy starzysko wyżrą (wyjedzą starą trawę – E.Z.) i lepsza trawa urośnie. Mnie się nudziło, to rwałam krowom tużyce (sierść – E.Z.) i kulałam piłki. Były czerwone, czarne i białe, podobne do wielbłądziej wełny. Twarde były, ale można było do siebie rzucać. 

Regina Matuszewska i Edmund Zieliński
Jednego razu wzięłam igłę, nożyczki i białe płótno – żeby się nie nudziło, będę haftować, Łysa (imię krowy – E.Z.) poszła w żyto i musiałam odwrócić (przypędzić z powrotem – E.Z.), a Organa zjadła to płócienko nici i nożyczki małe. Nikomu o tym nie mówiłam, ale nic się nie stało. Wianki krowom też przywiązywałam z moją siostrą Genią. Ojciec nam dał po dwa grosze od krowy. Każda krowa była nazwana. Były dzięcielichy, jaskóły, okulory, bziołe i corne i graniaste. Na św. Marcina były robione przez pastucha „Marcinki”. Brało się dużą rózgę, obcinało się grube rózgi, w czubku zostawiało się tyle móżdżków ile było krów. Przy rękojeści wyrzynało się nożem krowy i cielaki, dostawało się coś za „marcinkę” i kończyło się pasienie krów. W jesieni pasło się krowy cały dzień. Już tak rano nie było wyganiane, ale południa już nie było dla pastucha. Dostawał w torbę kawałek chleba i w butelkę mleka. Tą butelką potrząsał tak długo, aż zrobiło się masło. Mógł sobie chleb posmarować, a maślankę wypić.
Gdy się krowy goniło na łąki, każdy dzieciak pasł na swojej łące, ale nieraz się uzbierało kilku i rozpalali malutkie ognisko. Nazbierali gałązek, zawsze tam jakieś krzaki czy drzewa rosły, podszukali (wybrali spod krzewu rosnących ziemniaków – E.Z.) kilka kartofli i piekli. Na łąkowej ziemi rodziły się kartofle, mówiło się, że rosną na nowinie (ziemia, na której dotąd nie sadzono ziemniaków. Nowinami u mego dziadka nazywano nowo posadzony las na ziemi, która dotąd była rola uprawną – E.Z.). Takie się porodziły jak drwa. Po południu wszystkie dzieci już były w domu. Z krowami posyłało się młodsze dziecko. Starszy pomagał rodzicom w polu, dziewczynki pomagały len pielić, proso, len rwać i w stodole tłuc kijankami od prania bielizny, którą się płukało przy studni. We żniwa też pomagały przy odbieraniu zboża. Z konopi trzeba było wyrwać płoskunki. To były nie zapylone konopie. Były cieńsze i gdy ich nie wyrywał, to by uschły i nie byłoby z nich żadnego pożytku. Z konopi gospodynie tkały worki i płótno na prześcieradła. 

Rzeźby Reginy Matuszewskiej
Dziewczynki okopywały kapustę, ale najpierw pomogły posadzić brukiew i warzywo, buraczki, marchew i fasolę. Pasternak już zanikał. Nie wiem, dlaczego. Moja matka jak ugotowała, tośmy nie mogły się nacieszyć, taki był dobry. Może dlatego wyginął, że rósł pomiędzy dobrym jakiś kołowaty. Jak tego kołowatego ugotował, to gorzej jak by się wódki napił. Mąż mi opowiadał, jak jego znajomy mówił; żona jego poszła do kościoła, a oni sobie nagotowali pasternaku kołowatego, bo jak to chłopy – się nie znali, który dobry. Żona wraca z kościoła, a jej mąż siedzi na piecu w długiej koszuli kobiecej, a szwagier pod stołem - też w długiej koszuli. Oni myśleli, że dobrze robią. Przebrali się za organistego i księdza. Śpiewali po łacinie na cały głos. Żona dała im zsiadłego mleka i zaczęli do siebie dochodzić. Męża babki opowiadały, że jeszcze dawniej, jak byliśmy pod ruskim zaborem. Ruski pilnowali granicy Prus Wschodnich. Mieli niedaleko granicy swój kordon i czasem w wolnej chwili przychodzili do wieśniaków na pogawędkę. Wieśniaczka miała ugotowany pasternak i Ruska poczęstowała tym przysmakiem. Ruskowi tak zasmakował i zaczął często przychodzić na pasternak. Co dzień się tej potrawy nie gotowało i dla tej kobiety był kłopot. Wpadła na pomysł i ugotowała pasternaku kołowatego. Rusek przyszedł, najadł się i poszedł. Więcej nie przyszedł. Na placówce wyprawiał brewerie, opowiadali jego kamraci.
Regina Matuszewska na pastwisku w Czarnymlesie 
W pszenicy niektóre kłosy miały jakiś pasożyt nazywany Bździuchem. Jak go było dużo, to też od tego mógł dostać jakieś wizje.
Myślę, że Chińczycy polecają swoją kuchnię. Oni mówią, czym strawa dłużej gotowana, tym ma więcej energii. Jak człowiek ma dużo energii, to ma mniejsze zapotrzebowanie na witaminy. Nasi rodzice nic nie wiedzieli o witaminach. Na surowo to tylko czasem kapusta kiszona była dodatkiem posiłku. Kapustę kisiło się w kłodach dębowych. Do kłody się kroiło, a te lichsze główki się siekało w specjalnych korytach i kisiło się siekaną w cebrze. Jak kapusta ukisła, wynosiło się ją do chłodniejszego pomieszczenia. Najpierw się ją wybrało, bo nikt by jej nie uradził, no i kapusta zgubiła gorycz. Na dno kłody włożyło się całych główek, a potem ubijało się tą kiszoną. Na wiosnę zostały całe główki. Jak kogo głowa bolała, to przyniósł główkę, obłożył głowę i przestała boleć. Kapusta była gotowana co dzień. Czasami rano kapusta, a na wieczerzę kapuścianka. Kapusta była zasypana kaszą jęczmienną, dodane suszone grzybki. W poście przeważnie krasili grzybami, śmietaną i olejem lnianym.
Chińczycy piszą, że jęczmień tyle chorób leczy, nawet siwe włosy ciemnieją. Nie tylko jęczmień, ale wszystkie zboża. Proso leczy nawet nowotwory, żyto miażdżycowe choroby, owies na trawienie, pszenica krew oczyszcza, len na wypróżnianie. Dla nas chińszczyzna to nie nowość, bo myśmy się kiedyś kaszami karmili, gotowali fasolę, grochy, marchew, brukiew z ziemniakami, dynię z kaszą jaglaną. Wszystko to było mlekiem kraszone. A jakie to smaczne było to jedzenie. Musiała matka całe swoje serce włożyć w to gotowanie. Zboża było mniej, to gotowali nieraz trzy razy dziennie, aby głodu nikt nie miał. Teraz po jedzeniu jest jakiś kompot zimny, kiedyś była gotowana jakaś kasza, czy kluski z mlekiem. W zimie dużo gotowało się kapusty, fasoli i grochu. Na wiosnę szukało się szczawiu, komosy. Też gotowało się z jęczmienną kaszą i świeżym masełkiem. Najlepiej lubiłam buraczki z botwinką i śmietanką i młode ziemniaki. 
W lecie gotowało się dużo barszczów. Z kwasu chlebowego, maślanki i serwatki. W lecie kury się niosły, były jajka po troszę (spożywało się nie wielkie ilości – E.Z.), bo do miasta się nosiło, żeby jakiś Żyd kupił. W jesieni gotowało się dużo dyni, kartofle piekli ludzie na obiad. Wszyscy byli przy wykopkach. Do ogniska wołało się sąsiadów, oni jutro zawołają nas. Jak było więcej ludzi, to obydwa sąsiedzi razem piekli przy jednym ognisku. Kobieta poleciała do domu, ukroiła cebuli na miskę, osoliła, do pełnej miski dolała wody, wymieszała. Wzięła łyżki i w papierek soli i przyszła do ogniska. Kartofle trzeba było mieszać kosiorem, żeby się równo upiekły. Jak już były miękkie, to wyjmowali z ogniska, kładli do szorstkiego worka i otrząsali. Jedno chwyciło za jeden koniec, drugie za drugi i nad ziemią do siebie pociągali tak długo, aż ta spalenizna z nich spadła. Wszyscy obsiedli ten worek, brali ziemniaki w rękę, solili i zapijali wodą z cebulą, łyżkami z jednej miski. Naopowiadali sobie nowinek. Poplotkowali sobie. Życzyli sobie zdrowia. Chłopy zapalili tabaki i rozchodzili się każdy do swoich kartofli. Żeby te kartofle upiec, szło się do chojniaku albo do małego zagajnika i bosakiem się na obrywało oszczegli (suchych gałęzi – E.Z.) i oblotów (opadłych gałęzi – E.Z.) od sosnowych drzew. Trzeba było uważać, żeby gajowy nie złapał za rękę. Bo jak się widziało, że idzie, to się uciekło i szukaj wiatru w polu. Te suche oszczegle wiązało się powrozem, zarzuciło się na plecy i przynosiło się do ogniska starego miejsca. Tą robotę robili chłopy, albo ich syny. 
Regina i Stanisław Matuszewscy z dziećmi i babcią Marianna Matuszewską
Chłopy kartofli nie kopali, chyba, że w tej rodzinie było więcej siły męskiej. Chłopy orali, bronowali, sieli. Tak robili, żeby w tydzień Mateuszowy (około św. Mateusza – E.Z.) zasiać żyto, bo wtedy najlepiej się urodziło. Kobiety kopały w worki. Nad wieczorem chłop przyjechał i z kobietą pokładli na wóz worki z kartoflami. Zawieźli do wądoła, okrągłego i głębokiego. Okryli słomą i przykopywali ziemią. Jak się swoje kartofle wykopało prędzej, to się pomogło sąsiadce z jeden dzień, albo biednej wdowie. Wszyscy się zlecieli i pomogli przy trudniejszych robotach. Wdowa się cieszyła i na koniec roboty coś dobrego postawiła swoim sąsiadom.
Wieczorem znów kobieta wstawiała duże gary świniom i koniowi, w tym czasie skrobała ziemniaki łyżką do skrobania. Jak wystawiła ugotowane gary świniom i koniowi, to wstawiała ziemniaki. Przygrzewała rańszą (wcześniej ugotowaną – E.Z.) kapustę, albo gotowała jakiś barszcz do zapijania ugotowanych kartofli. W trzeciej fajerze (otwór paleniska w kuchni – E.Z.) gotowała się kasza. Niektórzy mówili, że jak nie ma przygotywki, to nie ma jedzenia. Chleb jadło się na obiad, albo jak się kiedyś zachciało pojeść chleba. Kobiety skończyły kopanie, to brały się za tarcie lnu. Jak len był wytarty, to trzeba go było wyklepać i wyczesać. Przy klepaniu klepadłem spadały pakoły (pakuły E.Z.). Te pakoły przędło się na grube nici, na wątek do chodników lub worków. Przy czesani zlatywały ze lnu scząski, czyli paczesie. Z paczesiów przędło się cieńsze nici na postawę. Z samego lnu przędło się cieniutkie nitki na part. Part był na wiosnę wynoszony na bielnik. Polany wodą, jak wysechł i słońce wybieliło na ładne, białe płótno. Z płótna na przednówku kobiety szyły koszule, jak nie było jeszcze maszyn do szycia.
Kobiety miały dużo zajęcia. Musiały być zdrowe, pracowite i sprytne.

Następny odcinek będzie jeszcze ciekawszy.
Gdańsk 5 czerwca 2014 Edmund Zieliński


sobota, 7 czerwca 2014

EDMUND ZIELIŃSKI. TCZEWSKICH DZIECI NA SZKLE MALOWANIEDrukujE-mail
sobota, 07 czerwiec 2014


Międzynarodowy Dzień Dziecka to święto szczególne. Nasze dzieci to nasza przyszłość. Mądrze powiedział Andrzej Frycz Modrzewski (1503 – 1572) - „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”. No to przekażmy naszym dzieciom wiedzę o dobrym i złym, o naszej kulturze i dziejach naszych przodków. 
Ja, poprzez moje zainteresowania kulturą i sztuką ludową, czynię to już pół wieku. Z tego też powodu znalazłem się w Dniu Dziecka na Placu Hallera w Tczewie, by przybliżyć naszym milusińskim i wszystkim chętnym wiedzę praktyczną z malarstwa na szkle, jakie powszechnie występowało na Pomorzu.
Zachowało się tylko kilka obrazków z XIX-wiecznego malarstwa na szkle z terenu Kaszub, bo w 1932 roku pożar strawił chatę rybacką we Wdzydzach Kiszewskich i zgromadzone w niej tysiące malunków na szkle. Czy tylko z Kaszub? Śmiem twierdzić, że były tam też obrazki z terenu Kociewia.
Wielka zasługę w ratowaniu zabytków malatur na szkle ma Izydor Gulgowski z Iwiczna na Kociewiu. To on, kiedy otrzymał pod koniec XIX wieku posadę nauczyciela w szkółce we Wdzydzach Kiszewskich, zaczął zbierać resztki malarstwa na szkle z wiejskich chałup, a właściwie strychów, bowiem tradycyjne malarstwo na szkle zastępowano oleodrukami. A wędrując w poszukiwaniu starych obrazków na szkle ograniczył się tylko do Kaszub? Śmiem twierdzić, że nie. Logicznie rozumując, przywiązanie do stron rodzinnych, jakie każdy z nas posiada, zawiodło naszego szkólnygo do rodzinnej wsi i innych miejscowości położonych na Kociewiu (wówczas mało znanym) w poszukiwaniu przedmiotów kultury materialnej wsi, w tym obrazków malowanych na szkle.
To tyle o historii malarstwa na szkle, a jak było w Tczewie?
Organizatorzy przygotowali 100 szkieł formatu A-5, były farbki, pędzle i markery do konturowania. Wobec tego, że świętowaliśmy Dzień Dziecka, to najmłodszym daliśmy pierwszeństwo wykazania się posługiwaniem markerami i pędzelkami. Odeszliśmy od tradycyjnych wzorów, które zastąpione zostały rysunkami zwierzątek, postaci z bajek, kwiatków itp. W przeciągu kilku godzin przygotowany zapas szkieł się skończył, ku niezadowoleniu jeszcze wielu chętnych do malowania. Każde dziecko biorące udział w malowaniu odchodziło od stołu dumnie trzymając w rączce namalowany przez siebie pierwszy obrazek na szkle. Z nie mniejszym zadowoleniem spoglądały na swoje pociechy rodzice i dziadkowie. Wiele z tych młodych artystów deklarowało, że powiesi swój obrazek w domu na ścianie.
Zanim zająłem się malowaniem z dziećmi, obszedłem cały rynek z rozstawionymi kramami z przeróżnym asortymentem. Szukałem wyrobów rękodzieła ludowego. Było stoisko z haftem, obok z kwiatami z bibułek, nieopodal mała dziewczynka rozłożyła swój kramik, zapewne ze swoimi drobiazgami z wczesnego dzieciństwa i co chwilę umieszczała na karteczkach coraz to niższe ceny. Małego pluszowego miśka wyceniła na dwa złote, jakieś rysuneczki po złotówce, książeczki po pięćdziesiąt groszy. Już miałem szczerą chęć wykupić ten biedniutki kramik, ale pomyślałem sobie - do wieczora jeszcze długo, zapewne coś tam sprzeda, a może nabierze przekonania, że na wszystko trzeba zapracować.
Zauważyłem z daleka stoisko z bliskimi mi wyrobami – drewniane ptaszki, aniołki, płaskorzeźby i rzeźby. Zastanawiałem się, kto może być autorem tych prac. Okazało się, że wykonali je wychowankowie Domu Dziecka w Narkowach. Przyznać muszę, spodobały mi się drewniane ptaszki w pięknych kolorach. Jeden z nich znalazł się w mojej kolekcji.
Prawie po środku targowiska usadowił się pan kataryniarz z papugą, a jakże - żywą. Z katarynki płynęły stare melodie, które starszym osobom (mnie też) przypominały młode lata, gdzie melodie wpadały w ucho, a muzyki słuchało się z przyjemnością i zrozumieniem.
Wokół rynku wzbudzając sensację jeździli na XIX-wiecznych bicyklach dwaj panowie. Była też para na szczudłach przechadzająca się w śród gawiedzi górując nad wszystkimi. Było gwarnie i wesoło, zwłaszcza, że dzień był ciepły i słoneczny. Za rok będzie podobnie.
Gdańsk 2.6.2014 Edmund Zieliński

Na szkle żabka się zieleni
Dzieci malują na szkle
Kamila Gillmeister z koleżanką z „Fabryki Sztuk” w Tczewie
Stoisko Domu Dziecka w Narkowach
Stoisko Domu Dziecka w Narkowach
Stoisko Domu Dziecka w Narkowach

Dzieci malują piaskiem
Widok na targowisko
Widok na targowisko

wtorek, 3 czerwca 2014

MÓWILI JAK SUKA NIE DA, TO PIES NIE WEŹMIE; NIE STÓJ PANNO KOŁO BZU, NIE WIERZ CHŁOPCU JAKO PSUDrukujE-mail
wtorek, 03 czerwiec 2014

Kurpiowska Kociewianka  czyli Regina Matuszewska z Czarnegolasu część II


Zachęcam do czytania wspomnień pani Reginy Matuszewskiej. To niezwykła opowieść o dawnym życiu  na wsi. Czytając, przenosimy się w zupełnie inny świat. Obrzędy, zwyczaje, zabawy, smutki i radości – z detalami opisane ręką pani Reginy. Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że wspomnienia pani Matuszewskiej mogłyby być kanwą do napisania pracy magisterskiej z życia dawnej wsi. 
  

                


Ale najładniej to chyba było na Wielkanoc. Już w czasie postu we wszystkich wioskach zbierali się chłopcy, wybrali energicznego chłopa, który służył w wojsku i uczył ich wojskowej musztry  - jak maszerować, jak stać na baczność, jak czyścić broń. Broń - to mieli drewniane karabiny,  na nich drewniane bagnety – pomalowane wyglądały jak prawdziwe. Przez cały post się uczyli, wieczorem zawsze było słychać głos bębna do wtóru maszerowania.

W Wielki Piątek wszyscy kolejno po dwóch trzymali wartę przy grobie Chrystusa.  Gdy się zebrało to wojsko z całej parafii, wtedy się ustawiali  według wzrostu. Najwyżsi  szli na przedzie, najmniejsi na końcu. Najładniejszy był ich strój. Na ciemnych ubraniach mieli skrzyżowane białe pasy, podobnie jak francuskie wojsko. Mieli czapki porobione z tektury, wysokie, u góry odkryte, tylko cztery paski tekturowe je przecinały  na krzyż, w samym czubku pawie piórko, pełno pazłotka (srebrne i złote papierki, w które zawijane były cukierki i czekolada E.Z.), frędzelków i czym tylko się dało stroili, żeby czapka była najładniejsza.

Rano, w pierwsze święto wielkanocne, każdy leciał na rezurekcję na szóstą. Nie tak na nabożeństwo my dzieci leciały, jak na to, by zobaczyć żołnierzy. Chociaż widzieliśmy ich we wielkie dni (dni Wielkiego Tygodnia –  E.Z.) w kościele, ale  samą Wielkanoc było najuroczyściej. Jak we wszystkie bębny zabębnili, jak zasalutowali, jak przemaszerowali, to dzieci za nimi cała urma (gromada E.Z.) leciała, a i dorośli aż na drogę wyszli, żeby zobaczyć kochanych żołnierzy. W kościele było długo, żołnierze stali ładnie w dwuszeregu. Po skończonym nabożeństwie ustawiali się i każda grupa oddzielnie szła do swojej wioski w dwuszeregu. Kolędując od domu do domu i witając domowników „Wesoły nam dzień dziś nastał”. Po odśpiewaniu i salutach, gospodyni dawała żołnierzom wykup w postaci jajek, placków, lub gospodarz poczęstował wódką, ale to się mniej zdarzało.

Gdy w jakimś domu była dziewczyna, wtedy zaczęło się oblewanie wodą, czyli tak zwany dyngus. Mieli w tych drewnianych karabinach porobione sikawki i dziewczyny gonili z wodą, a jak która odważna ich oblała, wtedy gonitwa nie miała granic. Pod studnię niejedną przyprowadzili i porządnie wiadrem zlali.             

Gdy już obeszli całą wieś, wszystkie produkty zebrane, co można było sprzedać, jak jajka surowe - sprzedali i te pieniądze mieli na muzykanta. Muzyka odbywała się w trzecie święto wielkanocne, bo w drugim kolędowali. Gdy już muzykant był ugodzony, musieli chłopcy prosić jakiegoś gospodarza o izbę do tańcowania. Ludzie gdy budowali domy, nie myśleli jak dziś, o wygodach. Każdy tylko się starał, żeby miał dużą izbę do tańca, gdy przyjdą chłopcy prosić. Alkierz mógł być mniejszy i kuchnia, czyli tak zwana izbetka. W izbetce mieszkało się i gotowało w lecie. Natomiast w zimie  wszyscy się przenosili z gotowaniem i spaniem do dużej izby. Tu przyjmowano księdza po kolędzie i innych gości. Szykowanie i odbywanie wesel i pogrzeby.  No i gdy ojciec miał córki, nigdy młodym nie odmówił izby do zabawy. Z taką muzyką, zabawą, nie było dużo kłopotu. Tańczono bez stolików, przekąsek i wypicia. Ale zabawy były udane.  Przerwy pomiędzy tańcami wypełniały przyśpiewki dziewcząt. Chwytały się za ręce, robiły kółko i z podskakiwaniem śpiewały skoczne ludowe piosenki. Jak muzykant zaczął grać, żeby rozpędzić dziewuchy, chłopcy podchodzili do dziewcząt i zapraszali do tańca. Nie kłaniali się jak dziś, po prostu mówił chodź i każda szła, choć z byle Kosiorem (ofermą, niedorajdą, ciamajdą – E.Z.). 

Kawaler, gdy mu panna odmówiła tańca, miał prawo ją usmolić na muzyce. Gdy miała dziewczyna  brata lub narzeczonego, to za nią obstał, najgorzej było samotnym. Robiła tak, żeby zgodzić się z chłopcami.  Na zabawę przychodzili chłopcy z okolicznych wiosek, natomiast dziewczynom nie wolno było iść do innej wioski. Taką dziewczynę też mógł ktoś wysmolić sadzami na zabawie w innej wsi. Na zabawę dziewczynie samej nie wypadało iść. Rodzice mówili; za naszych czasów musiał kawaler przyjść, ojca, matkę w rękę pocałować, do nóg upaść i prosić dziewczynę na potańcówkę. Gdy dziewczyna miała swojego chłopaka, było w porządku, ale gdy jej się żaden nie spodobał, albo ona się nie spodobała, wtedy pozostały koleżanki i z nimi się szło. Czasem sąsiad kolega przyszedł po koleżankę, ale chciał i odprowadzić. Takie odprowadzenie czasem drogo dziewczynę  kosztowało. Dziewczyna musiała się nieraz mocować z takim dobrodziejem.  Rodzice mówili, jak przyprowadzi i odprowadzi to w porządku, z takim pozwolą córce iść na muzykę. Gdyby wiedzieli nieraz, to by woleli puścić ją samą.
                     
Dziś się chłopak z dziewczyną liczy, ma ją za równego kumpla i w ogóle liczy się z konsekwencjami, jakie musiałby ponosić z powodu zhańbienia dziewczyny. Dawniej te sprawy były zostawione dziewczynie. Ona ponosiła winę za wszystko, chociaż niejedna była przekonana, że bocian dzieci nosi, a gdy jej przyniósł, dowiedziała się, jak sprawy stoją. Wtedy była pośmiewiskiem wsi. Wszyscy jej ubliżali od najgorszych, wprost palcami była wytykana. Chłopcu to uszło bezkarnie, nieraz jeszcze sam się z niej podśmiewał  z innymi razem. Ludzie też go bardziej bronili, mówili jak suka nie da, to pies nie weźmie, albo - nie stój panno koło bzu, nie wierz chłopcu jako psu. Chłopcy naiwne dziewczyny uwiedli, a potem się z nich naśmiewali, mieli się za coś lepszego. Dziewczyna, która wytańczyła, wyśpiewała, miała wszystkich w nosie. Ale taka, która wszystkich talentów nie miała, musiała iść za wolą chłopca, nieraz bez miłości, aby nie siedzieć przy piecu, tylko tańczyć razem z innymi. Nie było mowy o miłości. Te  słowa miłości było wstydliwe, o tym się nie mówiło i publicznie tego nikt nie okazywał, wszystko było skryte. Nawet sam na sam wszystko było bardziej powściągliwe i przymusowe.

Gdy teraz wyświetlany jest film „Chłopi” według powieści Władysława Reymonta, jest w nim pokazane, jak Antek całuje żonę w piersi, to bym nie wiem o co szła w zakład, że tak nie było. Ludzie dawniej nigdy by na to nie wpadli, tak się miłować. Chociaż się kochali, ale nigdy tego nie okazywali po sobie. W arystokracji na pewno tak, ale nie ludziom ze wsi. Nie wolno było robić dużo rzeczy. Niechby ktoś coś takiego zrobił, to by go ksiądz z ambony wywołał za takie rzeczy. Za mojej pamięci jeden rolnik sprężynową broną pole bronował i siadł na sprężynówkę, bo mu było ciężko, to i za to go ksiądz z ambony wywołał. Wyzwał go przy tym od nierobów i rozmaitych leniów. Dziś to ludzie robią i nikt się nie dziwi, jak ktoś sobie pracę uprości. Ksiądz mówi; lżej wam dobrzy ludzie dostać się z tych słabych piasków do nieba, aniżeli ty bogaczu. Nie szukajcie nigdzie lepiej, bo tylko tu możecie się dostać do Królestwa Bożego. Ale tylko do tego Królestwa Bożego mogli się te ludziska dostać, bo więcej nigdzie. I jeszcze kto był potulny, to się dostał, a kto był zawalidrogą, musiał się mszami świętymi wypłacać. Biedaka na to też nie było stać.

Dużo też ludzi potępionych po nocach się włóczyło. Straszyło nie w jednym miejscu, a przeważnie o dwunastej w nocy. Świetliki się włóczyły, niejeden przysięgał, że widział na własne oczy na drogach. Jeden drugiego straszył, a przeważnie dzieci. Jeden bez drugiego na dwór wieczór sam nie wyszedł. Straszyli małych dzieci dziadem, babą i różnymi potworami. Dzieci wrażliwe zazwyczaj  były chore na nerwice. Jak takiego dziada żebrzącego zobaczył, to uciekał gdzie mógł. Bo pomiędzy dziadami, czyli żebrakami, chodzili ludzie chorzy umysłowo, którzy nie byli szkodliwi. Z nich nieraz było wielkie widowisko przy kościele, na jarmarkach lub przy karczmie. Podśmiewali się z nich i urządzali wesołe widowisko dla wszystkich za darmo. Nie było miejsca dla takich ludzi. Gdy jakiś chory dostawał szału, wiązali go chłopy i wieźli do gminy do wójta. Wójt przeważnie odsyłał do domu, bo musiałby zapłacić szpitalowi za ludzkie pieniądze, a tak opiekowała się rodzina chorego. Wiązali i zamykali chorych w mieszkaniu.

Piszę o smutnych sprawach, ale przecież zawsze wspominam, że było tak wesoło, muszę o tej wesołości trochę napisać. Ludziom choć się tak nie powodziło jak dziś, to jakoś to wszystko inaczej przeżywali. Po prostu żyli ze sobą, dzielili się czym mieli i mogli. Do samej wojny w 1939 roku, gdy moi rodzice upiekli chleb, osiem bochenków. Piszę rodzice, bo wszystkie prace przy chlebie, robiła matka, jak rozczyniać, przyczynić, napalić w piecu, jak już było napalone, to matka kładła ciasto na łopatę formując bochenki, a ojciec wsuwał bochenki do piekarnika. Najsampierw sadzali na łopatę dwa płaskie kołacze. Łopata była podsypana podsypką, taką grubą mąką i kładło się trochę ciasta, rozgniatało się na całej łopacie, z wierzchu pogładziło się wodą, ręką narysowała matka krzyż, posypała po wierzchu solą i ojciec wsunął do piekarnika takie dwa kołacze. Szybko się upiekły, po ich wysadzeniu dopiero sadzało się bochenki. Taki kołacz nazywał się wychopień i jeden zawsze nosiliśmy najbliższym sąsiadom. Oni, gdy chleb piekli przynosili dla nas. Ciepły był jedzony z zimnym mlekiem. Taki chleb kobiety piekły co półtora tygodnia lub co dwa tygodnie. Kobiety musiały dużo pracować, więc tak robiły, żeby tego chleba starczyło jak najdłużej.

Wiele z tego, o czym pisze pani Regina Matuszewska, można było  spotkać na Kociewiu, choć nie w tak bogatej oprawie. To „wojsko” przy grobie Pańskim na Kurpiach, przygotowania tego oddziału do pełnienia służby, umundurowanie i uzbrojenie - rzeczywiście robiło wrażenie na mieszkańcach, a zwłaszcza dzieciakach, które całą urmą – jak pisze panie Regina, biegały za żołnierzami.
Polewania się wodą w naszym regionie nie znano, tutaj istniał zwyczaj szmagania panien po nogach brzozowymi witkami  z wplecionymi gałązkami jałowca.
O dalszym życiu na Kurpiach naszej Kurpiowskiej Kociewianki w następnym odcinku.
Gdańsk 25 maja 2014                                           
Edmund Zieliński


 Zdjęcia:


Palma z Niedzieli Palmowej w  parafii Łyse 2008 rok.
Reprodukcja ze strony internetowej w/w parafii.



Reprodukcja ze strony internetowej – śmigus dyngus na Kurpiach




„Wiosna” obraz olejny R. Matuszewskiej  z  mojej kolekcji




Para królewska  - rzeźby Reginy Matuszewskiej z mojej kolekcji




Ptaszki R. Matuszewskiej z mojej kolekcji




Wycinanka kurpiowska R. Matuszewskiej  z  1993 roku  z mojej kolekcji





Wycinanka kurpiowska R. Matuszewskiej z 1993 roku  z mojej kolekcji




 Wycinanka kurpiowska R. Matuszewskiej z 1993 roku z  mojej kolekcji

dalej »