sobota, 29 marca 2014

EDMUND ZIELIŃSKI. JANEK STACHOWIAK I JEGO RÓD CZĘŚĆ IXDrukujE-mail
sobota, 29 marzec 2014
W tej części przybliżę czytelnikom rodzeństwo Janka. Napiszę tylko to, na co rodzinka wyraziła zgodę.
Rodzeństwo składa się z dwóch sióstr i trzech braci. Że panie mają pierwszeństwo, kilka zdań o nich.
W grudniu 1943 urodziła się Gertruda. Po ukończeniu Szkoły Podstawowej w Zblewie przystąpiła do pobierania nauki w renomowanej szkole, jaką było Państwowe Liceum Pedagogiczne w Tczewie. 





















Wielu innych młodych ludzi ze Zblewa uczyło się w tej placówce. Na pewno Gerard Sulewski i Urszula Łącka. 
Po ukończeniu nauki Gertruda otrzymała nakaz podjęcia pracy w Szkole Podstawowej w Osiecznej. Zapewne było jej raźniej, bowiem jej koleżance Urszuli Łąckiej, też nakazano uczyć dzieci w tej szkole. Gertruda przez kilka lat pracowała również w SP w Zblewie. Wyszła za mąż za Gerarda Straszewskiego i po urodzeniu syna Jarosława zamieszkali w Pucku, a swoją pracę pedagogiczną dalej kontynuowała w Redzie.
Janina, druga siostra Janka, urodziła się W 1938. Zamarzyła sobie, by nieść pomoc chorym i podjęła naukę w Szkole Pielęgniarskiej w Lęborku. Po jej ukończeniu została zatrudniona w szpitalu w Malborku i tam doczekała się emerytury.

Henryk, najstarszy z rodzeństwa Janka, urodził się w 1935 roku. Jego rodzicami chrzestnymi byli Franciszka Szklarska i Izydor Borzyszkowski. Uczęszczał do Liceum Mechanicznego w Tczewie i ukończył Państwową Szkołę Górniczą w Rydułtowach. Heniek był mechanikiem urządzeń ratowniczych, był też ratownikiem. Brał udział w kilku niebezpiecznych akcjach, m.in. w Czechosłowacji. Od 1953 roku cały czas pracował w kopalni Chwałowice, jako ślusarz – mechanik urządzeń górniczych pod ziemią. Później pełnił też okresowe dyżury jako ratownik górniczy i mechanik ratunkowych aparatów górniczych.
Po 25-latach pracy pod ziemią przeszedł na emeryturę górniczą, ale nadal pracował na pół etatu, jako mechanik urządzeń ratowniczych w Zakładowej Stacji Ratownictwa Górniczego.

Franek przyszedł na świat w 1937. W 1952 roku zaczął uczęszczać do Szkoły Górniczej w Rydułtowach. Później cały czas pracował w kopalni Chwałowice. Franek był elektrykiem pod ziemią i przez kilkanaście lat nauczycielem zawodu w warsztatach Technikum Górniczego w Rybniku, aż do przejścia na emeryturę. Na pół etatu dalej pracował w Bibliotece Miejskiej w Rybniku.

Słusznie podpowiedział mi Janek, że w kopalniach Rybnickiego Okręgu Węglowego pracowało więcej chłopaków ze Zblewa i okolic. Do nich należeli – Jerzy Gamalski, Herbert Ossowski, Bronek Piotrzkowski, Ludwik Stolc, Kazik Wasilewski, Henryk Ossowski. Woleli iść fedrować węgiel, niż być Junakiem w paramilitarnej organizacji „Służba Polsce”, której głównym zadaniem była prawie darmowa praca na rzecz „Socjalistycznej Ojczyzny”, np. budowa Nowej Huty pod Krakowem, na ruinach wsi Mogiła.


Tylko wspomnę, że Władzy Ludowej nie spodobali się synowie właścicieli większych gospodarstw rolnych - wtedy zwanymi kułakami - jak i pochodzący z rodzin, które za okupacji podpisali jakąś niemiecką listę narodowościową. Kiedy nadszedł czas poboru do odbycia zasadniczej służby wojskowej, owszem, skoszarowano ich, jednak zamiast normalnej służby w Wojsku Polskim musieli ciężko pracować w kopalniach węgla. Mam kolegów z taką przeszłością, jak choćby Jerzy Walkusz z Hopowa na Kaszubach, chętnie opowiada o tamtej służbie. A, że w wojsku byliśmy w jednych stronach, jak się spotkamy, śpiewamy starą Śląską piosenkę – Już zachodzi czerwone słoneczko za zielonym gajem/ubodzy wojacy śląscy wojownicy Idą na bój krwawy…Ale to temat na kolejny felieton.


Który to mógł być rok? Na pewno około 1960. Jeden z braci Janka, Heniek albo Franek, gościł w Zblewie na urlopie. Przyjechał ze Śląska odwiedzić rodziców, rodzeństwo i kolegów. Odnosiłem się do niego z szacunkiem, bo trzeba wiedzieć, że w tamtych latach różnica wieku 5 lat (ja miałem 20, a Franek 25) nakazywała szanować starszego kolegę i nie wybiegać przed szereg. Braciszkowie Janka pięknie opowiadali o swoich przygodach. Było w nich coś z aktorstwa ojca – pana Franciszka. Trudno spamiętać wszystkie opowieści Franka z górniczych przodków, chodników, szybów, akcji ratowniczych. Dla nas jego relacje były czymś fantastycznym. Jak pisze Janek – Heniek, kiedy uczestniczył w wielu akcjach ratowniczych, miał wiele tragicznych wspomnień, o których niechętnie opowiadał. Miał słuszne pretensje do tamtego systemu, który pośrednio był sprawcą wiele tragicznych zdarzeń. Popędzano do jak największego wydobycia węgla, za którym stały dewizy. Nie liczono się z bezpieczeństwem ludzi pracujących pod ziemią.

Któregoś wieczora całą paczką spotkaliśmy się u Stefana Kawskiego (wspaniały kolega, trochę starszy ode mnie), by posłuchać, co nowego powie nam nasz „Ślązok”. Kto tam jeszcze był – na pewno Bronek Herold, wydaje mi się, że Jasiu Ila i Romek Plata. W tamtych latach „rozmowna woda” w butelce z czerwoną kartką była czymś normalnym przy takich spotkaniach. Żonka Stefana przygotowała jakieś kanapki i przenieśliśmy się wyobraźnią na Śląsk, wsłuchani w górnicze opowieści.


Powiem (wspomina Janek Stachowiak), jakie miał zdarzenie w swej pracy Franuś. Zapamiętane tym bardziej, że mogło skończyć się tragicznie dla mojego braciszka Franusia.

Był rok 1960, druga zmiana na oddziale przygotowawczym w kopalni, która kontynuowała prace w chodniku podścianowym. Zadaniem Franka i przydzielonemu mu do pomocy górnikowi była przebudowa urządzeń elektrycznych (kable, wyłączniki, oświetlenie), to znaczy przesuniecie tych urządzeń bliżej ściany przodka. W przodku trwały wiercenia otworów w ścianie węgla, by zamontować w nich materiały wybuchowe. Cieśla górniczy wraz z pomocnikami przedłużał łańcuchowy przenośnik transportowy służący do transportu urobku do wózków, którymi wieziono węgiel wraz z kamieniem w kierunku pochylni transportowej. Pochylnia o kącie nachylenia 40 stopni. Wagoniki były opuszczane na linie za pomocą kołowrotu /Haszpel/ do głównego przekopu, potem dalej na podszybie i szybem wyciągowym na powierzchnie. Tam urobek trafiał na płuczkę, gdzie był oddzielany kamień od węgla. Węgiel trafiał na wagony, a kamień na hałdę. Po wywierceniu otworów górnik strzałowy umieścił w nich materiał wybuchowy. Składnikiem tego materiału był wtedy azotan amonowy. Włożył zapalniki i przybitką składającą się z iłu i piasku uszczelnił otwory. Podłączył przewody zapalników do kabelka, który na samym końcu miał być podłączony do zapalarki (induktora elektrycznego). Górnik przodowy zapytał Franka, ile potrzeba mu czasu na zakończenie jego prac i kazał mu się pospieszyć. Franuś mu odpowiedział, że już kończy, weźmie wiertarkę z przodka i wymieni w niej uszkodzony kabel. Górnicy przygotowywali materiał do obudowy przodka, a Franek zabrał wiertarkę i poszedł z nią w kierunku rampy z kołowrotem, bo tam w komorze narzędziowej miał pozostawiony kabel, który chciał wymienić w wiertarce. Tam też miał swoją torbę z jedzeniem i piciem. Po „strzelaniu” planował sobie zrobić przerwę na posiłek, bowiem w tym czasie czekano około pół godziny na przewietrzenie chodnika i opadnięcie pyłu. W momencie, kiedy wszedł do komory, nastąpił wybuch. Potem usłyszał krzyki w przodku. Zdziwił się, co się stało, na skrzyni leżały nierozwinięte jeszcze przewody strzelnicze, a zapalarka leżała w skrzyni narzędziowej. Franek nie słyszał, aby Górnik strzałowy kazał im się wycofać z pola wybuchowego. Zrozumiał, że stało się coś strasznego. Zanim jeszcze opadły dymy i pyły, pobiegł do telefonu na główny przekop i poinformował dyspozytora kopalni, co się stało i wrócił do chodnika. Na przodku zginął górnik strzałowy i górnik ładowacz. Młodszy górnik był ciężko ranny. Kilka minut uratowało Franusia od nieszczęścia. Gdyby kabel do wiertarki wymieniał na przodku, to na pewno by zginął.

Trwało dochodzenie, co było przyczyną przedwczesnego wybuchu. Były posądzenia o sabotaż, wybuch „Fukacza” (gniazdo w węglu wypełnione metanem) i inne przypuszczenia. Po jakimś czasie okazało się, że powodem samoczynnego zadziałania zapalników były prądy błądzące. Dzisiaj na ten temat wiedzą już wszystko, ale wtedy była to sfera niedobrze rozpoznana, wiedziano, że takie prądy błądzące występują, ale nie wiedziano, że mogą być one przyczyną zadziałania zapalników bez udziału zapalarki. Znam i inne tragiczne w skutkach przypadki z udziałem moich Braci, ale myślę, że ten jeden wystarczy.
Wiele lat minęło od tamtego czasu. Dużo zmieniło się na Śląsku, nie ma wielu starych kopalń. Nastały inne czasy i pozostały wspomnienia.
Gdańsk 18 marca 2014 Edmund Zieliński





Piłkarze „Sokoła” ze Zblewa, po prawej stoi Janek Stachowiak - 24.07.2008




Bracia – Janek i Heniek Stachowiak na wakacjach w Łebie -2013





Gerard i Trudzia Straszewscy z synkiem Jarkiem ur. w 1965 roku. Towarzyszy im Janek Stachowiak, który wraz z Krystyną Biernacką, nauczycielką ze szkoły w Zblewie, dobrą koleżanką Trudzi, trzymali Jarka do chrztu. Zdjęcie wykonał Romek Szachta, którego motocykl marki Junak stoi w tle. Janek tak mi napisał – Franusia motocykl (Junak) stał w tym czasie w garażu koło pralni w podwórzu… Myśmy z Romkiem Szachtą w czerwcu 1964 roku kupili motocykle – on Junaka za 24 tysiące złotych, ja najnowszą wersję WSK za 10 tysięcy 600 złotych. Franusia Junaka też dosiadałem.





Jarek Straszewski z ojcem chrzestnym Jankiem Stachowiakiem. Dziś pan mgr inż. Jarosław Straszewski, absolwent Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni – jest specjalistą elektronikiem i pracuje na pływających wieżach wiertniczych i wydobywczych ropy i gazu. Aktualnie zaangażowany jest w projekt na Morzu Północnym. A był taki czas, że pan Jarek jako oficer-elektryk na statkach handlowych kilkakrotnie opłynął kulę ziemską.




Kawalerka Zblewska przed „Koreą” (tak nazywano miejscową gospodę) w Zblewie. Od lewej Boleś Kamiński, Kazik Wolnik, Zbyszek Karymow,Gerard Połomski, Czesiu Doczyk, Stasiu Lubawski. Siedzą od lewej – Zygmunt Piekarski, Zyguś Fotta, wyżej Franuś Stachowiak.




W Zblewie na moście koło młyna – od lewej Heniek Stachowiak, Jasiu Ila, Franuś Stachowiak, Stefek Kawski i Bronisław Herold




Dziadek Stachowiak i jego rodzeństwo




Rodzina Stachowiaków




Dzieci Hani i Janka Stachowiaków – od lewej Radek, Rafał i Karina



Dobry Wieczór Panie Edmundzie!

Do napisania tego listu zabieram się już kilka dni.
Bardzo miło czytać Pana felietony szczególnie gdy można fakty powiązać ze swoją przeszłością.
O wujku Janku już pisałem, że bawiłem się z jego synem Rafałem w dzieciństwie. Szczególnie miło Janka wspomina ciocia Gusia, jego wesołość i dowcipy. Pamięta jego wyczyny szkolne z procą :-).
Odnośnie Jego braci to pamiętam, że byliśmy kiedyś u wujka Heńka w Rybniku ( odwiedzając wujka Franka, mieszkali nie daleko ).
Heniek bardzo wesoły śmiesznie wspominali młode lata z moim Tatą, jego żona typowa Ślązaczka- to od  Niej zapamiętałem nazwę karminadel czyli mielony. Pierwszy raz w życiu w Rybniku jadłem cienkie parówki, byłem w sklepie dla górników. Cóż tam były za delicje :-).
Wujek Heniek przy najmniej raz w roku przyjeżdżał do Zblewa i do nas zachodził. Mieszkał u  Weisbrodt na Dworcowej.
Wujek Franek pamiętam go jako bardzo spokojnego cichego człowieka.
Bardzo miło czytać jak wujek Janek wspomina wizytę na wieży kościoła z Ciocią Agnieszką i wspomina w dobrych słowach Babcię i Dziadka.

Proszę go pozdrowić przy okazji od potomka Szklarskich

Rafał Szklarski    1 kwietnia 2014




poniedziałek, 24 marca 2014

EDMUND ZIELIŃSKI. JANEK STACHOWIAK I JEGO RÓD CZĘŚĆ VIIIDrukujE-mail
niedziela, 23 marzec 2014
Za naszych młodych lat ślub i przysięga małżeńska pieczętowały związek kobiety i mężczyzny na całe życie. Wzruszający był moment, kiedy młodzi przed ołtarzem wobec Boga Wszechmogącego składali sobie ślubowanie. Tak było w sobotę dnia 7 czerwca 1969 roku przed ołtarzem w zblewskim kościele, gdzie Janek Stachowiak i Hania Surówka złożyli sobie przysięgę małżeńską – ja Janek biorę sobie Ciebie Haniu za żonę ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że Cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże Ojcze Wszechmogący i Wszyscy Święci.












Przysięga rzecz święta. Raz złożone ślubowanie zobowiązuje, daje poczucie bezpieczeństwa w miłości i wierności małżeńskiej. Jak jest dziś? 

Zdjęcie ślubne Hani i Janka Stachowiaków
Hania Janek i świadkowie

Wesele odbyło się w Miradowie w XIX-wiecznym pałacu Muellerów, otoczonym parkiem z tamtego okresu, który jeszcze w latach 60-tych XX w. na to miano pałacu zasługiwał. Zabawa miała bardzo spokojny przebieg z uwagi na chorobę mamusia Janka, która ciężkim stanie leżała w Akademii Medycznej w Gdańsku.

Ojciec Hani był Głównym Księgowym w tym Państwowym Gospodarstwie Rolnym. Tam też teściowie Janka mieli służbowe mieszkanie, które składało się z salonu o powierzchni 40 metrów kwadratowych, były trzy pokoje, duża kuchnia, sypialnia, łazienka i przejściowy korytarz. Dziś zostały ruiny. Takich obiektów pałacowo-parkowych doprowadzonych do ruiny przez nowych właścicieli są setki w całej Polsce.


Pałac w Miradowie w dobrych czasach

Hania z Jankiem krótko mieszkali w Miradowie. Młodzi chcą, i słusznie, samodzielnie wić swoje gniazdko. Przeprowadzili się do Zblewa, gdzie urodziło się dwóch synów – Rafał w 1969 i Radek w 1972 roku. Oczywiście w Zblewskiej Izbie Porodowej. Mają też córeczkę Karinę, która urodziła się w 1977 roku Starogardzie. W 1978 roku przeprowadzają się na Żuławy, a stąd….

Hania z synkiem Rafałem
Rafał syn Hani i Janka Stachowiaków

Rafał z ojcem




Myślę, że wiele czynników z życiorysu Janka i jego rodziny wpłynęło na ich dalsze losy, że w 1988 roku postanowili zamieszkać w Niemczech. Jak pisze Janek - wywiało nas z Polski i żyjemy spokojnie i szczęśliwie całą Rodziną w Schwarzwaldzie. Tu urodziło się pięć wnuczek i jeden wnuk, który jak ja ma na imię Janek. Moje imiona to Jan i Hubert, a wnuka Jan – Luca. Najstarsza wnuczka jest na trzecim roku studiów, a najmłodszy jedyny wnuk Janek, jest uczniem czwartej klasy gimnazjum.


Hania i Janek z wnukiem Janem Lucą

Hania z synem Rafałem i synową Adrianną w leżakowni wina

Hania z synem Rafałem i i synową Adrianną

Janek na tle swego miasta Breisach 

Gromadka wnucząt Hani i Janka Stachowiaków
Dzieci Hani i Janka mają dobre wykształcenie, dobrą pozycję w swoich firmach, nieustannie podwyższają swoje kwalifikacje, co w dzisiejszych czasach z chwiejną ekonomią jest godne pochwały. Mają swoje posiadłości, a co najważniejsze, żyją w zgodzie i wzajemnym szacunku, nie zapominając o rodzicach.
Janek w miejscu pracy

Hania na jachcie

Janek, tak trzymać

Janek i moja kolekcja 

Danka i Edmund Zielińscy z Hanią Stachowiak na wystawie rękodzieła ludowego na Zaspie.

Gdańsk 17 marca 2014 Cdn Edmund Zieliński 

niedziela, 9 marca 2014

EDMUND ZIELIŃSKI. A TAK NIEDAWNO…DrukujE-mail
niedziela, 09 marzec 2014
Tak niedawno, bo jakby wczoraj spotykaliśmy się przy różnych okazjach, kiedy mieszkałem jeszcze w Zblewie. To były dawne lata, pierwsza połowa lat sześćdziesiątych. Młodzież naszego rocznika tworzyła dość zgraną paczkę. Działaliśmy na niwie upowszechniania kultury, opierając się na dobrych wzorcach przedwojennych działaczy zblewskiego Sokoła.










Z szacunkiem odnosiliśmy się do starych aktorów przedwojennej sceny, Franciszka Stachowiaka, Wiktora Piątka, Mariana Łąckiego, Jana Dudzińskiego, Gustawa Kołodziejczyka i innych.
To oni zaszczepili w nas, młodych, zamiłowanie do szerzenia naszej kultury w różnych dziedzinach. Mocnym filarem w tych działaniach był Ryszard Czapiewski, rocznik 1940, któremu chcę poświęcić to wspomnienie. Wspomnienie, bowiem dnia 15 lutego 2014 r. o godzinie 7 w starogardzkim szpitalu mój kolega Rysiu zmarł. Pogrzeb odbył się we wtorek, 18 lutego 2014 r., o godzinie 11 w Zblewie.

Rysia znałem od 1951 roku, kiedy przyszedłem do piątej klasy Szkoły Podstawowej w Zblewie, która wówczas mieściła się przy ulicy Chojnickiej. To w jej murach kształcili się wielcy zblewiacy, jak choćby Józef Wrycza, urodzony 4 lutego 1884 roku w Zblewie. Był synem miejscowego piekarza Franciszka Wryczy i Franciszki z domu Trocha. Przyszły ksiądz, pułkownik – kapelan wojskowy, wielki orędownik przyłączenia Pomorza do Polski. Tak na marginesie, w wielu opracowaniach możemy przeczytać, że Józef Wrycza pochodzi ze starego rodu Kaszubów. W czasach jego młodości o Kociewiu niewiele wiedziano i mówiono. Na Pomorzu dominowali Kaszubi, z czym i dziś mamy do czynienia. Bezpieczniej byłoby nazywać księdza J. Wryczę Pomorzaninem, bo i miejsce Jego urodzenia (Kociewie), nauka, działalność społeczna i niepodległościowa umiejscowiona jest w wielu miejscowościach na terenie całego Pomorza. To samo dotyczy Izydora Gulgowskiego z Iwiczna, powszechnie uznawanego za działacza kaszubskiego, tymczasem urodził się i wychował na Kociewiu. Przepraszam, odezwała się we mnie nutka patrioty lokalnego, a miało być o Rysiu, dobrym mechaniku, równym kumplu. 




Obóz młodzieżowy Związku Młodzieży Wiejskiej w Liksajnach z okazji 550 rocznicy bitwy pod Grunwaldem. Za dziewczynami kuca Rysiu Czapiewski. Przed nim z pochyloną głową  Gita Wildtmann. Za Rysiem stoi Jerzy Łazarski - sekretarz  Zarządu Powiatowego Zwiążku Młodzieży Wiejskiej w Starogardzie,  a obok w koszuli w kratkę Grzesiu -plastyk z ZP ZMW. Lipiec1960 rok.





To samo miejsce. Od lewej Janek Grabowski, trzeci Rysiu Czapiewski, tyłem w koszuli w kratkę Grzesiu, przed nim Jerzy Łazarski,  i z prawej Gita Wildtmann




Na początku lat sześćdziesiątych XX wieku zorganizowaliśmy - my, młodzi zblewiacy, zespół artystyczny i nadaliśmy mu nazwę „Bimbuś”. Członkami tego zespołu byli: Jadźka Wierzba, Róża Gamalska, Helka Piątek, Gizela Rekowska, Gita Wildtman, Rysiu Czapiewski, Roman Szachta, Rajmund Zieliński, Roman Gila, Henio Urban, Olek Jóskowski, Leon Szlosecki – ja też tam byłem. Może o kimś zapomniałem? Skupialiśmy swoją działalność na prezentowaniu skeczy, piosenek, krótkich scen z dzieł Adama Mickiewicza jak „Lilie”, „Powrót taty” i wielu innych fragmentów naszych klasyków. Rysiu był typem komika scenicznego. Sam sposób jego poruszania się na scenie budził ogólną wesołość, nie mówiąc o wypowiadanych kwestiach. Swym dowcipem i żartem również poza sceną rozweselał towarzystwo. Takim gwoździem naszego programu był występ klaunów, a mieli na imię Lolo (Rysiu) i Stefi (ja). Nasze występy cieszyły się powodzeniem, bo zjeździliśmy wiele wsi naszego powiatu. Zaprosił nas z występami do szkoły w Ocyplu nasz kolega Gerard Sulewski – rodak ze Zblewa, który debiutował tam jako nauczyciel. Występowaliśmy też w świetlicy Państwowego Ośrodka Maszynowego w Starogardzie akurat w Sylwestra 1962 roku. Rysia szwagier, zastępca dyrektora POM-u, poprosił nas, byśmy tam coś pokazali. Były skecze, piosenki przy gitarze, występowali też Lolo i Stefi. Przygotowując się do tego występu, koniecznie trzeba było czymś zaznaczyć działalność tego Ośrodka Maszynowego. Mówię do Rysia –może wiesz o jakiejś śmiesznej historii, wydarzeniu w zakładzie? Rysiu chwilkę się zastanowił – Jo, je taka historia ze starym Muchó (Rysiu świetnie posługiwał się naszą gwarą)Opowiedział mi ją, a ja na miejscu (działo się to wszystko w moim mieszkaniu) ułożyłem odpowiedni tekst i podłożyłem go pod melodię piosenki „Trzej przyjaciele z Boiska”, którą swego czasu śpiewał Andrzej Bogucki & Chór Czejanda (słowa - Artur Międzyrzecki, muzyka - Władysław Szpilman). Przytoczę odpowiedni fragment: Stary Mucha jak zwykle się dąsa/ ciągle mruczy i cały jest w pąsach/o co chodzi, naganę mu dali/ za spaloną kotłownię i sznaps. Biesiadnicy sylwestrowej zabawy huknęli śmiechem, łącznie z panem Muchą, a my z zadowoleniem schodziliśmy ze sceny.












                   
Roman Belczewski Edmund Zieliński i Rysiu Czapiewski przed Izbą Porodową w Zblewie około 1958 r.






Siedzą od lewej Roman Belczewski, Porazik (Krystyna?), Rysiu Czapiewski. Stoją od lewej Edmund Zieliński, Krystyna Zielonka, Rysiu Miszewski i Józef Kuczkowski – około 1958 roku.






Od lewej Rysiu Miszewski, Krystyna Zielonka, Edmund Zieliński, Porazik i Rysiu Czapiewski





Na koniec, krótko przed wyjazdem do Zblewa (odwoził nas kierowca zakładowym pikapem marki Warszawa), Rysiu powiada: Chodź, wypalę z dubeltówki szwagra. Odciągałem go od tego, ale nic z tego. Rysiu poszedł do mieszkania siostry, wyjął z szafy dubeltówkę, załadował, otworzył okno i wypalił z dwururki, witając Nowy 1963 Rok.
Pamiętam, że z pewną nutką zazdrości patrzyliśmy na jego samochód osobowy – chyba marki Opel, zapewne z lat czterdziestych. Nieraz woził nas swoim samochodzikiem, czasem był wypad młodych chłopaków do innych wsi na zabawę. To wszystko było.
Zblewski „Bimbuś” na scenie 1962 – od lewej Edmund Zieliński, Rysiu Czapiewski i Gita Wildtmann



Rysiu Czapiewski i Edmund Zieliński, czyli „Bimbuś” na scenie w Zblewie 1962 rok.




Aktorzy jak wyżej - Stefi i Lolo












                                                                                Bronek Piotrzkowski



Przytoczę jeszcze jeden fragment naszego wesołego życia z tamtych czasów. Wychodziła za mąż nasza koleżanka z ławy szkolnej – Machuta. Mieszkali przy ulicy Dworcowej po lewej stronie przed gospodarstwem pana Odyi (przepraszam, zapomniałem Jej imię). Koniecznie starym zwyczajem koniecznie trzeba było odwiedzić dom weselny w przebraniu maszków. Tak na Kociewiu nazywa się przebierańców występujących na weselach. Miejscem przeistaczania się cywilów w weselne Maszki było nasze mieszkanie. Było nas kilka osób - pewnie Jadźka Wierzba, Helka Piątek, Rysiu Czapiewski, Roman Gila, myślę, że i mój brat Rajmund. Ale było śmiechu! Pozbieraliśmy jakieś stare suknie, marynarki, spodnie i dalej odziewać się w nie. Wypychaliśmy tyłki, brzuchy i piersi poduszkami tworząc z siebie istne karykatury. Co chwilę salwy śmiechu wypełniały izbę. Umalowane twarze sadzami i szminkami czyniły nas nierozpoznawalnymi. Nasza „garderobiana”, moja mama, oceniła, że możemy iść urozmaicić wesele. Już samo przejście przez wieś mogło wzbudzić wesołość lub strach u przypadkowych przechodniów w ciemnych ulicach. Dotarliśmy pod dom Machutów. Pod oknami stali już ciekawscy mieszkańcy wsi, obserwując weselników, co wówczas było normalnym zjawiskiem. Odczekaliśmy chwilę, i w momencie zagrania przez orkiestrę kolejnego „kawałka” do tańca weszliśmy do pokoju tańczących weselników. Zrobiła się ogólna wesołość spowodowana przebierańcami i ich wyglądem. Porywaliśmy do tańca dziewczęta i chłopaków, również nowożeńców jak i starsze osoby. Tańcząc, dopytywali się, któż to może być. Na ogół nie udawało im się dowiedzieć, bo nasze „kostiumy” gwarantowały nam anonimowość. Oczywiście częstowano nas trunkami, które bez problemu spożywaliśmy przez specjalnie pozostawione otwory. Musieliśmy mieć się na baczności, by nie przekroczyć określonego czasu zwyczajowo zagwarantowanego maszkom. Z wybiciem godziny 24 kończyła się ochrona i weselnicy mogli rozebrać przebierańców, co byłoby dla nich swego rodzaju afrontem, a to nas nie interesowało. Pełni wrażeń, z głową pełną muzyki i gwaru weselnego wracaliśmy do swych domów.
I to było tak niedawno. Nie ma już wśród nas Helki, Rysia, Gity, Romka Szachty, Leona. Może Tam w Niebiesiech nasz stary Bimbuś i jego aktorzy rozweselają często zasmuconą twarz naszego Stwórcy?
Kolega Rysiu dobrze wpisał się w mój życiorys twórczy, o czym jest mowa w mojej książce „Na ścieżkach wspomnień…” Śpij w Pokoju Drogi Kolego!
Gdańsk 4 marca 2014 
Edmund Zieliński




dalej »

czwartek, 6 marca 2014

EDMUND ZIELIŃSKI. JANEK STACHOWIAK I JEGO RÓD - CZĘŚĆ VIIDrukujE-mail
piątek, 07 marzec 2014
Powoli zbliżamy się do końca pasjonującej sagi rodu Stachowiaków. Gdyby rozszerzyć pewne kwestie, byłaby z tego książka. Da Bóg, może taką napiszę.
W tej części chciałbym jeszcze wrócić do młodych lat pana Franciszka Stachowiaka. Uszło mojej uwadze, przepraszam rodzinkę Stachowiaków, że umiejętności kierowcy – mechanika pan Franciszek zdobył w Warsztacie Samochodowym Firmy Chmielecki w Tczewie. 














Naukę pobierał tutaj od 1 listopada 1928 do 24 października1931. Tuż przed egzaminem końcowym otrzymał powołanie do odbycia służby wojskowej (26.10.1931) i po powrocie z wojska ukończył szkolenie teoretyczne na kursie w Toruniu. Dnia 27 października 1934 roku zdał egzamin przed komisją egzaminacyjną, której przewodniczył inż. Lewandowski. Miało to miejsce w Urzędzie Wojewódzkim Pomorskim w Toruniu. Otrzymał uprawnienia szofera -mechanika, o czym świadczy jego prawo jazdy Nr 2724 wydane przez UWP w Toruniu. Na podstawie tego dokumentu władze okupacyjne wydały prawo jazdy niemieckie.

Wracam do młodszego pokolenia z rodu Stachowiaków, konkretnie do naszego przyjaciela Janka Stachowiaka.
Janek urodził się 3 listopada 1945 roku w Zblewie przy ulicy Północnej 1 w domu pana Jaworańskiego. Ponad 6 lat bawił się z kolegami na „Kozim Rogu”. Towarzyszami jego dziecięcych zabaw byli: Jerzyk i Stasiek Narloch, Zbyszek i Rysiu Chyła, Heruś Mija, Józef Wołoszyk, Leon Jasiński, Albin Sulewski, a szefem tej gromadki był Gerard Sulewski. Jego brat Danek Sulewski robił im zdjęcia, które mogły się zachować w zbiorach Państwa Sulewskich. Może Albin, trzeci brat z rodzeństwa Sulewskich, jest w ich posiadaniu?



Hania Surówka w „Ogródku Jordanowskim”


Janek Stachowiak z siostrą Janką


Tutaj oddam głos Jankowi, który tak pisze.
Na piętrze mieliśmy trzy pokoje, kuchnię i bardzo obszerny korytarz. W podwórku była ubikacja i chlewik, w którym miałem króliki i małą kózkę. Dnia 7 września 1952 roku w nocy wybuchł pożar w stodole, niedaleko od okien naszego mieszkania. Do późnego wieczora w tej stodole młócono zboże należące do pana Krügera i ktoś zaprószył ogień. To były moje pierwsze dni nauki w szkole, pierwszej klasie. Był to pożar, który zagrażał całej wsi. Dzięki Bogu spadł obfity deszcz, który ograniczył niszczące działanie płomieni. W wyniku pożaru straciliśmy prawie wszystko. Czego nie zniszczył pożar, zostało rozkradzione przez niektórych mieszkańców. Jeszcze po wielu latach rzeczy z naszego mieszkania odnajdowaliśmy przypadkiem u niektórych nieuczciwych ludzi. Mógłbym wymienić nazwiska, ale nie chcę, zachowam je w mojej pamięci.


Na zamarzniętym jeziorze w Raduniach 1969. Od lewej najmłodsza siostra Hani z narzeczonym Edkiem, Mieczysław i Halina Surówka –rodzice, synek Andrzej oraz Hania i Janek Stachowiak

Hania i Janek Stachowiak 1968

Nikt z lokatorów nie miał ubezpieczenia na mieszkanie. Jedynie pan Jaworański dostał skromne odszkodowanie. Trochę się zadłużył i dom pokrył nowym dachem, pod którym nie było już miejsca na mieszkania na piętrze. Zamieszkaliśmy u Państwa Krajewskich koło młyna. Tutaj spędziłem najpiękniejsze lata mego dzieciństwa. Pod nosem miałem rzekę, stawy, lasek i okalające nas pola i łąki. Stale coś działo się na podwórku – zajęcia gospodarskie, tutaj lekarz weterynarii pan Gapa leczył zwierzęta, budował się tartak, a panu Wernerowi pomagałem przy koniach, które nazywały się – Pupa, Orzech i Wałach. Z panem Franciszkiem Krajewskim wyjeżdżałem jego „Dekawką” (niemiecki samochód osobowy marki DKW – E.Z.) do różnych miejsc. Tutaj miałem wspaniałych przyjaciół do chłopięcych zabaw. Najmilszymi mojemu sercu byli – Edek Herold, Geruś Straszewski, Staś Kłos, Gienek Bruski, Janek Wasilewski i wielu innych. To Edek Herold i Geruś Straszewski wiosną 1953 roku namówili mnie, bym został ministrantem w zblewskim kościele. Byłem jeszcze w pierwszej klasie. Było to dla mnie ważne przeżycie! Sumiennie służyłem do mszy świętej, a początkowo na msze poranne chodziła zemną moja mamusia.
Mile wspominam czas zamieszkania przy ulicy Młyńskiej, i mógłbym dużo napisać o tych minionych pięknych czasach. Prawie codziennie bawiłem się z Edkiem Heroldem. Często razem pasaliśmy ich krowę w miradowskim lesie koło Krauzów. Kilka razy, kiedy graliśmy w piłkę (siostra Edka Lidźka stała na bramce), krówka nam uciekła. Pognała na skróty przez pole pana Mazurowskiego do swojej obory. Po prostu w trakcie zabawy o krasuli zapomnieliśmy.
W roku 1961 zamieszkaliśmy u dziadka Stanisława Stachowiaka przy ulicy Kościerskiej (…)
Dom państwa Krajewskich był mi dość dobrze znany. Zanim Janek z rodziną tutaj zamieszkał, przez krótki czas i ja w tym domu mieszkałem - w późniejszym Janka mieszkaniu. Moja siostra Danusia uczyła się za fryzjerkę u pana Ignacego Birny. Nasi rodzice wynajęli jej pokój u państwa Krajewskich, by w okresie jesienno zimowym nie musiała wieczorową pora wracać do domu w Białachowie. Od czasu do czasu zostawałem po szkole na noc – miałem bliżej do szkoły, a Danusi było raźniej.
Bywałem tutaj też u kolegi Gerarda Straszewskiego. Mieszkał z mamą w drugim mieszkaniu na strychu domu państwa Krajewskich. Ten dom znam. Już jako kawaler, może to był 1959 rok, odwiedzałem z innymi kolegami braci Janka. Pamiętam, jak spotkaliśmy się u państwa Stachowiaków w drugi dzień świąt Wielkanocnych, bardzo wcześnie rano, był też Bronek Herold, i poszliśmy szmagać , dyngować rózgami brzozowymi po nogach nasze koleżanki. Tam też jeden z braci Janka - Heniek albo Franek, nauczył mnie wiązać krawat w trójkącik. Do dziś w ten sposób wiążę swoje krawaty. 


5 – Janek na swoim motocyklu WSK, pośrednim sprawcą miłości do Hani


Hania Surówka 1968




Był sierpień 1965 roku. Jeszcze mieszkałem w Zblewie i nie wiedziałem o tym, że za rok przeprowadzę się do Gdyni, by pójść za wybranką mego serca, z którą Dzięki Bogu do dziś żyję. O ile dobrze pamiętam lato tamtego roku było bardzo upalne. Dla mnie obfitowało w smutki i radości. Zmarł mój ojciec i poznałem młodą dziewczynę, która stała się moją żonką.
W tamtym czasie do większych wsi i miasteczek przyjeżdżały „Wesołe Miasteczka”, jak nazywaliśmy te ruchome miejsca rozrywki na świeżym powietrzu. W skład takiego miasteczka wchodziła karuzela - jako najważniejszy obiekt, huśtawki, kabiny śmiechu z lustrami wykrzywiającymi przeglądające się osoby itp. I do Zblewa karuzela zajechała. Ta miała już napęd elektryczny. A pamiętam jeszcze takie w Zblewie, które napędzane były siłą mięśni młodych chłopaków. Powyżej obręczy, do której mocowane były łańcuchy z podwieszonymi krzesełkami, był specjalny podest. Tam po schodkach wchodzili młodzi mężczyźni i na polecenie „kierownika” karuzeli zaczęli popychać skrzyżowane ze sobą belki, do których zamocowana była zasadnicza część karuzeli. Tym samym karuzela zaczęła się kręcić. Myślę, że karuzela kręciła się około 5 minut. Po kilku takich „kursach” popychacze mogli darmowo skorzystać z karuzeli. Chętnych było wiele.
To było prawdziwe święto, gdy w Zblewie była karuzela. Zwykle stawiano ją przy byłym ryneczku na placu zabaw starego przedszkola, do którego uczęszczał nasz Janek wraz z Marylką Gajewską, Różą Gamalską i innymi dziećmi. Dziś na tym placu stoi Urząd Gminy i Gminny Ośrodek Kultury. W latach 50 tych XX wieku stare boisko Zblewskiego „Sokoła” w sąsiedztwie starej szkoły przy ulicy Chojnickiej, również było miejscem zabaw mieszkańców Zblewa, które oferowało „Wesołe Miasteczko”.
Któregoś dnia w sierpniu 1965 roku przyjechał ten ruchomy plac zabaw i rozłożył się na starym miejscu. Jak długo gościł w naszej wsi – już nie pamiętam. Sądzę, że tydzień na pewno. Po pracy zbieraliśmy się wokół tego osobliwego miejsca rozrywki – młodzi, starsi i całkiem starzy. Wśród ostatnich nie brakowało malkontentów, którzy wspominali dawne czasy z dawnymi karuzelami mówiąc – co to tera je, tedy to byli kranćki! Przyjeżdżali też gościnnie mieszkańcy z innych wsi, miedzy innymi z Miradowa. 

Janek z Hanią 1968

Hania z Jankiem na zamarzniętym jeziorze w Raduniach



I tutaj zaczyna się historia miłości Hani Surówki i Janka Stachowiaka. Janek miał wtedy 20 lat i, jak każdy chłopak w jego wieku, pilnie rozglądał się za pięknymi dziewczynami. Wykorzystał też w tym celu zgromadzenie młodych dziewczyn przy karuzeli. Jak było dalej opowie sam Janek. Rozmawiałem z chłopakami z Miradowa, wśród nich były ładne dziewczyny i na jedną zwróciłem uwagę. Była to piękna, młodziutka blondynka i bardzo zawstydzona. Zdołałem się dowiedzieć, że mieszka w Miradowie w „Pałacu”, a jej ojciec jest głównym księgowym w miejscowym Państwowym Gospodarstwie Rolnym, a ona od września idzie do drugiej klasy Technikum Chemicznego w Starogardzie. Po tej krótkiej rozmowie pojechałem na moim motorze WSK (Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego w Świdniku – E.Z.) do domu na kolację. Pracowałem w tym czasie na kolei jako elektryk (PKP Odcinek Elektroenergetyczny Gdańsk) i uczyłem się w Zaocznym Technikum Kolejowym w Bydgoszczy. Wolnego czasu miałem bardzo mało, więc nie umawiałem się na żadne następne spotkanie. Również z tego powodu, że ta DZIEWCZYNKA nie miała jeszcze 16 lat. Było już późno, prawie zmierzchało i postanowiłem jeszcze na chwilę pojechać do wioski. Karuzela się nadal kręciła, a ludzi było jeszcze więcej. Rozmawiałem z Józiem Zalewskim, kiedy podeszła dziewczyna, którą trochę znałem, Basia miała na imię i zapytała - czy mógłbyś nas zawieźć do domu do Miradowa? Zapytałem, a ile was jest, na co ona odpowiedziała – moja siostra Hania i koleżanka Renia Czajkowska. Odpowiedziałem Basi, że najpierw zawiozę dwie, następnie jedną. I w tym momencie Józek Zalewski mówi do mnie – Janek, pod Gospodą stoi Cesarczyk (milicjant z drogówkiktóry nadzwyczaj gorliwie ścigał wszystkich łamiących przepisy ruchu drogowego – E.Z.) Więc zmieniłem zdanie i powiedziałem, że pojedynczo je odwiozę. Tak też zrobiłem. Po tygodniu – Jaś Rumiński poprosił mnie abym go zawiózł do Miradowa do świetlicy, która znajdowała się pa parterze pałacu, w którym mieszkały wspomniane dziewczyny. Jaś Rumiński dorabiał jako „Kaowiec”(pracownik do spraw kulturalno-oświatowych). Starszy brat Jasia –Alojzy, był w tym czasie przewodniczącym zakładowej organizacji związkowej i organizował wiejskie potańcówki (namiastki dzisiejszych dyskotek – E.Z.).Zostałem na tych tańcach. Najpierw bawiłem się z Renią, potem z Hanią (obie przyszły bawić się do świetlicy). Już pod koniec zabawy Hania zapytała – będziesz na następnej potańcówce? Odpowiedziałem, że chyba tak. Tego lata kilka razy byłem na tańcach w Miradowie i bardzo się z Hanią zaprzyjaźniłem.
W ten sposób znajomość Hani i Janka, potem przyjaźń, przerodziła się w piękną trwałą i szczęśliwą miłość, która trwa…
O tym, co było dalej - w następnym odcinku.

Gdańsk luty 2014
Cdn. Edmund Zieliński


Halina i Mieczysław Surówka z córkami Hanią i Danką
Mały Janek Stachowiak

VII  odcinek Sagi rodu Stachowiaków - nadzwyczajnie ciekawy i bardzo mi bliski, Boże - nasz Kozi Róg i gdzie te chłopaki i dziewczyny?
Nie ma już mego brata Danka, Herusia Myji, Jenza Gutzmana( ?)- syna dentystki z ul. Północnej, którzy przenieśli się do RFN w latach 50-tych, i wielu innych...
Nigdy bym nie przypuszczał, że Janek tak wiernie i pięknie zarejestruje wspomnienia z dzieciństwai i zachowa/ zdobędzie tak dużo dokumentów,
często bezcennych... Jak to świetnie złożyło się, że to to TY Edmundzie Drogi - osobiście, jako świadek i uczestnik wielu z tych opisanych zdarzeń i przeżyć, podjąłeś się opracowania tych kolejnych, coraz ciekawszych odcinków Sagi rodu STACHOWIAKÓW! Natomiast Jankowi należy się
co najmniej medal " Semper fidelis" za umiłowanie swej małej ojczyzny oraz ogromną determinację i zdolności archiwalno-historyczno-regionalne!
Gerard Sulewski.

Dobry Wieczór!
No wreszcie oczekiwany kolejny odcinek sagi. Jaki ten świat jest mały, ja również doskonale znam gmach przy ulicy Kopernika 1 w Bydgoszczy. Z dumą dodam, że jestem "dziennym" absolwentem tejże szkoły, rocznik 1991,  kierunek automatyka sterowania ruchem kolejowym.

Rafał Szklarski

PS. Oczywiście przeczytałem artykuł również i o mojej kuzynce z lubuskiego.

dalej »