piątek, 31 października 2014

Wernisaż XXXII Pleneru Twórczości Regionalnej Pomorza

12Wczorajszy wieczór w Kaszubskim Uniwersytecie Ludowym zdecydowanie był wieczorem bardzo uroczystym, bowiem odbył się wernisaż prezentujący plon pracy twórczej uczestników tegorocznego już XXXII Pleneru Twórczości Regionalnej Pomorza. Motyw przewodni, który towarzyszył naszym artystom podczas tegorocznego Pleneru to obrzędy i zwyczaje okresu jesiennego i zimowego na Kaszubach. Twórcy stanęli na wysokości zadania – zmierzyli się z tematem i powstały bardzo wartościowe prace uwieczniające zwyczaje i obrzędy, które dzięki utrwaleniu na płótnie, czy w drewnie, uda się ocalić od zapomnienia.
Otwarcie wystawy poplenerowej poprzedzone było podsumowaniem tego co działo się w KUL podczas tygodnia plenerowego. Uroczyste spotkanie otworzył Prezes KUL wraz z zespołem „opiekującym się” plenerem. Wręczone zostały dyplomy za udział w tym kulturalnym wydarzeniu. Wśród uczestników był pan Ali Zwara, który to uczestniczył w Plenerze organizowanym przez KUL już po raz trzydziesty – z okazji swojego jubileuszu otrzymał nagrodę oraz zacny tytuł Profesora Kaszubskiego Uniwersytetu Ludowego. Wśród gości zaproszonych na wernisaż obecni byli bliscy, znajomi naszych uczestników, a także osoby, które interesują się sztuką. Wernisaż zamknęła kolacja przy wspólnym stole, która trwała do późnych godzin wieczornych. Zapraszamy do obejrzenia prezentacji podsumowującej XXXII Plener oraz fotorelacji z wernisażu.
Projekt - „XXXII Plener Twórczości Regionalnej Pomorza” uzyskał dofinansowanie: Samorządu Województwa Pomorskiego
Joanna Kreft KUL 10.09.2014
Alfons Zwara po prawej otrzymuje z rąk prezesa Marka Byczkowskiego nagrodę i zacny tytuł Profesora Uniwersytetu Ludowego.

                                    Edmund Zieliński i Krystyna Peplińska oglądają prace poplenerowe



                                                                 Regina Białk



   Prezes Oddziału Gdańskiego Stowarzyszenia Twórców Ludowych  Alicja Serkowska przygrywa  uczestnikom wernisażu 





                                           Wspólna kolacja na zakończenie pleneru




                 Prządka - obraz olejny namalowany przez Alfonsa Zwarę.



                                                  Koszyk wypleciony przez Reginę Białk







               Poniżej obraz malowany na szkle autorstwa Zygmunta Kędzierskiego

wtorek, 14 października 2014

GDZIE PERZ, TAM KARTOFLA TEŻ. REGINA MATUSZEWSKA - CZĘŚĆ XIIDrukujE-mail
wtorek, 14 październik 2014
Czas kopania kartofli jest mi dobrze znany. Od dziesięciu lat mego życia chętnie brałem udział w wykopkach, najczęściej w gospodarstwie dziadka Franciszka. Początkowo przydzielano mi jeden rządek i w towarzystwie mojej mamy wyciągałem z ziemi haczką (gdzie indziej to narzędzie nazywano motyką) krzak ziemniaczany, a znajdujące się pod nim kartofle wrzucałem do wyplecionego z korzenia sosny kosza. Kopało się wówczas na kolanach.







Nakładano stare spodnie, czasem z naszytymi na kolanach grubymi szmatami. Służył też do tego tak zwanyszorcwal, czyli długi fartuch z grubego materiału. U dziadka kopało zwykle dziesięć osób. Każdy brał po trzy rządki (redliny) i do przodu. Było wesoło, opowiadano jakieś dowcipy, wspominano dawne dzieje, rodzinne zdarzenia itp. Bywało, że natrafiło się rządek zarośnięty perzem. Wówczas na pociechę ktoś mówił gdzie perz tam kartofla też. A jak to było na Kurpiach niech mówi pani Regina Matuszewska.

W wakacje było więcej czasu i można było mieć więcej swobody. Latałyśmy z siostrą na łąkę po kwiaty, żeby postawić przy ołtarzyku na stole. Leciałyśmy przez pole i na tym polu znalazłam główkę od lalki. Była stara, zardzewiała, ale z mocnej blachy. Wytarłam ją dokładnie, miała kolor brązowy. Skąd ona tam się mogła wziąć, czy kiedyś w tym miejscu były lepsze czasy i dzieci miały lalki z prawdziwymi głowami? Wtedy o tym nie myślałam. Nie przeszkadzało mi, że nie ma białej cery. Doszyłam korpus, rączki i nóżki, poprzyszywałam i ubrałam jak umiałam. Wszystko to po kryjomu przed rodzicami, tylko siostry wiedziały, bo razem się bawiłyśmy. 


Gospodarstwo państwa Matuszewskich w Czarnymlesie
Kiedyś kartofle na zimę chowało się w głębokich wądołach. Szerokich gdzieś jeden metr do półtora, najwyżej do dwóch. Takich wądołów było kilka. Ile gatunków kartofli. Pudówki były w jednym wądole, bladówki w drugim, czerwone, jasne warszawskie, lachowskie. Każdy miał kilka gatunków. Jak się nie urodziły czerwonki, to obrodziły papierówki. Kartofle do jedzenia sypało się do piwnicy pod podłogą w dużej izbie i alkierzu. Jak wyszły z piwnicy, trzeba było odkopać jeden wądół. Siekierą trzeba było odkuć pierwszą warstwę ziemi. Wądoły były okrągłe i dość głębokie. Ktoś wchodził do wądoła i nabierał rękami kartofle do koszyka. Koszyk podawał do góry i druga osoba sypała kartofle do worków. Worki noszono do piwnicy. Nieraz przy tej pracy kartofle trochę namarzły i były słodkie w smaku. Kartofle słodkie nie są dobre, ale jak dłużej poleżały, to smak się naprawiał. Trzeba było uważać dobrej pogody.
Telewizja wtedy pogody nie zapowiadała. Ludzie obserwowali księżyc, gwiazdy i obserwowali zwierzęta. W dobry mróz wozili siano z łąk. Kartofle wydostawali, jak była zelga, odwilż. Te puste wądoły trzeba było zakopać, żeby kto nie wpadł. Były tak głębokie, że sam by się z nich nie wydostał. Zdarzyło się, że jeden drugiego z żartów popchnął w taki wądoł. Tego człowieka wydostali, ale zaraz umarł. Każdy taki wądoł zakopywali, ale nie zupełnie. Ze trzydzieści centymetrów się zostawiało, żeby w jesieni taki wądoł odkopać. Było lżej stary odkopać niż kopać na nowo. Dla nas dziewczynek te do końca nie zasypane wądoły były do zabawy. Robiłyśmy w tych wądołach mieszkania. Każda w swoim robiła stół z piasku uklepany, łóżko, szafy i kuchnię do gotowania. Ja w jednym wądole, Genia w drugim w drugim stroiła swoją izbę. 
Regina Matuszewska i Jej „Dobry Pasterz”. 1.07.2006 na jarmarku w Starogardzie
Gdy trochę podrosłam, musiałam często krowy popaść na rżyskach po sprzęcie żyta. Była to dla mnie najgorsza robota. Niestety musiałam. W gródzi (ogrodzona część pastwiska – E.Z.) w lecie krowy wyżerały i trzeba było popaść, żeby dały więcej mleka. Rżysków (ściernisko – E.Z.) było dość dużo w jednym miejscu. Na środku nich był kawałek wzgórza i to wzgórze kilka lat ugórowało (leżało odłogiem E.Z.), żeby na nim zasiać żyto. Na tym ugorze nawet trawa nie chciała rosnąć. Rosła tam koziąnicha i świńskie mydło. Tego świńskiego mydła z Genią zawsze narwałyśmy, przyniosłyśmy do studni i myłyśmy nogi w szafliku. To było naczynie z desek i zawsze w nim była woda. Jakby długo nie było wody, to mogłoby się rozeschnąć. Ja zakładałam nogę na szaflik z jednej strony, Genia z drugiej i tarłyśmy nogi tą rośliną aż piana się zrobiła. Po umycie miałam nogi aż czerwone, a Genia miała takie ładne bielutkie. Irka była trzecia z rzędu i jeszcze więcej z matką przebywała.
Ja, żeby mi się nie nudziło przy popasieniu krów, zaniosłam na ten ugór cztery słupki, starych desek i starych gwoździ nawyciąganych z desek i drągów od płota. Siekierą wbiłam cztery pale. Przybiłam do tych pali deski i dookoła obiłam deskami. Na dach nazbierałam perzu, który ojciec wybronował. Podłoga była z maciny (łęciny ziemniaczane zgrabione po wykopkach - E.Z.) od kartofli. Była to taka buda, trochę większa od psiej. Mogłam w niej siedzieć, bo stać nie. Była za niska. Dała mi ta buda dużo radości. Tam mogłam schować swoją lalkę z żelazną głową. Rozpoczęte szycie, no i przed deszczem czy wiatrem. Mogłam się wpełznąć i siedzieć. Krowy były przygłodne, to dość dobrze chodziły. Z daleka się na nich krzyknęło, to zaraz wracała od szkody. 


Regina Matuszewska przy pracy
Kiedy byłam w drugiej klasie, to po lekcjach w domu uszyłam sobie małą laleczkę ze szmatków. Wyszyłam jej oczy, nosek i buźkę. Ubrałam jej sukieneczkę. Na lekcjach pokazałam koleżance. Tak jej się spodobała, że zaczęła mnie prosić, żeby i jej uszyć. Uszyłam jej prawie taką samą. Chciałam, żeby była ładniejsza, ale ona była jakby brzydsza. Może mi się tylko tak wydawało, zdążyłam swoją polubić. Koleżance się ta laleczka spodobała i też ją lubiła.
Przed samą wojna matka z sąsiadką pojechały do Częstochowy. Pielgrzymka szła z Myszyńca. One się w Myszyńcu dołączyły do pielgrzymki. Pielgrzymka trwała prawie tydzień. Matka opowiadała, że z koleżanką chciały wejść na wieżę. Nie każdy mógł wejść do samej góry. Dołączył do nich jakiś chłopek. Matka z Janką ścisnęły zęby, nie patrzyły na rusztowanie i szły. Ten dziadek szedł i wyrzekał: o Matko Boska, o moc Boska, o, jak tu dojść. Matka się do niego odezwała: Dziadku, albo idźcie i nie gderajcie, albo się zawróćcie, bo nam odwagę odbieracie. I tak doszły do samej wieżyczki u góry. Pośrodku kondygnacji siedział braciszek z dużą księgą i kto doszedł, to się podpisał. U góry podpisywało się też u braciszków. Matka cieszyła się, że weszła tak wysoko. Nie każdy mógł na to pozwolić. Wiem, bo sama też weszłam. Pomogły mi chyba wspomnienia matki. Nie patrzyłam na rusztowanie w dół, tylko przed siebie. Moja sąsiadka nie doszła, choć po prawdzie ona była silniejsza. Myślę, że jak człowiek chce, to wszystko może. Matka wróciła w Wielkanoc. Przywiozła dwa duże obrazy, pasyjkę i lichtarze. Mniejszych obrazków, korali kilka sznurków, kilka broszek z Matką Boską. Każdemu coś przywiozła, a dla Irki, naszej młodszej siostry, prawdziwą lalkę. Cieszyłyśmy się nią wszystkie i nie kryłyśmy naszych zachwytów przed rodzicami.
Rodzice już wtedy mieli dużo chrześniaków. Były jajka zbierane przed Wielkanocą. W drugie święto Wielkanocne były jajka gotowane i farbowane na różne kolory. Matka wtedy szykowała dla chrześniaków wykupy. Kładła w mały obrusek 5-6 jajek, placka drożdżowego o szerokości dłoni i mały drobiazg z przywiezionych rzeczy z Częstochowy. Mówiła, leć Reginciu i zanieś wykup, to jeszcze mały chrześniak, to sam nie przyjdzie. Bliższe chrześniaki sami przychodzili i dawała matka jajka, placek, a starszym dziewczynkom koraliki. Nalatałam się z wykupami, bo niektórzy rodzice byli honorni i nie puszczali dzieci po wykup. Miałam z tego przyjemności. 

Otwarcie Kociewskiej Izby Regionalnej w Wycinkach z inicjatywy Zenona Usarkiewicza 5.06.2002. Wśród gości Regina Matuszewska.
W wielką sobotę leciałam do sołtysa ze święconym. Jajka były gotowane i obrane ze skorupek, obsolone i posypane cebulką. Kładło się na talerz czy ładną salaterkę, do tego krążek kiełbasy czy opieczone mięso. Z talerzem kładło się na biały obrusek, zawiązywało się na cztery rogi i niosło do poświęcenia. U sołtysa duża izba była, dookoła ścian nastawili ławy i każdy swój święcon rozwiązał i kładł na ławę. Dzieci było pełna izba, kto nie miał dzieci, musiał iść ze święconym sam. Sołtyska stawiała duże naczynie na surowe jajka dla księdza. Każdy przynosił dwa surowe jajka i kładł do tego naczynia. Nieraz czekało się na księdza dość długo. Ksiądz święcił we wszystkich wsiach. Wiosków było dość dużo. W każdej wsi musiał być w sobotę. Jak on to wszystko zdążył objechać furmanką?
W drugie święto przylatywali sąsiedzkie chłopcy oblewać wodą. Mieli wodę w butelkach zatkniętych za pas. Przychodzili, mówili pochwalonkę (Niech Będzie Pochwalony Jezus Chrystus – E.Z.), wyjmowali butelkę z za pasa i prosili o rękę, każdy sam wyciągał. Polewali na rękę trochę wody, każdemu po kolei. Każdemu trzeba było dać ufarbowane jajko, to też był wykup. Życzyli zdrowia i szli dalej do sąsiadów.
Po świętach poszłam do szkoły. Matka mi dała szklany mały obrazek dla nauczycielki. Poszłam na górę po schodach, bo pani nie schodziła na dół. Urodziła Bożenkę i pan uczył sam. Było cztery klasy, ale chodziło się siedem lat. W trzeciej klasie każdy uczeń był dwa lata, a w czwartej trzy lata. W czwartej było trzy kursy - kurs A, kurs B i kurs C. Książki też były dla każdego kursu inne. W drugiej klasie siedziałam w ławce z Leonką. Wszystkie nosiły warkocze splecione we wstążki. Ja miałam za włosami wetknięty grzebionek z masy brązowej. Leonka w czasie lekcji wyjęła mi grzebionek. Uczesała się i grzebionek włożyła sobie za włosy. Pożyczanie grzebionka to było na porządku dziennym, ale żeby sobie schować, to mnie oburzyło. Wyciągnęłam rękę po ten grzebionek, a pan kierownik mówi, Ksepkówna – do kąta za tablicę. Stojałam za tą tablicą prawie godzinę, do samej pauzy. Jakie to były dla mnie tortury. Chciałam być zawsze dobra, a tu taki wstyd. Na przerwie wszyscy się ze mnie śmieli. Ja byłam czerwona jak burak ze wstydu. Za bardzo wszystko przeżywałam. Byłam nie śmiała i wstydliwa.

Gdańsk 11.10.2014
Opracował Edmund Zieliński

dalej »

niedziela, 5 października 2014

AGNIESZKA OSOWSKA - STULETNIA KOCIEWIANKA Z GDYNIDrukujE-mail
niedziela, 05 październik 2014


Gdynia, to bardzo młode miasto, które z rybackiej wsi przekształciło się w prężny ośrodek miejski. Jego port w latach międzywojennych był prawdziwym oknem na świat. Tu osiedlali się przybysze z całej Polski, ale najwięcej z pomorskich wsi i miasteczek. Budujące się miasto potrzebowało rąk do pracy w każdej dziedzinie. Zamieszkało tu również małżeństwo z Kociewia. On pochodzący z Borzechowa, ona z Białachowa. A było tak...



Agnieszka Kurszewska urodziła się dnia 17 września 1914 roku w Białachowie w domu państwa Strzelków, który stoi do dziś w sąsiedztwie przydrożnej kapliczki. Rodzicami byli Jan Osowski i Franciszka z Dywelskich. To za ich sprawą i Bożą pomocą przyszło na świat jedenaścioro dzieci. Oto ich imiona: Franciszek, August, Józef, Bernard, Edmund, Zofia, Helena, Marianna, Agnieszka, Łucja i Leokadia. 
Ochrzczona została w Zblewie, tam przyjęła I Komunię Świętą, tam też ślubowała swemu mężowi miłość i wierność małżeńską. Chodziła do szkoły w Białachowie i w Radziejewie. Od czternastego roku życia pracowała w ogrodnictwie majątku Augusta Gramsa w Radziejewie. Do tej wsi Kurszewscy przeprowadzili się około 1925 roku. Po kilku latach u ogrodnika zaczęła pracować w majątkowym spichlerzu. Rozdawała fornalom karmę dla koni, a było ich sporo, bo trzynaście, a każdy miał 4 konie. Zarządcą i księgowym majątku był pan Bielecki. Spichrzowym natomiast pan Leida. Nikt nie narzekał na warunki pracy – to były zwykłe rolnicze zajęcia. Właściciel płacił uczciwie i regularnie. Były też zabawy na majątku. Kiedy zakończyły się żniwa, robotnicy przystroili wstążkami grabie, kosy i widły. Upleciony został dożynkowy wieniec, z którym na czele korowodu ze śpiewem podążano pod pałac. Tam zostali przywitani przez właściciela i jego żonę Meitę. Na jednym z pięter spichrza urządzona została zabawa dożynkowa.

Przed wojną jak i po niej w Wirtach odbywały się zabawy taneczne do białego rana. Na jednej z nich na początku lat trzydziestych panna Agnieszka Kurszewska poznała kawalera Dionizego Osowskiego z Borzechowa, urodzonego 2 kwietnia 1911 roku. Młode serca zadrżały i zapałały do siebie szczerą miłością. Zanim powiedzieli sobie sakramentalne tak, minęło siedem lat. Dionizy pracował u bauera (gospodarza) na Żuławach. Codziennie rano musiał wydoić trzydzieści krów. Widywali się rzadko. Później była służba wojskowa w 66 pułku piechoty, gdzie w kompanii strzeleckiej pełnił funkcję sapera. 



Dionizy Osowski w wojsku. Pierwszy z lewej w górnym rzędzie


Wesele Agnieszki Kurszewskiej z Dionizym Osowskim w Radziejewie. Najwyżej stoi Janek Lampkowski z żoną Gertrudą


Agnieszka i Dionizy Osowscy z córką Kazią w Borzechowie

Mówi Agnieszka Osowska: To nie było tak jak teraz, chodzą, tulą się do siebie i się rozchodzą, i już jest po miłości. Wtedy były listy, te z Żuław i z wojska. Tylko raz przyjechał do mnie na rowerze i było wszystko. Na zakończenie dodaje ze śmiechem: A na tych listach to ja pierwszą kawę ugotowałam po ślubie.
Ślub miał miejsce dnia 26 lipca 1937 roku w kościele parafialnym w Zblewie. Do domu weselnego państwa Kurszewskich w Radziejewie zjechało wielu gości. Wśród prezentów była też owca podarowana na wesele przez rządcę Bieleckiego. Przygrywała orkiestra z Bietowa, a jednym z muzykantów był niejaki Ossowski. 
Oglądamy pożółkłe fotki sprzed lat, wśród nich tę, gdzie „młodzi” w otoczeniu gości weselnych pozują do zdjęcia fotografowi ze Zblewa – panu Dubielli. Na tym zdjęciu rozpoznaję Jana Lampkowskiego z Borzechowa z żoną Gertrudą. Agnieszka mówi, że Janek Lampkowski był wesołym człowiekiem (takiego i ja zapamiętałem). Gdy kończyła się zabawa w Wirtach, mawiał do kolegów i koleżanek: Słońce wschodzi. Wirty las – nasz las! Po zaślubinach Agnieszka już nie pracowała na majątku. Zamieszkali w Borzechowie w domku Piłatów. To był dom o białych ścianach kryty strzechą. Stał do lat sześćdziesiątych. Tu, w Borzechowie, w 1938 roku przyszła na świat ich pierwsza córeczka Kazimiera.

Mój teść, Bronisław Kołodziejski z Łąckiego Pieca koło Śliwic, ożenił się z Józefą Piłat z Borzechowa. Tam zaprzyjaźnił się z Dionizym Osowskim, bo ich małżonki przyjaźniły się od dawna. Kiedy wybuchła II wojna światowa, Dionizy z Bronisławem zostali przymusowo zatrudnieni w Organisation Todt – była to niemiecka instytucja kierowana przez Fritza Todta, przeznaczona do budowy obiektów wojskowych. W czasie II wojny światowej zatrudniała przymusowych robotników i inżynierów z krajów okupowanych. Bronisław Kołodziejski i Dionizy Osowski pracowali tam jako mechanicy przy naprawie sprzętu i maszyn. To było na Litwie. 
Pamiętam jak mój teść powiadał, że niezastąpionym ciągnikiem na tamtych terenach był rosyjski „Staliniec” na gąsienicach. Radził sobie doskonale w grząskim terenie ciągnąc za sobą sznur samochodów. Teść opowiadał też o pladze pluskiew gnieżdżących się w barakach, które atakowały ich podczas snu. Wymyślali różne sposoby walki z nimi. Nogi od łóżek wstawiali w puszki po konserwach wypełnionych wodą, myśląc, że będą mieli spokój. To było do czasu. Żądne krwi paskudztwa i to obeszły. Po ścianach wlazły na sufit i spadały na śpiących robotników.

Kiedy zbliżał się koniec wojny, zostali przetransportowani drogą morską do Niemiec. Tam dostali się do niewoli amerykańskiej. Kiedy wojna się skończyła, namawiano ich do zamieszkania w Ameryce czy Anglii. Mój teść koniecznie chciał zostać, planował ściągnąć swoją żonę i czteroletniego syna Ryszarda. Był przewidujący – wiedział, że tu zapanuje nowa okupacja. Dionizy chciał wracać do swoich bliskich – żonki i córki Kazimiery. Tu zwyciężyła przyjaźń i razem, po prawie sześciu latach, wrócili latem 1945 roku do Borzechowa, gdzie z utęsknieniem czekali ich najbliżsi. 
W krótkim czasie Osowscy i Kołodziejscy przeprowadzili się do Gdyni. Kołodziejscy zamieszkali w Orłowie, a Osowscy na Obłużu u państwa Bigotów. Mówi nasza bohaterka: Mąż chciał koniecznie pływać. Miał wszystkie papiery, a ja mu mówiłam - sześć lat na ciebie czekałam i znowu chcesz mnie zostawić? Dionizy otrzymał pracę w elektrowni cieplnej jako maszynista turbinowy, gdzie do końca swych dni pracował. Zapisał się do Spółdzielni Mieszkaniowej i 11 listopada 1961 roku zamieszkali przy ulicy Migały. Jeszcze na Obłużu urodził się syn Jerzy i kolejna córeczka – Mirosława. 
Mieszkanie na Migały było wygodne, słoneczne, wymarzone. Radość nie trwa długo. Dionizy zaczął chorować. Rozpoznanie było równoznaczne z wyrokiem śmierci. Umarł dnia 25 lipca 1966, w przeddzień rocznicy ślubu w wieku 55 lat, po 27 latach małżeństwa. Agnieszka powiada: Ani razu nie szliśmy spać, byśmy byli pokłóceni. 
Młoda wdowa musiała iść do pracy. Mirka chodziła jeszcze do szkoły, mieszkanie kosztowało, potrzeb wiele. Zatrudniła się w Polskich Liniach Oceanicznych. Jakby nie było dość nieszczęść, na nieuleczalną chorobę zapadła najstarsza córka Kazimiera, matka gromadki małych dzieci. 
Był rok 1974. Z Akademii Medycznej w Gdańsku przewieziona została helikopterem do Katowic. Pisała o tym nawet prasa, jak to pilot w trudnych warunkach meteorologicznych przewoził młodą mamę, by ratować ją od śmierci. Niestety – śmierć jest nieubłagana. Kazia umarła na początku stycznia 1975 roku mając 37 lat. Był to wstrząs dla całej rodziny i znajomych. Osierociła sześcioro małych dzieci w różnym wieku. Najmłodsze nie chodziły jeszcze do szkoły. Babci Agnieszce serce się krajało, bo trudno pogodzić się ze śmiercią własnej córki. Nie załamała jednak rąk, tylko pomagała jak mogła osieroconym wnuczętom. Realnie patrzyła na świat i walczyła z przeciwnościami losu. W tym wszystkim pomagało jej niezwykłe poczucie humoru. Gdzie trzeba płakać to płakała, a gdzie można było się śmiać, to się śmiała. Nawet słowa starej piosenki mówią, że śmiech to skarb – zapamiętaj sobie to. 
Syn Jerzyk pływał w „Dalmorze” na statkach rybackich poławiających owoce mórz i oceanów wspomagając rodzinę. Życie toczyło się dalej. Mirka poznała sympatycznego żołnierza Marynarki Wojennej i niebawem, po skończonej służbie wojskowej, związali się węzłem małżeńskim na całe życie. Na świat przyszły dzieci - Tomasz, Adaś i Marcin - kolejni wnukowie babci Agnieszki. Mieszkała z nimi ciesząc się ich radościami i smutkami. Gotowała, sprzątała, prały. Pracy była zwyczajna i nie bała się żadnego zajęcia. Kiedy Mirka z Kazikiem przyszli z pracy a dzieci ze szkoły – obiad stał na stole. Tak było do czasu, kiedy nieszczęśliwie upadła łamiąc biodro. Pogotowie, szpital i diagnoza, że tu już nic się nie da zrobić, bo mając blisko 100 lat trudno naprawić takie złamanie. Ale nie u Agnieszki Osowskiej. Lekarze się dziwili się, że karta chorobowa czysta, leków żadnych nie brała. Na przekór wszystkiemu złamanie jakoś się zrosło i nasza ciocia przy balkoniku porusza się po mieszkaniu.

Życie u Osowskich byłoby zbyt piękne, gdyby już nic złego się nie wydarzyło. W styczniu będzie dwa lata, jak zmarł Kazik - mąż Mirki, miał zaledwie 59 lat.
Agnieszka Osowska skończyła 100 lat. Na tę miłą niecodzienną uroczystość dnia 20 września 2014, która poprzedzona została mszą świętą w kościele p.w. Najświętszego Serca Pana Jezusa, zjechało się sześćdziesiąt osób chyba z całego Pomorza, bo i z Chojnic, ze Zblewa, z Tczewa, Straszyna, Mierzeszyna i innych miejscowości nie licząc Trójmiasta. W restauracji Neptun, w sąsiedztwie przedwojennego Domu Towarowego w Gdyni zaśpiewaliśmy jubilatce dwieście lat i więcej. Była pogodna, radosna i uśmiechnięta. Na pożegnanie powiedziała mi: Edzio – jestem taka szczęśliwa! 
Czy my tyle lat dożyjemy? Mam poważne wątpliwości. Ludzie urodzeni w tamtych latach to zupełnie inny materiał.

Agnieszka Osowska z Kurszewskich doczekała się dwanaścioro wnucząt, dwadzieścia sześcioro prawnucząt i czworo praprawnucząt. Mimo tylu lat spędzonych w Gdyni, w mieście - nadal mówi po naszamu. Nie zatraciła mowy swych ojców. Bo gwara, to nie jest zepsuty język, to inny język.

Na co dzień pani Agnieszka Osowska jest naszą ciocią. Kiedy u Kołodziejskich urodziła się córka Danusia, obecna moja żonka, jej chrzestnymi zostali Agnieszka i Dionizy Osowscy. Moja Danka i jej brat Ryszard są chrzestnymi wnuka Agnieszki – Wojciecha. Ja z Danką byliśmy świadkami małżeństwa Mirki z Kazimierzem Mężydło. Kiedy urodził się im syn pierworodny - Tomasz, siostra Kazika - Lucyna, oraz ja trzymaliśmy go do chrztu. To czego tu jeszcze brakuje, by być rodziną? Ciociu! Żyj nam długo i szczęśliwie w nieustającym zdrowiu i dotychczasowym humorze. Dziękuję Ci za rozmowę i wspomnienia z życia na naszym Kociewiu – krainie najpiękniejszej na świecie. Dziękujemy Ci, że Jesteś z nami.



Gdańsk 20.09.2014 Edmund Zieliński

PS. Powyższy materiał jest modyfikacją tekstu zamieszczonego w mojej książce „Na ścieżkach wspomnień…”



Goście czekają na Jubilatkę

Goście Jubilatki

Goście Jubilatki

Życzenia od prawnucząt

W otoczeniu najbliższych

Praprawnuczek składa życzenia praprababci

Jubilatka z córką Mirką, bratową Terenią w otoczeniu wnucząt, prawnucząt i praprawnucząt.

Jubilatka uwieczniona na porcelanie – dar od najbliższych

Prezentom i życzeniom nie było końca

Rodzina i goście naszej Jubilatki






 Jubilatka na 50 tej rocznicy urodzin u swego wnuka Wojciecha Grabińskiego ( z wąsami) w Straszynie sobota 27 września 2014