wtorek, 14 października 2014

GDZIE PERZ, TAM KARTOFLA TEŻ. REGINA MATUSZEWSKA - CZĘŚĆ XIIDrukujE-mail
wtorek, 14 październik 2014
Czas kopania kartofli jest mi dobrze znany. Od dziesięciu lat mego życia chętnie brałem udział w wykopkach, najczęściej w gospodarstwie dziadka Franciszka. Początkowo przydzielano mi jeden rządek i w towarzystwie mojej mamy wyciągałem z ziemi haczką (gdzie indziej to narzędzie nazywano motyką) krzak ziemniaczany, a znajdujące się pod nim kartofle wrzucałem do wyplecionego z korzenia sosny kosza. Kopało się wówczas na kolanach.







Nakładano stare spodnie, czasem z naszytymi na kolanach grubymi szmatami. Służył też do tego tak zwanyszorcwal, czyli długi fartuch z grubego materiału. U dziadka kopało zwykle dziesięć osób. Każdy brał po trzy rządki (redliny) i do przodu. Było wesoło, opowiadano jakieś dowcipy, wspominano dawne dzieje, rodzinne zdarzenia itp. Bywało, że natrafiło się rządek zarośnięty perzem. Wówczas na pociechę ktoś mówił gdzie perz tam kartofla też. A jak to było na Kurpiach niech mówi pani Regina Matuszewska.

W wakacje było więcej czasu i można było mieć więcej swobody. Latałyśmy z siostrą na łąkę po kwiaty, żeby postawić przy ołtarzyku na stole. Leciałyśmy przez pole i na tym polu znalazłam główkę od lalki. Była stara, zardzewiała, ale z mocnej blachy. Wytarłam ją dokładnie, miała kolor brązowy. Skąd ona tam się mogła wziąć, czy kiedyś w tym miejscu były lepsze czasy i dzieci miały lalki z prawdziwymi głowami? Wtedy o tym nie myślałam. Nie przeszkadzało mi, że nie ma białej cery. Doszyłam korpus, rączki i nóżki, poprzyszywałam i ubrałam jak umiałam. Wszystko to po kryjomu przed rodzicami, tylko siostry wiedziały, bo razem się bawiłyśmy. 


Gospodarstwo państwa Matuszewskich w Czarnymlesie
Kiedyś kartofle na zimę chowało się w głębokich wądołach. Szerokich gdzieś jeden metr do półtora, najwyżej do dwóch. Takich wądołów było kilka. Ile gatunków kartofli. Pudówki były w jednym wądole, bladówki w drugim, czerwone, jasne warszawskie, lachowskie. Każdy miał kilka gatunków. Jak się nie urodziły czerwonki, to obrodziły papierówki. Kartofle do jedzenia sypało się do piwnicy pod podłogą w dużej izbie i alkierzu. Jak wyszły z piwnicy, trzeba było odkopać jeden wądół. Siekierą trzeba było odkuć pierwszą warstwę ziemi. Wądoły były okrągłe i dość głębokie. Ktoś wchodził do wądoła i nabierał rękami kartofle do koszyka. Koszyk podawał do góry i druga osoba sypała kartofle do worków. Worki noszono do piwnicy. Nieraz przy tej pracy kartofle trochę namarzły i były słodkie w smaku. Kartofle słodkie nie są dobre, ale jak dłużej poleżały, to smak się naprawiał. Trzeba było uważać dobrej pogody.
Telewizja wtedy pogody nie zapowiadała. Ludzie obserwowali księżyc, gwiazdy i obserwowali zwierzęta. W dobry mróz wozili siano z łąk. Kartofle wydostawali, jak była zelga, odwilż. Te puste wądoły trzeba było zakopać, żeby kto nie wpadł. Były tak głębokie, że sam by się z nich nie wydostał. Zdarzyło się, że jeden drugiego z żartów popchnął w taki wądoł. Tego człowieka wydostali, ale zaraz umarł. Każdy taki wądoł zakopywali, ale nie zupełnie. Ze trzydzieści centymetrów się zostawiało, żeby w jesieni taki wądoł odkopać. Było lżej stary odkopać niż kopać na nowo. Dla nas dziewczynek te do końca nie zasypane wądoły były do zabawy. Robiłyśmy w tych wądołach mieszkania. Każda w swoim robiła stół z piasku uklepany, łóżko, szafy i kuchnię do gotowania. Ja w jednym wądole, Genia w drugim w drugim stroiła swoją izbę. 
Regina Matuszewska i Jej „Dobry Pasterz”. 1.07.2006 na jarmarku w Starogardzie
Gdy trochę podrosłam, musiałam często krowy popaść na rżyskach po sprzęcie żyta. Była to dla mnie najgorsza robota. Niestety musiałam. W gródzi (ogrodzona część pastwiska – E.Z.) w lecie krowy wyżerały i trzeba było popaść, żeby dały więcej mleka. Rżysków (ściernisko – E.Z.) było dość dużo w jednym miejscu. Na środku nich był kawałek wzgórza i to wzgórze kilka lat ugórowało (leżało odłogiem E.Z.), żeby na nim zasiać żyto. Na tym ugorze nawet trawa nie chciała rosnąć. Rosła tam koziąnicha i świńskie mydło. Tego świńskiego mydła z Genią zawsze narwałyśmy, przyniosłyśmy do studni i myłyśmy nogi w szafliku. To było naczynie z desek i zawsze w nim była woda. Jakby długo nie było wody, to mogłoby się rozeschnąć. Ja zakładałam nogę na szaflik z jednej strony, Genia z drugiej i tarłyśmy nogi tą rośliną aż piana się zrobiła. Po umycie miałam nogi aż czerwone, a Genia miała takie ładne bielutkie. Irka była trzecia z rzędu i jeszcze więcej z matką przebywała.
Ja, żeby mi się nie nudziło przy popasieniu krów, zaniosłam na ten ugór cztery słupki, starych desek i starych gwoździ nawyciąganych z desek i drągów od płota. Siekierą wbiłam cztery pale. Przybiłam do tych pali deski i dookoła obiłam deskami. Na dach nazbierałam perzu, który ojciec wybronował. Podłoga była z maciny (łęciny ziemniaczane zgrabione po wykopkach - E.Z.) od kartofli. Była to taka buda, trochę większa od psiej. Mogłam w niej siedzieć, bo stać nie. Była za niska. Dała mi ta buda dużo radości. Tam mogłam schować swoją lalkę z żelazną głową. Rozpoczęte szycie, no i przed deszczem czy wiatrem. Mogłam się wpełznąć i siedzieć. Krowy były przygłodne, to dość dobrze chodziły. Z daleka się na nich krzyknęło, to zaraz wracała od szkody. 


Regina Matuszewska przy pracy
Kiedy byłam w drugiej klasie, to po lekcjach w domu uszyłam sobie małą laleczkę ze szmatków. Wyszyłam jej oczy, nosek i buźkę. Ubrałam jej sukieneczkę. Na lekcjach pokazałam koleżance. Tak jej się spodobała, że zaczęła mnie prosić, żeby i jej uszyć. Uszyłam jej prawie taką samą. Chciałam, żeby była ładniejsza, ale ona była jakby brzydsza. Może mi się tylko tak wydawało, zdążyłam swoją polubić. Koleżance się ta laleczka spodobała i też ją lubiła.
Przed samą wojna matka z sąsiadką pojechały do Częstochowy. Pielgrzymka szła z Myszyńca. One się w Myszyńcu dołączyły do pielgrzymki. Pielgrzymka trwała prawie tydzień. Matka opowiadała, że z koleżanką chciały wejść na wieżę. Nie każdy mógł wejść do samej góry. Dołączył do nich jakiś chłopek. Matka z Janką ścisnęły zęby, nie patrzyły na rusztowanie i szły. Ten dziadek szedł i wyrzekał: o Matko Boska, o moc Boska, o, jak tu dojść. Matka się do niego odezwała: Dziadku, albo idźcie i nie gderajcie, albo się zawróćcie, bo nam odwagę odbieracie. I tak doszły do samej wieżyczki u góry. Pośrodku kondygnacji siedział braciszek z dużą księgą i kto doszedł, to się podpisał. U góry podpisywało się też u braciszków. Matka cieszyła się, że weszła tak wysoko. Nie każdy mógł na to pozwolić. Wiem, bo sama też weszłam. Pomogły mi chyba wspomnienia matki. Nie patrzyłam na rusztowanie w dół, tylko przed siebie. Moja sąsiadka nie doszła, choć po prawdzie ona była silniejsza. Myślę, że jak człowiek chce, to wszystko może. Matka wróciła w Wielkanoc. Przywiozła dwa duże obrazy, pasyjkę i lichtarze. Mniejszych obrazków, korali kilka sznurków, kilka broszek z Matką Boską. Każdemu coś przywiozła, a dla Irki, naszej młodszej siostry, prawdziwą lalkę. Cieszyłyśmy się nią wszystkie i nie kryłyśmy naszych zachwytów przed rodzicami.
Rodzice już wtedy mieli dużo chrześniaków. Były jajka zbierane przed Wielkanocą. W drugie święto Wielkanocne były jajka gotowane i farbowane na różne kolory. Matka wtedy szykowała dla chrześniaków wykupy. Kładła w mały obrusek 5-6 jajek, placka drożdżowego o szerokości dłoni i mały drobiazg z przywiezionych rzeczy z Częstochowy. Mówiła, leć Reginciu i zanieś wykup, to jeszcze mały chrześniak, to sam nie przyjdzie. Bliższe chrześniaki sami przychodzili i dawała matka jajka, placek, a starszym dziewczynkom koraliki. Nalatałam się z wykupami, bo niektórzy rodzice byli honorni i nie puszczali dzieci po wykup. Miałam z tego przyjemności. 

Otwarcie Kociewskiej Izby Regionalnej w Wycinkach z inicjatywy Zenona Usarkiewicza 5.06.2002. Wśród gości Regina Matuszewska.
W wielką sobotę leciałam do sołtysa ze święconym. Jajka były gotowane i obrane ze skorupek, obsolone i posypane cebulką. Kładło się na talerz czy ładną salaterkę, do tego krążek kiełbasy czy opieczone mięso. Z talerzem kładło się na biały obrusek, zawiązywało się na cztery rogi i niosło do poświęcenia. U sołtysa duża izba była, dookoła ścian nastawili ławy i każdy swój święcon rozwiązał i kładł na ławę. Dzieci było pełna izba, kto nie miał dzieci, musiał iść ze święconym sam. Sołtyska stawiała duże naczynie na surowe jajka dla księdza. Każdy przynosił dwa surowe jajka i kładł do tego naczynia. Nieraz czekało się na księdza dość długo. Ksiądz święcił we wszystkich wsiach. Wiosków było dość dużo. W każdej wsi musiał być w sobotę. Jak on to wszystko zdążył objechać furmanką?
W drugie święto przylatywali sąsiedzkie chłopcy oblewać wodą. Mieli wodę w butelkach zatkniętych za pas. Przychodzili, mówili pochwalonkę (Niech Będzie Pochwalony Jezus Chrystus – E.Z.), wyjmowali butelkę z za pasa i prosili o rękę, każdy sam wyciągał. Polewali na rękę trochę wody, każdemu po kolei. Każdemu trzeba było dać ufarbowane jajko, to też był wykup. Życzyli zdrowia i szli dalej do sąsiadów.
Po świętach poszłam do szkoły. Matka mi dała szklany mały obrazek dla nauczycielki. Poszłam na górę po schodach, bo pani nie schodziła na dół. Urodziła Bożenkę i pan uczył sam. Było cztery klasy, ale chodziło się siedem lat. W trzeciej klasie każdy uczeń był dwa lata, a w czwartej trzy lata. W czwartej było trzy kursy - kurs A, kurs B i kurs C. Książki też były dla każdego kursu inne. W drugiej klasie siedziałam w ławce z Leonką. Wszystkie nosiły warkocze splecione we wstążki. Ja miałam za włosami wetknięty grzebionek z masy brązowej. Leonka w czasie lekcji wyjęła mi grzebionek. Uczesała się i grzebionek włożyła sobie za włosy. Pożyczanie grzebionka to było na porządku dziennym, ale żeby sobie schować, to mnie oburzyło. Wyciągnęłam rękę po ten grzebionek, a pan kierownik mówi, Ksepkówna – do kąta za tablicę. Stojałam za tą tablicą prawie godzinę, do samej pauzy. Jakie to były dla mnie tortury. Chciałam być zawsze dobra, a tu taki wstyd. Na przerwie wszyscy się ze mnie śmieli. Ja byłam czerwona jak burak ze wstydu. Za bardzo wszystko przeżywałam. Byłam nie śmiała i wstydliwa.

Gdańsk 11.10.2014
Opracował Edmund Zieliński

dalej »