poniedziałek, 29 grudnia 2014

EDMUND ZIELIŃSKI. MIĘDZY INNYMI O TENDENCJACH ZWIĄZANYCH ZE ŚWIĘTAMI BOŻEGO NARODZENIADrukujE-mail
poniedziałek, 29 grudzień 2014
Konkursów i wystaw związanych ze świętami Bożego Narodzenia jakby coraz mniej. Zresztą tego rodzaju tendencja przejawia się również w kartkach okolicznościowych, gdzie dominuje akcent zimowy – zaśnieżona choinka, jelonek w lesie, bałwanek, dzwoneczek, jakaś chata w zimowym pejzażu. Jak na lekarstwo Św. Rodziny w Betlejem, żłobków z narodzonym Jezusem czy Trzech Króli zmierzających z pokłonem. Na dodatek wszystkie już wypisane sztampowymi świeckimi życzeniami. 












Póki co, na naszej wystawie iście bożonarodzeniowy nastrój. Wchodząc na salę ekspozycyjną wita nas gwiazda betlejemska w otoczeniu rozświetlonych choinek, pod którymi przycupnęły szopki betlejemskie wykonane rękami zdolnych artystów ludowych. Stojące w półkolu stajenki, żłobki, szopki, jak popularnie nazywa się u nas tego rodzaju dzieła, zmuszają do zatrzymania się przed każdą z nich. Tutaj wracamy wspomnieniami do swego dzieciństwa, do swojej wsi, do chaty pod lasem, do dawno minionych lat. Z nostalgią wspominamy nasze wigilijne wieczerze przy biednie zastawionym stole, bo taki charakter miały ówczesne wigilie – biedne, jak szopy w których narodził się Zbawiciel Świata, bo zabrakło dla niego miejsca w gospodzie. I tutaj przytoczę fragment z mojej książki „Na ścieżkach wspomnień…”



Edmund Zieliński ze swoja szopką z 1961 roku. Foto Kasia 


Osiedle Zaspa w Gdańsku, jak wiele jemu podobnych w Polsce zamieszkane jest przez ludzi z różnych stron. Są Kociewiacy, Kaszubi, Krakowiacy, Wilniacy i wielu z innych stron. Każdy z osiedleńców zostawił za sobą rodzinne strony i wspomnienia z dawnych lat. Wielu jest takich co zapomniało o „dawnym”- łatwiej żyć. Ale są tacy co nie zapomnieli i zapomnieć nie mogą. Krążą wspomnieniami po rodzinnych wsiach i miasteczkach. Wspominają stare obyczaje i przeżycia, szczególnie te z okresu świąt Bożego Narodzenia czy Wielkiej Nocy. Przywołują w pamięci biedne i bogate dni swego dzieciństwa. Zasobne i puste worki gwiazdorów. Święta w gronie rodzinnym z najbliższymi i te najsmutniejsze bez mamy i taty. I choć często było zimno i głodno, to jednak „Dzisiaj w Betlejem” brzmiało radośnie.

Jakże chętnie wracam wspomnieniami do lat dziecinnych, do świąt Bożego Narodzenia w moim domu na Kociewiu, zwanych „gwiazdką”. Mieszkaliśmy wtedy w chałupie jakich już mało. Chata była drewniana, „zrębowa”, kryta słomą. Od zachodu osłaniały ją stare jak zagroda świerki, w gałęziach których, gniazdowały ptaki różnych gatunków. Stajnia, chlew i obora pod jednym dachem krytym gontem, na którym mieściło się gniazdo bociana. I stodoła pod strzechą w której leżało zboże zwiezione z pól, by po zimowych omłotach sypnąć złocistym ziarnem, z mąki którego wypiekano wspaniały, już nie spotykany chleb. Za oświetlenie służyła nam lampa naftowa, a wodę czerpało się ze studni. Mieszkaliśmy w jednym pokoju z kuchnią w sześcioro; mama, tata, siostra i trzej bracia. Pamiętam, że na drzwiach obitych tekturą dla ocieplenia, ojciec wieszał kalendarz przyniesiony przez kominiarza, a ja z młodszym bratem Rajmundem, codziennie skreślaliśmy jeden dzień, dzień bliżej „gwiazdki”.

Kiedy nadeszła wigilia, mama krzątała się przy kuchni, by coś przygotować na kolację. W domu było biednie, ale mama potrafiła prawie z niczego wyczarować pyszne danie. Zresztą w czasie, który opisuję, jak był chleb i ziemniaki, to już było dobrze. Na kolację wigilijną była zupa z suszonych owoców, śledź w occie i ziemniaki, najczęściej w obierkach tzw. pulki. Biednie i postnie, ale radośnie. A jeszcze przed wieczerzą szliśmy z tatą do lasu po choinkę, którą mama stroiła przy naszej pomocy, śpiewając przy tym nasze piękne kolędy. Kolacje rozpoczynał ojciec dzieleniem się opłatkiem. Pamiętam, że zawsze miał łzy w oczach – był bardzo uczuciowy. Wierzyłem wtedy, że zwierzęta w tę noc mówią ludzkim głosem, ale nigdy nie próbowałem ich podsłuchać, bo bardzo bałem się usłyszeć coś niedobrego. Po wieczerzy wspólnie śpiewaliśmy kolędy, często w towarzystwie harmonii czy mandoliny. Nasza rodzina jest bardzo muzykalna i śpiew kolęd odbywał się na głosy.

Jako dzieci bardzo oczekiwaliśmy gwiazdora z prezentami. Najczęściej to on przychodził pod naszą nieobecność, gdy byliśmy na „pasterce”. Pamiętam, że zawsze był śnieg i mróz doskwierał, ale ochoczo szliśmy do zblewskiego kościoła na pasterkę, odległego o 4 kilometry. Pod nogami skrzypiał śnieg, a w dali jarzył się światłami kościół. Kiedy na rozpoczęcie mszy świętej organista Izydor Borzyszkowski zaintonował „Bóg się rodzi”, wierni śpiewem zagłuszyli organy, tak śpiewano. Po mszy świętej koniecznie trzeba było pokłonić się dzieciątku w żłobie i powrót do domu. Tam czekały na nas pełne talerze słodyczy, jabłek i skromna zabawka. Była jakaś książeczka, kredki. Tym skromnym prezentom bardzo się cieszyliśmy. Wtedy również dopiero można było zjeść „kucha,” który smakował nadzwyczaj. Bo tak jak piekła kuch moja mama, to drugiej osoby, co by potrafiła tak upiec, dotąd nie spotkałem. Usatysfakcjonowani prezentami i zmęczeni marszem do kościoła, szybko zasypialiśmy.

Takie to były wigilie, gdy miałem lat kilka. Jeśli nie nudzą Cię, drogi Czytelniku, moje wspomnienia, to kończę je takim prostym wierszydłem.

Tęskno mi Panie!

Do miejsca urodzenia
Do mych pól i lasów
Do jezior kochanych
Do starodawnych czasów
Gdy matka pacierza uczyła
Gdy gwiazd się uczyłem od taty
Ta – to Franek
A tamta – to Stasiek
Moi bracia zmarli przed laty
Do skwarnych lat
Do szumiących złotych łanów
Do wiekowych chat
Do mleka pełnych dzbanów
Do drabiniastych wozów
Do beczących kóz
Do śnieżnych zim
I skrzypiących płóz
O ziemio rodzinna
O strony ukochane
Powtórzę za Norwidem
Tęskno mi Panie!

wtorek, 23 grudnia 2014

EDMUND ZIELIŃSKI. W WIGILIJNYM NASTROJU - O WYSTAWIE SZOPEK BOŻONARODZENIOWYCHDrukujE-mail
wtorek, 23 grudzień 2014
Tak właśnie było w niedzielę 7 grudnia 2014 w Gdańskim Ośrodku Dokumentacji Nauczania Jana Pawła II przy kościele Opatrzności Bożej. Tu miało miejsce otwarcie pięknej wystawy szopek bożonarodzeniowych. A stało się to w wyniku rozstrzygniętego konkursu zorganizowanego przez Oddział Gdański Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego przy współudziale Stowarzyszenia Moja Wspólnota.

Takich konkursów i wystaw związanych ze świętami Bożego Narodzenia jakby coraz mniej. Zresztą tego rodzaju tendencja przejawia się również w kartkach okolicznościowych, gdzie dominuje akcent zimowy – zaśnieżona choinka, jelonek w lesie, bałwanek, dzwoneczek, jakaś chata w zimowym pejzażu. Jak na lekarstwo Św. Rodziny w Betlejem, żłobków z narodzonym Jezusem czy Trzech Króli zmierzających z pokłonem. Na dodatek wszystkie już wypisane sztampowymi świeckimi życzeniami.
Póki co, na naszej wystawie iście bożonarodzeniowy nastrój. Wchodząc na salę ekspozycyjną wita nas gwiazda betlejemska w otoczeniu rozświetlonych choinek, pod którymi przycupnęły szopki betlejemskie wykonane rękami zdolnych artystów ludowych. Stojące w półkolu stajenki, żłobki, szopki, jak popularnie nazywa się u nas tego rodzaju dzieła, zmuszają do zatrzymania się przed każdą z nich. Tutaj wracamy wspomnieniami do swego dzieciństwa, do swojej wsi, do chaty pod lasem, do dawno minionych lat. Z nostalgią wspominamy nasze wigilijne wieczerze przy biednie zastawionym stole, bo taki charakter miały ówczesne wigilie – biedne, jak szopy, w których narodził się Zbawiciel Świata, bo zabrakło dla niego miejsca w gospodzie.
Oglądanie wystawy zaczynamy od kapliczki - szopki Marka Zagórskiego z Rokocina, którego praca została wyróżniona w tym konkursie. Narodzenie Pana Jezusa umieścił tam, gdzie zwykle stawia się inne figury, niezwiązane z Bożym Narodzeniem, np. Jana Nepomucena. Odbiega od tradycyjnych szopek, ale taki właśnie jest Marek - w swojej twórczości idzie własną drogą, a to trzeba u artysty cenić.
Obok stoi figura św. Franciszka z szopką i napisem Greccio A.D.1223. Greccio, to miejscowość we Włoszech, w której 24 grudnia 1223 roku w miejscowym kościele św. Franciszek wystawił pierwszą na świecie szopkę bożonarodzeniową. Jerzy Kamiński z Barłożna, autor tej rzeźby, to wielce zasłużony dla Kociewia artysta ludowy. Jego prace możemy spotkać w wielu miejscowościach Kociewia i w innych regionach kraju. Wypracował sobie swój własny styl, co jest cenną wartością każdego artysty. Natomiast pierwszą nagrodę w tym konkursie Jerzy otrzymał za stojącą opodal prawdziwą szopę.
Kolejnym ciekawym dziełem jest wyrzeźbiona w jednym kawałku drewna scena bożonarodzeniowa z rybacko-morskim akcentem. To pan Robert Wyskiel z Gdyni z wielką pieczołowitością wydobył z klocka drewna ukryte w nim postaci towarzyszące Narodzeniu Pana Jezusa, a same dziecię położył na dnie łodzi rybackiej. Za tę pracę pan Wyskiel otrzymał II nagrodę.
Na następnym stoliku stoję dwie szopki. Jedną wykonał Włodzimierz Ostoja-Lniski z Czerska. Ta bajecznie kolorowa szopeczka mogłaby stać pod niejedną choinką w naszych domach. Jednak III nagrodę Włodek otrzymał za płaskorzeźbę ze sceną Narodzenia wiszącą na ścianie. Obok stoi rzeźba - relief przedstawiająca Narodzenie Pana Jezusa autorstwa Stanisława Platy, o którym będę jeszcze pisał.
Następną w kolejności szopką jest wyróżnione dzieło pani Reginy Matuszewskiej z Czarnegolasu. O pani Reginie można by napisać książkę. Wielokrotnie nagradzana, miłośniczka folkloru i sztuki ludowej, urodzona we wsi Łączki na Kurpiach, od 60 lat mieszka na Kociewiu. Miałem zaszczyt przypiąć pani Reginie medal „Gloria Artis”, który przyznawany jest najwybitniejszym artystom.
Na czerwono nakrytym stoliku rozpościera się szopka pana Stanisława Platy, która otrzymała I nagrodę w tym konkursie. Ten artysta rzeźbą ludową zajmuje się już ponad ćwierć wieku. Brał udział w wielu konkursach uzyskując czołowe nagrody. Z przyznania I nagrody panu Placie i ja się ciszę, bo to mój ziomek, pochodzimy z tej samej wsi i przy każdym spotkaniu wracamy wspomnieniami do Zblewa.
Pan Zdzisław Grajper z Lęborka wykonał kolejną szopkę wyróżnioną na tym konkursie. Pan Grajper to znany rzeźbiarz, biorący udział w licznych plenerach, konkursach i wystawach. Zawsze pogodny, uśmiechnięty, koleżeński, również laureat wielu nagród.
Ta pięknie wykonana i pokryta bogatą polichromią płaskorzeźba Józefa Semmerlinga z Gdańska uzyskała II nagrodę. Józka możemy spotkać na wielu plenerach, jarmarkach i wystawach. Jego rzeźby cieszą się wielkim powodzeniem, co cieszy nabywców jego prac, jak i samego artysty.
Również drugą nagrodę w tym konkursie otrzymała praca Mieczysława Woźniaka z Malborka. Staranie wykonana, gdzie znalazł miejsce nasz św. Jan Paweł II, łódź rybacka z siecią, żłób z Jezuskiem, Maryja z Józefem, królowie, oraz pastuszek z owieczkami i rybak. To dobrze zapowiadający się artysta.
Jury wyróżniło pracę Leszka Baczkowskiego przedstawiającego św. Franciszka z wbudowanym tryptykiem ze scenami z Narodzenia Chrystusa. Leszek ma bogaty dorobek artystyczny, jest płodnym rzeźbiarzem trzymającym się konwencji ludowej.
Romka Samorowskiego z Wycinek na Kociewiu, bo to jego kolejna szopka, poznałem kilka lat temu. Początkowo nieśmiało wgryzał się w drewno, jakby wstydząc się swoich artystycznych umiejętności. Szopka jego otrzymała wyróżnienie, a to z pewnością zdopinguje artystę z Wycinek do dalszego rozwoju na twórczej drodze.
Ciekawie przedstawił swoją wizję sceny z Betlejem pan Piotr Janka z Bytowa. Jego szopka - tryptyk pokazuje wysokie zdolności manualne artysty. To znany i ceniony artysta. Muzeum w Bytowie posiada bogatą kolekcję jego prac. Eksponaty znajdujące się w muzeum to uznanie dla twórcy.
Kolejna szopka - tryptyk jest autorstwa Marka Nowicza z Dźwierszna Wielkiego. Pan Marek uwielbia rzeźbić konie, co przejawia się i w tej szopce. Praca ta została wyróżniona.
Wyróżniona została również płaskorzeźba pana Czesława Kasperowicza z Gdańska, wiele czasu przebywającego w leśnej chacie w Malikach. Bardzo natrudził się wyłaniając w lipowej desce ukrytą scena Bożego Narodzenia. Mimo ciężkiej choroby nie odkłada dłuta, "bo tu jest moje zdrowie" – zauważa. Życzę zdrowia, Panie Czesławie!
Michał Ostoja-Lniski z Czarnej Wody za swoją pracę otrzymał wyróżnienie. Ciekawie przedstawiony tryptyk zyskał uznanie wśród zwiedzających wystawę, byli też chętni na kupno tej pracy.
Jest też na tej wystawie szopka – tryptyk Stanisława Śliwińskiego z Gdańska wyróżniona w tym konkursie. Stasiu jest bardzo płodnym rzeźbiarzem. Ma bardzo wysokie zdolności manualne, wypracował swój własny styl doskonale wyróżniający się wśród innych rzeźbiarzy.
Bardzo ciekawą szopkę wykonał Edward Jastrzębski z Gdyni. Jest to szopka o charakterze obnośnym, z jakimi wędrowali ówcześni kolędnicy. W dodatku jest ona ruchoma, wprawiana w ruch za pomocą korbki. To wielce uzdolniony rzeźbiarz. Po zaprzestaniu pracy w siłach zbrojnych na emeryturze znalazł zajęcie wypełniające bez reszty czas emeryta.
A jak do tego wszystkiego doszło? Kilka miesięcy temu w biurze Oddziału Gdańskiego Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego spotkałem się z Tomkiem Szymańskim i Iwoną Wolską, by omówić na co wydać pieniądze, które być może przyzna Urząd Miejski w Gdańsku.
Tutaj zastanawiałem się bardzo krótko – jeśli można, zorganizujmy konkurs na szopkę bożonarodzeniową, do którego zaprosimy rzeźbiarzy biorących kilka lat temu udział w wystawie w kościele św. Jana w Gdańsku. Moja propozycja została przyjęta. Teraz czekaliśmy na pozytywną wiadomość z Urzędu Miasta o przyznaniu funduszy. W międzyczasie poinformowałem o możliwości zorganizowania wystawy naszego ks. proboszcza Kazimierza Wojciechowskiego i prezesa Stowarzyszenia Moja Wspólnota Witolda Forkiewicza. Uzyskałem pełną zgodę na wykorzystanie pomieszczeń Instytutu na organizację wystawy. Kiedy Oddział Gdański ZK-P otrzymał informację o pomyślnym rozpatrzeniu wniosku, rozesłaliśmy zaproszenia do twórców o wzięcie udziału w konkursie. Zgłosiło się 17 osób, a plon ich prac został oceniony przez jury konkursu, któremu miałem zaszczyt przewodniczyć. Pozostali członkowie komisji konkursowej to: starszy kustosz muzeum etnograficznego w Oliwie Barbara Maciejewska i jej koleżanka starszy kustosz Ewa Gilewska, Tomasz Szymański wiceprezes O/Gdańskiego ZK-P i Ryszerd Balewski, przewodniczący Akcji Katolickiej przy parafii na Zaspie. A jak oceniliśmy prace nadesłane na konkurs – wyżej opisałem.
Otwarcia wystawy dokonał ks. prałat Kazimierz Wojciechowski w towarzystwie ks. Leszka Jażdżewskiego, prezesa O/Gdańskiego ZK-P Pawła Trawickiego i jego zastępcy Tomasza Szymańskiego. Po oficjalnych wystąpieniach pokaz swych umiejętności kolędniczych dał zespół „Gwiżdży” z Gowidlina pod kierownictwem Rafała Wenty. To było piękne widowisko folklorystyczne, podczas którego wielu widzów umazanych zostało tradycyjnie sadzami.
Serdecznie gratuluję wszystkim uczestnikom wzięcia udziału w konkursie . Chciałbym szczególnie podziękować ks. prałatowi Kazimierzowi Wojciechowskiemu za serdeczny stosunek do tego rodzaju inicjatyw. To już druga wystawa o znamionach sztuki ludowej mająca miejsce w tych pomieszczeniach.
Nie byłoby tej wystawy, gdyby nie zapobiegliwość wiceprezesa Oddziału Gdańskiego ZK-P Tomka Szymańskiego i jego prawej ręki Iwony Wolskiej w pozyskaniu funduszy od Urzędu Miasta w Gdańsku.
Serdecznie dziękuję za włączenie się w organizację tego konkursu Stowarzyszeniu Moja Wspólnota.
Aranżacja tej wystawy to głównie zasługa Barbary Maciejewskiej i jej koleżanki Ewy Gilewskiej - etnografek z muzeum w Oliwie, za co należy się szczególne podziękowanie.
Wystawa czynna będzie do 2 lutego 2015 roku.
Gdańsk 8 grudnia 2014 Edmund Zieliński



1. Na pierwszym planie ks. prałat Kazimierz Wojciechowski obok ks. Leszek Jażdżewski
2.  Edmund Zieliński odczytuje protokół Komisji Konkursowej
3. Od lewej zblewiacy Stanisław Plata, Edmund Zieliński i Edmund Łącki
4. Od lewej Tomek Szymański, Stanisław Plata i Edmund Zieliński
5. Regina Matuszewska odbiera gratulacje od Edmunda Zielińskiego i od Tomka Szymańskiego
6.  Józef Semmerling odbiera gratulacje od Edmunda Zielińskiego i od Tomka Szymańskiego
7. Marek Zagórski odbiera gratulacje od Edmunda Zielińskiego i od Tomka Szymańskiego
8. Stanisław Plata, Gerard Sulewski i Edmund Zieliński - zblewiacy
9. Stanisław Plata odbiera gratulacje od Edmunda Zielińskiego
10. Ogólny widok wystawy
11. Ogólny widok wystawy
12. Ogólny widok wystawy
13. Ogólny widok wystawy

14. Szopka Reginy Matuszewskiej
15. Rzeźba Roberta Wyskiela
16. Szopka Stanisława Platy
17. Szopka - kapliczka Marka Zagórskiego
18. Szopka Jerzego Kamińskiego


19. Tę szopkę wykonał Romek Samorowski


20. Szopka-płaskorzeźba Włodzimierza Ostoia-Lniskiego

21. To jest dzieło Józka Semmerlinga

22. Jerzy Kamiński odbiera gratulacje od Edmunda Zielińskiego i od Tomka Szymańskiego

23. Leszek Baczkowski przyjmuje gratulacje od Edmunda Zielińskiego i Tomka Szymańskiego
24. Na salę wchodzą Gwiżdże z Gowidlina
25. Gwiżdże z Gowidlina
26. Dziad i Baba Gwiżdże z Gowidlina
27. Krzysztof Kowalkowski




dalej »

czwartek, 4 grudnia 2014

EDMUND ZIELIŃSKI: PROSZĘ PRZYJĄĆ ODE MNIE NAJSZCZERSZE GRATULACJE...DrukujE-mail
czwartek, 04 grudzień 2014
RADA GMINY ZBLEWO

SZANOWNY PANIE PRZEWODNICZĄCY
SZANOWNA RADO!

Proszę przyjąć ode mnie najszczersze gratulacje w związku z objęciem zaszczytnych funkcji radnych - reprezentantów społeczeństwa Gminy Zblewo.
 
Być Radną, Radnym to nie tylko zaszczyt, ale przede wszystkim obowiązek wobec społeczeństwa, które obdarzyło Wysoką Radę zaufaniem. Służyć swoim współmieszkańcom to wsłuchiwać się w ich problemy życia codziennego, pomagać w ich rozwiązywaniu z zachowaniem prawa i obowiązków, nie zapominając o rozsądku.
Szanowni Państwo, z serca życzę, by ta kadencja upływała  we wzajemnym szacunku, koleżeńskiej współpracy, by wyborcy mogli kiedyś powiedzieć - to była Rada, o której nie można powiedzieć nic złego.

Z serdecznym pozdrowieniem
Edmund Zieliński

Gdańsk 3 grudnia 2014 roku.

OD REDAKCJI. Edmund Zieliński jest Honorowym Obywatelem Gminy Zblewo.

środa, 3 grudnia 2014

KTOŚ MATCE MÓWIŁ, ŻE TO NERWY, ŻEBY KREW PUŚCIĆ. REGINA MATUSZEWSKA - CZ. XIIIDrukujE-mail
środa, 03 grudzień 2014
Pamiętam z dzieciństwa, jak dziadek czy wujkowie domowymi sposobami leczyli zwierzynę w gospodarstwie. A to nacinano uszy owcom czy kozom, konia wprowadzano do stawu, by pijawki (nazywaliśmy ich końskimi) wypijały zepsutą krew. Czasem uznano, że trzeba koniowi więcej krwi upuścić. Wówczas przyjechał (o ile się nie mylę) pan Zdrowowicz z Borzechowa i specjalna igłą wbitą w żyłę szyjną spuszczał krew. Oj, sporo jej wyciekło! O spuszczaniu krwi mieszkańcom Białachowa nie słyszałem.
A jak było u Pani Reginy Matuszewskiej – poczytajmy.



Moi rodzice dużo się napracowali, żeby to gospodarstwo doprowadzić do porządku. Nie było żadnego płotu przy domu. Matka mówiła, że nieraz koń zajrzał przez okno do domu. Okiennice popodpierane drągami. Ojciec wziął majstrów i położył nowy dach na domu. Dach był słomiany, a ojciec z tarcicy położył nowy. To były takie małe cienkie deseczki. Teraz jest z eternitu. Dom z zewnątrz ojciec obszalował deskami. Okiennice matka ubieliła wapnem. Ogródek przy domu i drzewek trochę posadzili. Rosły same sosny. Obora też była ogrodzona.
Len matka zawsze miała, tkała co było w domu potrzebne. Chodników utkała. Sąsiad, chłopak po wojsku, brał od matki te chodniki i innych sąsiadek i jechał z nimi na handel. Powstawały maślarnie we wsi. Ludzie mleko zaczęli sprzedawać we wsi. Odpadło robienie masła i jeżdżenie z nim taki w świat do miasta. Za mleko parę groszy co miesiąc wleciało, zaczęło się nam lepiej powodzić. Ojciec na kilka lat przed wojną kupił sobie rower, to był pierwszy we wsi. Do miasta mógł jechać po drobne sprawunki rowerem. Rower po każdej podróży był starannie wyczyszczony , stojał w dużej izbie. Ojciec dał nam szmatki, oliwę i czyściłyśmy rower. Ojciec miał zawsze dużo szycia i nie mógł sobie pozwolić na leniuchowanie. Kupił rower i nim wszędzie jeździł. Matkę brał na ramę, nas dzieci też i jechalim na odpust rowerem. Miał ojciec brata księdza w Rajgrodzie i tym rowerem go odwiedził. To było ze dwieście kilometrów. Z tej wizyty tak bardzo nie był zadowolony. Mówił, że ksiądz od małego był w szkołach, pomiędzy panami to i on spaniał. Ojciec musiał mówić na niego księże bracie. 


Do posiłków siadało kilka osób. Każdy ze swego talerza nożem i widelcem jadł. Ojciec nie był tego zwyczajny. Ksiądz podpowiedział ojcu, żeby mu nie zrobił wstydu swoim zachowaniem. Ojciec poszedł spać głodny i zmęczony po podróży. Co uśnie, to go umarlaki duszą. Nad ranem usnął trochę, ale musiał wstać, bo na mszę trzeba iść i do domu wracać. Przywiózł drobne prezenty. Dla mnie piłkę gumową. Była dobra, dopóki nie wzięłam jej do szkoły. W szkole chłopcy zaczęli podrzucać aż pękła i po radości. Ksiądz rzadko do nas przyjeżdżał. Wszystkie go lubiłyśmy. Był przystojny, najładniejszy ze wszystkich swoich braci. Pamiętam jego wyświęcanie w parafii ojca i matki. Kiedyś to było wielkie przeżycie.
Ze wsi dzieci nie uczęszczały do wyższych szkół, rzadko to się zdarzało. Moja babka była znana na okolicę. Wszyscy ją pozdrawiali. Co dzień do kościoła na mszę chodziła. Ładnie się ubierała. W mieszkaniu też wszystko miała ładniejsze jak u ludzi. Firanki tiulowe, długie, jakieś takie podwójne, namarszczone. Zasłony z czegoś grubego, podłoga pomalowana, kwietniki miały poprzyklejane srebrne szyszki, kufer amerykański. Szafa na ubranie, chodniki na podłodze, stół na środku pokoju okryty haftowanym obrusem. U sufitu kierc z brązowej fasoli. Ładny ogródek z drzewkami i kwiatami. Babka lubiła porządek i wszystkich do porządku goniła. Nieraz i moich rodziców wykrzyczała, jak przyszła nas odwiedzić. Sama była silna i nie wierzyła, gdy ktoś nie mógł czegoś zrobić. Przed wojną młodzi ludzie, zdarzało się, chodzili bez zębów. Nie stać było na wstawianie. Moja babka miała wstawione i kilka miała złotych. Dopiero po wojnie zaczęli ludzie dbać o zęby. Mój ojciec też sobie wstawił, choć bez złotych. Radio na słuchawki też przed wojną kupił. Przychodzili sąsiedzi posłuchać, co nowego w świecie. Zaczęły chodzić słuchy o wojnie. Mówili starsi i dzieci. Szliśmy ze szkoły i kolega ze starszej klasy nam młodszym mówił z wielką żarliwością - będzie wojna z Niemcami, ale my jesteśmy silnym narodem i nie damy się Niemcom. Rozgnieciem Niemców końskimi kopytami. Wszyscy tak mówili i się wspólnie pocieszali. 

W Łączkach byli strażnicy, którzy strzegli naszej granicy. Mieli we wsi swoją placówkę. W tej placówce prowadzili naukę obrony przed samolotami. Zaczęło się werbowanie młodszych mężczyzn do wojska. Tych niezdolnych do wojska i starszych mężczyzn zaczęli strażnicy uczyć, jak mają się bronić przed nalotami. Mój ojciec też należał do tej grupy. Były wyznaczone godziny uczęszczania. Było to w rannych godzinach i to było wielką trudnością dla takich ludzi jak mój ojciec. Był śmiałym i pewnym siebie człowiekiem, dobrze przyswajał sobie naukę i miał swoje zdanie i głośno je wypowiadał. Wybrali ojca na kurs do Modlina, na dwa tygodnie. Wtedy zaczęła się nasza bieda. Było to w lutym 1938 roku. Ojciec pojechał do Modlina rano. Nad wieczorem matka mówi do mnie: Idź do Galicjanki i powiedz, żeby do mnie przyszła. Ja poszłam i przyszłam z Galicjanką. Matka wzięła Galicjankę na dużą izbę. Myśmy zostały w alkierzu. Ja miałam dziewięć, Genia dwa i pół roku młodsza, a Irka od Geni też dwa i pół roku młodsza. Siedziałyśmy cichutko i słyszałyśmy, jak matka płacze. Później zaczęła krzyczeć. W nocy urodziła Celinkę. 

Rano matka mówi: Reginciu, idź do Ulijanów i spytaj, czy by Bolek nie pojechał po ciotkę do Dąbrów. Bolek przyszedł do nas, zaprzągł konia do sanek i pojechał po ciotkę. Ale zanim ciotka Stefcia przyjechała, ktoś musiał dobytek obejść. Było zawsze ze trzy świnie, ze trzy krowy, ze dwa cielaki i ze dwie owce. Najbliżsi sąsiedzi, chłopy młode, byli w wojsku. Sąsiadka też zaczęła się dorabiać się z dziećmi sama. Musiała matka pewnie rano wstać i obejść dobytki. Nie było u nas w tym czasie uczni. Więc zanim ciotka przyjechała był już wieczór. Matka zawsze czuła się mocna. Nieraz ojciec nie mógł worka podnieść, a matka podniosła. Nie dała się żadnej robocie. Wstydziła się wołać dalszych sąsiadów do pomocy. Jak ciotka przyjechała matka leżała w łóżku. Mówili, że zachorowała na zapalenie płuc. Nie mogła do siebie dojść. Ciotka jakiś czas posiedziała i trzeba ją było odwieźć. Też miała dzieci i gospodarkę. Matka wstała, ale wszystko było jej ciężko robić. Ojciec po dwóch tygodniach wrócił, ale musiał chodzić na placówkę. Obrządzanie inwentarza, szycie i warty na placówce. Przyszła wiosna, a wiosna przyniosła więcej pracy. Doszła jeszcze robota w polu. Ojciec zaczął na wartę się spóźniać. Kilka razy się spóźnił. Przodownik strażnicy zawezwał ojca przed starostę. Starosta siedzibę miał w Ostrołęce. Na niektóre sprawy przyjeżdżał do gmin. Ojciec miał wezwanie w godzinach rannych. Już zmierzch się robił, a ojca nie było. Matka już nie była tą silną kobietą jak kiedyś, jednak się nie poddawała. 
Wszystkie byłyśmy niespokojne co się z ojcem dzieje. Matka wzięła Celinkę na ręce, zaodziała się płachtą, jak dawniej się kobiety zaodziewały, mnie wzięła za rękę i poszłyśmy na placówkę dowiedzieć się o ojca. Placówka mieściła się u rolnika, który posiadał duży dom. Wszyscy strażnicy mieszkali u lepszych gospodarzy. Mieli z tego dochód. Strażniczki – żony strażników, ładnie się ubierały. Boso nie chodziły. Dzieci też były obute. Zazdrościłyśmy im tego wszystkiego. U gospodarzy ogródki ładnie uprawiali. Nawiózł gospodarz czarnej ziemi, to i na piaskach ładnie rosło. Mówili czyściutko po polsku, nie tak grubo jak my swoją gwarą. W mieszkaniu u każdego porządek. Dzieci w krótkich spodenkach i sukienkach, co rusz to innej. 


Przyszłyśmy z matką do mieszkania przodownika i matka zapytała o ojca. On jak nie wstanie z krzesła, jak nie zacznie matki wyzywać i ojcu urągać. Zbeształ moich rodziców od najgorszych wywrotowców. Ojciec na wartę brał Irkę i Genię, jak Celinka ze mną była u ciotki w Dąbrowach. I to przodownik zaczął matce wyzywać (wypominać). Matka stała i nic nie mówiła, tylko łzy zaczęły jej lecieć, razem i mnie. I tak z płaczem przyszłyśmy do domu. Nieraz o tym myślę, jak kto wyżej stał, nie rozumiał tych niżej. Miał telefon, mógł do wójta zadzwonić i jakoś matkę pocieszyć. Wszyscy tacy źli nie byli i w tych strażnikach. Byli i tacy, co nam współczuli. Ojciec mój szył im mundury i co trzeba było szyć. Nieraz z ojcem jeździłam do ich mieszkań. Ojciec robił przymiarki, a ja się przyglądałam ładzie i porządku, jaki panował w ich domu. Obiecywałam sobie, że jak będę na swoim, to też tak będę miała. 

My dzieci, jak spotkalim strażnika, mówilim z daleka – dzień dobry, do gajowego też, a jak kogoś starszego ze wsi, mówiłyśmy pochwalonkę. Myślę, że ci ludzie wnieśli do naszej wsi trochę kultury. Niejeden przez całe życie nie wychylił nosa poza swoje opłotki. Ojciec po wizycie u pana starosty, przyjechał późno w noc. Starosta nie spieszył na spotkanie wywrotowca, tak ojca oszkalowali. Żeby Ojciec był taki bojący jak matka, to pewnie tez by płakał. Ale Ojciec ustał prosto i opowiedział swoje kłopoty z rodziną i wartą. Ojciec wrócił i mówi do matki, że starosta też człowiek. Zwolnił ojca z warty do odwołania. Zadzwonił do przodownika, czy to wszystko prawda, co ojciec mówi. Jak nie prawda, to przyjadę sprawdzić. Musiał przodownik powiedzieć, że prawda. 


Ojciec miał trochę lżej, ale matka dalej słabowała. Ktoś matce mówił, że to nerwy, żeby krew puścić. Ojciec przywiózł chłopa z innej wsi i puścił matce krew z lewej ręki. Matka później się skarżyła, że w lewej ręce niema mocy. Później ojciec przywiózł innego chłopa. Ten przywiózł matce torbę podbiału i kazał matce jeść słodkości. Wiem, że ojciec raz matce kupił z kilo lepszych cukierków. Matka nie wiedziała, czy sama jeść, czy nam dać. Nam czekoladek się nie kupowało. Oczami jadłym w sklepiku, przez szybkę. Matka dalej źle się czuła, przychodziły sąsiadki z dobrym słowem i radami. Takie mielim w oknie dwa doniczki kwiatów. Nazywali go ludzie przemianek. Pierwsze pąki miały zielone, później robiły się białe, po białym różowe, a na końcu niebieskie. Sąsiadka mówi, wyrzuć je, bo to nie przemianek tylko otnianek. Przez niego cierpisz. Matka mówi, to weź i co chcesz z nim zrób. Sąsiadka wzięła je do siebie i postawiła w okna. Szkoda było jej wyrzucać, bo miały tyle kwiatów. Jeszcze mielim takie ładne róże doniczkowe, miały drobne listki ciemnozielone i ciemnoróżowe kwiaty. Raz przyjechał do ojca znajomy strażnik z szyciem i zachwycał się tą różą. Prosił, żeby mu matka odnóżkę dała. Matka dała dużą odnóżkę z pąkiem. U strażnika przyjęła się i rosła, a u matki cała róża uschła. Takiej odmiany nigdy nie spotkałam. Podobno kwiata się nie chwali, bo pójdzie do tego, co go chwali. Co ładne, to każdego zachwyca. Ładny kwiatek każdy chciałby urwać, a jak nie ma możliwości, to choć popatrzeć na coś ładnego.


Przemianka u nas już nie było, a matka dalej słabuje. Przyszła druga sąsiadka i mówi, Dominisiu, zostaw sobie na głowie kołtun. Matka miała dwa piękne, czarne warkocze. Ze trzy dni nie wyczesała, myślała nad tym. Jak była młodsza, to swoim dzieciom i obcym , kołtunki opalała kolcem od włosów. Matki ją o to prosiły. Niektórzy nie obcinali, mówili, że kołtun może kości powykręcać. Obcinać nożycami matka też się bała, ale upalała drut i nic nikomu się nie stało. Ojciec też nie wierzył w kołtuny, ale doświadczać na swoim też nie chciał. Matka nie zostawiła kołtuna. Włosy rozczesała i zaplotła znowu dwa piękne warkocze. Ciotka Stefcia i ciotka Helena przyjechały na kilka dni, żeby się nią opiekować. Myślę, że tylko więcej zamieszania z tego było. Ugotowały lane kluski, matka nie chciała zjeść, tylko troszeczkę. Myśmy zjadły z apetytem. Gotowało się kluski zarabiane wodą, czy mlekiem, ale bez jajka i nie na samym mleku, tylko z wodą. Ciotki bez przerwy na mnie krzyczały, że taka duża kozica, mogłaby już wszystko robić, a nie latać z dzieciami. Miałam dziewięć lat, chodziłam do trzeciej klasy. Myślałam, żeby te ciotki już wreszcie pojechały. Moja matka nigdy tak na mnie nie krzyczała. Była najlepszą matką na świecie.
Na załączonych zdjęciach kierce kurpiowskie
Opracował Edmund Zieliński

Niebawem ukaże się odcinek XIV



dalej »

niedziela, 23 listopada 2014

LISTY NT. JANA GAJEWSKIEGO - PIERWSZEGO WÓJTA ZBLEWA PO II WOJNIE (E. ZIELIŃSKI, J. STACHOWIAK]DrukujE-mail
sobota, 22 listopad 2014


Jaś Stachowiak na mojej stronce na Fb pod materiałem pt. "11 listopada Maria wykrzyknęła na Facebooku: BOŻE, TUTAJ JEST MÓJ TATA JAN GAJEWSKI" napisał krótko: "Znalazłem w moich archiwach dokument z podpisem Pana Jana Gajewskiego - Wójta Zblewa z lipca 1945roku...". Zamieszczam go też tutaj jako uzupełnienie materiałów do ewentualnego uzupełnienia historii Zblewa. Niżej kilka wybranych dla mnie najpiękniejszych zdjęć ze sporej galerii, jaką nadesłała Maria Zofia Gajewska-Woźniak oraz list od Edmunda Zielińskiego. (tm) 

























Szanowny Panie Tadeuszu!
Z przyjemnością przeczytałem wspomnienia Pani Marii z Gajewskich. Takich wspomnień więce
j.
Pozwoliłem sobie przenieść wspomnienia Pani Marii z Gajewskich do mego bloga, by mieć pod ręką ten bardzo ciekawy materiał. Dobrze znałem Pana Jana Gajewskiego. Jego syn, Janek, chodził ze mną do szkoły w Zblewie (jesteśmy z tego samego rocznika). Chyba się nie mylę - Janek był jedynym zblewiakiem "komandosem", służącym w brygadzie powietrznodesantowej w Krakowie, w tak zwanych "czerwonych beretach". My, jego rówieśnicy, byliśmy z tego dumni i po cichu zazdrościliśmy mu tej służby.
Pani Wanda Gajewska - żona Jana Gajewskiego była koleżanką mojej mamy. Znały się jeszcze sprzed wojny, razem śpiewały w "Cecylii". Załączony na zdjęciu domek państwa Gajewskich mocno związał się z procesją Bożego Ciała. Tutaj był zawsze pierwszy "domek", jak nazywaliśmy ołtarzyki na drodze procesji, i najpiękniejszy ze wszystkich. Był pięknie eksponowany na tarasie tego domku (po tarasie został tylko ślad).
Marylko, dziękuję Ci za te wspomnienia sercem pisane. Nie dalej jak wczoraj na przyjacielskim spotkaniu byłych zblewiaków - Sulewskich, Łąckich i Zielińskich wróciliśmy wspomnieniami do Zblewa, jego mieszkańców i naszych młodych lat.
Pozdrawiam Ciebie i Twoją rodzinkę
Edmund Zieliński

Serdecznie Pana pozdrawiam Panie Tadeuszu.

Edmund Zieliński


P.s.
Jednak okazało się, że Janek Gajewski nie był jedynym komandosem. Poniżej jest list od Janka Stachowiaka z 1.12.2014

Piszesz Edku z pewna niepewnością o jedynym komandosie ze Zblewa – Janku Gajewskim , otóż był jeszcze jeden; Geruś Straszewski- mój szwagier. Byl on poczatkowo w marynarce wojennej , i podczas szkolenia w Szkole Specjalistów Morskich / Koło Świnoujścia/ został przeniesiony Do Powietrznych Wojsk Desantowych, i został komandosem . Przeszedł szkolenie płetwonurków i opanowywanie okrętów z powietrza. Tyle co pamietam byl w „Komandosach okolo 10 miesiecy i kilka razy byl w „czerwonym berecie na urlopie w Zblewiw. Opowiadalem Tobie historyjke z tego okresu Przypomnę jeszcze raz „  Napisał Mamie że będzie przelatywał nad Zblewem/ podał dzień i godzinę w nocy/ w drodze na zrzut nad Zatokę Gdańską . W tym dniu Pani Straszewska z lampą naftową stała na górce za spichlerzem Krajewskich i dawała sygnały, aby Geruś ją dostrzegł.” Można sie z tego śmiać –ale to był fakt autentyczny. Wspominaliśmy to nie raz śmiejąc się bardzo z tego.