wtorek, 27 listopada 2012


Wizyta Druha Edmunda Zielińskiego

Dnia  25 sierpnia 2012r. odwiedził naszą jednostkę OSP Zblewo Edmund Zieliński , twórca ludowy, rzeźbiarz, malarz, publicysta, propagator sztuki ludowej, weteran Zblewskiego pożarnictwa . Druh  Edmund urodzony w 1940r., obecnie mieszkający w Gdańsku, jest skarbnicą wiedzy o historii Zblewa którą szczodrze się z nami podzielił .


Druh Edmund wyrzeźbił dla nas krzyż, który zawiśnie na świetlicy. 
W 2000r. na na ścianie naszej Remizy umieściliśmy figurkę św. Floriana podarowanego nam przez Druha Edmunda Zielińskiego. Podczas wizyty w naszej remizie Druh Edmund stwierdził że figurka wymaga renowacji i zaproponował że ją odrestauruje.   

EDMUND ZIELIŃSKI. PIĘĆDZIESIĄT LAT NA TWÓRCZEJ DRODZEDrukujE-mail
wtorek, 27 listopad 2012
Dlaczego ten czas tak szybko płynie? Zapewne wielu zadawało sobie to pytanie, wielu zadaje i dopóki świat będzie istniał, człowiek będzie się nad tym zastanawiał. Smutnym w tym wszystkim jest to, że odpowiedzi na zadane na wstępie pytanie, nigdy nie uzyskamy. Będąc dzieckiem zazdrościłem osobom dorosłym ich wieku, ich życia i wiedzy. Kiedy to ja dorosnę, by móc zasiąść do stołu z dorosłymi, zapalić papierosa czy wychylić kieliszek wódki. W tamtym czasie te nawyki były czymś zupełnie normalnym i stąd moje tęsknoty za dorosłością. No bo jak to? Mój brat, Jerzy, zapalił z wujkami papierosa, jeździł na motocyklu, był w wojsku – a ja? ...
  Mnie na to wszystko trzeba było czekać jeszcze dziesięć lat, bo taka była różnica wieku między mną a ś.p. braciszkiem Jerzym. Jakże wolno ten czas upływał. Płynie w niezmienionym tempie od zarania dziejów. I dopłynął do momentu, gdy na mojej drodze życia, życia w mojej twórczości pojawiła się liczba 50. Przecież to połowa wieku. To tyle Edmundzie już biegasz po drogach folkloru i sztuki ludowej? To do tego już doszło, że na Pomorzu jesteś najstarszym rzeźbiarzem – regionalistą? (stażem). Niestety, jest to najprawdziwsza prawda. Bogu dzięki dożyłem moich „Złotych godów”. A jak to wszystko się zaczęło?
Moją działalność mam udokumentowaną od wiosny 1961 roku, jednak początków należy szukać w drugiej klasie szkoły podstawowej w Białachowie, i gdyby to doliczyć, to mija już 62 lata w sztuce. To wracam do Białachowa.
Urodziłem się 3 czerwca 1940 roku w Białachowie, pod lasem, na wybudowaniu, jak u nas określa się wolno stojące gospodarstwa. Mieszkaliśmy w domu mojej babci Pauliny Redzimskiej z Kosiedowskich. Piszę „babci”, ponieważ dziadek Franciszek zmarł 24 maja 1935 roku mając lat 74. Od tamtej pory z babcią gospodarzył wujek Antoni – syn dziadków. To było cudowne miejsce, tak osobiście odbieram tę zrębową chatę krytą strzechą. Jaki tam był spokój. Tam przyroda rządziła się swoimi prawami i nikt nie śmiał jej w tym przeszkadzać. Tam widzieliśmy wschodzące i zachodzące słońce, i jako dzieci zastanawialiśmy się, dlaczego ono jest tak wielkie kiedy wschodzi, wielkie i czerwone, gdy zachodzi. Dopiero w szkole średniej pani profesor od geografii wyjaśniła mi to zjawisko.
Tam, w Białachowie, nie słuchaliśmy prognozy pogody, nie było radia i elektryczności. Wyznacznikiem pogody dnia następnego były zjawiska zachodzące w atmosferze i geosferze. Jak wieczorem była rosa na trawie, wiadomo, że przyjdzie dobra pogoda. Czerwone niebo wieczorem na zachodzie, zwiastowało wiatr na drugi dzień. Śpiew ptaszków i ich loty też wiele mówiły o czekających nas zjawiskach atmosferycznych. Tam nasz świat dziecięcy ograniczony był do widocznego horyzontu i tyle. I to było piękne. Wyjazd do innej wsi, a zwłaszcza do Zblewa, był już ciekawym wydarzeniem, był czymś nowym. Jednak chętnie wracaliśmy pod naszą strzechę, gdzie w okapie dachu gnieździły się wróbelki, budząc nas swym porannym świergotem. Cudowne było lato, ale i zimy nas nie zrażały. Kiedy śnieg zbielił okoliczne pola, potworzyły się zaspy na drogach, pozamarzały stawy i dziadkowe jezioro, to też była frajda dla nas dzieci, a starsi też z tego powodu nie załamywali rąk. W gospodarstwie było wszystko potrzebne do życia w takich warunkach. Wozy i bryczki zamieniono na sanie. Wujkowie wdziewali na siebie porządne kożuchy, a dłonie skrywali w tak zwanych baucach, czyli w grubych, wełnianych rękawicach z jednym palcem. Bywało, że studnia została zawiana śniegiem, a pompa zamarzła mimo słomianej otuliny. Wówczas braliśmy śnieg z otoczenia i roztapialiśmy go na palenisku, albo chodziliśmy po wodę do stawu z wyrąbanym przeręblem. Opału też nie brakowało. Szałerek był zapełniony drewnem z gałęzi i szyszkami, a na podwórku stał pokaźnych rozmiarów stożek pociętego drewna czy sosnowych gałęzi. Paliwo do lamp – naftę zakupywano w większych ilościach, więc był zapas. Sklep (piwniczka pod podłogą mieszkania, najczęściej w pokoju) zapełniony był kartoflami, kapustą w beczce, marchwią, burakami, cebulą i zasolonym mięsem. Zimę mogliśmy przeżyć zupełnie spokojnie.

***

Nadszedł rok 1947. Wiedziałem, że muszę pójść do szkoły w Białachowie. Trochę się tego obawiałem. Nowe środowisko, koledzy, koleżanki, nauczyciel, to wszystko napawało mnie raczej obawą niż ciekawością. Pamiętam, że do szkoły pierwszy raz zaprowadziła mnie mama, a był to poniedziałek 2 września 1947 roku, i tak zaczęła się moja edukacja. Moim nauczycielem w Białachowie od pierwszej klasy do trzeciej był Stefan Giełdon. W czwartej klasie uczyła mnie pani Sikora, no a następne klasy kończyłem w Zblewie.
Nasz „Pan” był młodym człowiekiem, wysokim, energicznym i bardzo przyjaznym dla uczniów. Przeprowadzał z nami różne ciekawe doświadczenia na pracach ręcznych, często wychodziliśmy na wycieczki do okolicznych lasów, organizował różne szkolne przedstawienia z naszym udziałem i w końcu, chyba pod koniec roku szkolnego 1948/49 w drugiej klasie, zorganizował teatrzyk kukiełkowy, którego reżyserem był nasz „Pan”, a my jego aktorami. To tam właśnie po raz pierwszy zetknąłem się ze sztuką. Przychodzimy rano do szkoły, a na naszych ławkach leżą grudy gliny. Pan Giełdon powiada, byśmy ulepili ludzkie główki. Jakoś mi to dobrze wyszło, bo dostałem dodatkowe zadanie lepienia główek. Konkurencji za dużej nie miałem, bo moja klasa liczyła zaledwie 5 chłopaków. Okazało się, że główki potrzebne były do lalek – kukiełek. Potem były rozdane role poszczególnym aktorom, budowa sceny, do oświetlenia której służyły rowerowe żaróweczki zasilane prądem z rowerowej prądnicy. Tę z kolei poruszał Gerard Petka, kręcąc pedałami roweru postawionego na siodełku i kierownicy. Jaką nazwę miała ta sztuka teatralna, zupełnie zapomniałem. Dopiero po dziesięcioleciach… ale o tym w dalszej części.
Minęło kilkanaście lat. Była wiosna 1961 roku. Przyjaźniłem się z kolegą szkolnym Ryszardem Czapiewskim ze Zblewa. Jego rodzice budowali dom na byłych „księżych włókach”, jak nazywaliśmy ziemie odebrane kościołowi zblewskiemu (jak w całej Polsce) przez system komunistyczny. Z rowów fundamentowych Rysiu z ojcem, wyrzucali świetną glinę. Tę glinę natychmiast skojarzyłem z teatrzykiem w białachowskiej szkole. Wziąłem do ręki grudę i ulepiłem ludzką główkę, jak wtedy w szkole. A Pan Czapiewski widząc to powiedział: „Wej, to je czisti nasz wazónik” – popatrz to jest prawdziwy nasz ksiądz proboszcz (Alojzy Licznerski). Nazywaliśmy go „wazonikiem”, bowiem z uwagi na schorzenia reumatyczne kiwał się na boki podczas odprawiania mszy świętej. Po ocenie mej „pracy” przez Pana Czapiewskiego, postanowiłem popracować w tej glinie. Zwiozłem do domu kilka wiader tej kopaliny i się zaczęło.

***

Najpierw rzeźbić zacząłem popiersia znanych ludzi. Wydaje mi się, że pierwszą figurą było popiersie Lenina, bo jego charakterystyczna twarz ułatwiała mi wykonanie podobieństwa. Później był Mickiewicz, Kościuszko, była moja kuzynka Jadzia Kaiser i wiele innych drobiazgów, z picassowskimi formami włącznie. Spoza domowników pierwszym recenzentem mych prac był nasz organista Izydor Borzyszkowski. Kiedy zobaczył schnące rzeźby, patrząc na Kościuszkę zapytał: „Edziuś, to ty zrobiłeś?”. Bardzo mi się to spodobało i było zachętą do dalszej pracy. No dobrze, będziesz „tworzył” i co dalej? Napisałem do ówczesnego Wojewódzkiego Domu Twórczości Ludowej w Gdańsku, że coś tu robię w glinie. Owszem, odpisali, że zjawią się u mnie. Coś to długo trwało w moim mniemaniu i zniecierpliwiony napisałem do Ministerstwa Kultury i Sztuki. To poskutkowało, bo zjawili się u mnie dość szybko. A przyjechali; Pani Stefania Liszkowska – Skurowa – etnograf, Pan Wojciech Błaszkowski – etnograf i Pan Antoni Mironowski – artysta plastyk z Sopotu. Weszli do werandy, gdzie gromadziłem moją „glinę” i…miny ich nie wzbudzały zaciekawienia. Pomyślałem – bracie, to wszystko pewnie jest do kitu. Rzeczywiście tak było. Pan Mironowski powiedział: Artystą to pan nie jest, ale może być. Pozwoli pan, że pozbędziemy się najpierw tego pana. Wziął do rąk popiersie Lenina i upuścił go na betonową posadzkę. Lenin rozprysł się w drobny mak. Posunięcie było radykalne, co sprawiło, że glinę zarzuciłem. Wśród tych „dzieł” leżał sobie mały drewniany ptaszek, którego w międzyczasie wyskrobałem.w drewnie. Pani Liszkowska widząc go rzekła: Panie Edmundzie, a może pan spróbuje rzeźbić w drewnie? Bo zdolności manualne pan ma. Drodzy moi, glina była plastyczna, łatwa w obróbce, a drewno? Obiecałem jednak, że coś zrobię.
Po miesiącu otrzymałem z WDTL-u zaproszenia do wzięcia udziału w wystawie Tradycyjnego Sprzętu i Sztuki Ludowej Kociewia w Starogardzie w salach Powiatowego Domu Kultury przy ulicy Sobieskiego. To zintensyfikowało moją twórczość do tego stopnia, że lekarz Bogdan Wrycza z Ośrodka Zdrowia w Zblewie musiał mi zszywać rozciętą dłoń u nasady kciuka. I tu ciekawostka. Kiedy zainteresował się przyczyną powstania rany, sam zaczął rzeźbić i to bardzo realistycznie, powiem, że z chirurgiczną precyzją.
Otwarcie wystawy nastąpiło, już tak bardzo nie pamiętam, ale chyba w maju. W tamtym czasie takie imprezy zaszczycali swą obecnością gospodarze województwa i powiatu. Było zawsze uroczyste otwarcie wystawy, na tej wystawie również. Jaką ja miałem wtedy tremę, aż trudno opisać. Moje rzeźbki – szopka bożonarodzeniowa, scena z Drogi Krzyżowej, pastuszek i coś tam jeszcze, to były prawdziwe mizeroty w zestawieniu prac takich rzeźbiarzy jak Alojzego Stawowego z Bietowa, Stanisława Rekowskiego z Więckowych i Janka Giełdona z Czarnej Wody. Jednak z drugiej strony cieszyłem się, że znalazłem się w tak zacnym gronie. I to był mój debiut. Później ta wystawa objechała miasta powiatowe naszego województwa.

***

Od tamtej pory nasiliły się moje kontakty z WDTL-em. Byłem zapraszany na różne kursy, w tym scenografii, choreografii czy malarstwa. W tamtym czasie to był zupełnie inny świat. To nic, że brakowało bardzo wiele z dzisiejszego zaopatrzenia, raczkowała telewizja, telefony były na korbkę i, że na zamawianą rozmowę ze Zblewa z abonentem w Starogardzie trzeba było czekać godzinę i więcej. To nic, czas płynął wolniej.
Już od początku mojej działalności interesowała się mną Centrala Przemysłu Ludowego i Artystycznego „Cepelia”. Zawiozłem kilka moich rzeźb i o dziwo, zostały zakupione przez tą spółdzielnię cepeliowską, której agenda mieściła się w Gdyni. Ale była radość! Moje prace przyniosły mi pierwsze dochody z twórczej działalności. Ta współpraca z Cepelią trwała ponad czterdzieści lat. To była bardzo dobra instytucja dająca możliwość zarobku tysiącom rękodzielników w Polsce. Z chwilą przemian ustrojowych w naszym kraju zlikwidowana została Cepelia w dotychczasowym kształcie. Cała rzesza ludzi straciła pracę i możliwość zarobkowania. Różnie o Cepelii mówiono, ja natomiast złego słowa o niej powiedzieć nie mogę. Tutaj istniał Fundusz Rozwoju Twórczości Ludowej dysponujący środkami na stypendia, nagrody, zapomogi i subsydia. Organizowane były liczne konkursy, wystawy krajowe i zagraniczne, bardzo dużo dzieł twórców ludowych eksportowano za ocean. To wszystko się skończyło.
W 1965 roku odwiedził mnie pan Arpad Kowalski. Zbierał materiały do książki o twórcach ludowych Kaszub i Kociewia. Po kilku latach mój znajomy redaktor z „Chłopskiej Drogi” Roman Wójcik przysłał mi książkę A. Kowalskiego pod tytułem „Śladami świątków”, w której i o mnie autor pisze. Bardzo się ucieszyłem z tego faktu, a książka jest do dziś w mojej bibliotece.

***

Opiekunem tworzących w rękodziele ludowym z ramienia WDTL-u była niezapomniana ś. p. mgr Stefania Liszkowska - Skurowa. Organizowała co roku zjazdy twórców w jej siedzibie. Dyrektorem tej placówki była wtedy równie oddana twórczości ludowej ś. p. Leokadia Grewicz. Pamiętam, jak zostałem zaproszony na taki zjazd, a mieszkałem jeszcze w Zblewie. Wtedy pierwszy raz spotkałem liczne grono rzeźbiarzy, hafciarek, plecionkarzy, poetów. Poznałem wtedy bliżej takich rzeźbiarzy jak: Apolinary Pastwa z Wąglikowic, Izajasz Rzepa z Redy, Leon Golla z Helu, Władysław Lica z Wdzydz Tucholskich, Stanisław Rekowski z Więckowych, Alojzy Stawowy z Bietowa, Jan Giełdon z Czarnej Wody, Teodor Kałuski z Małego Krówna. A hafciarki? Władysława Wiśniewska, Jadwiga Hinc, Leokadia Turzyńska, Marta Bławat, Helena Grulkowska – wszystkie z Wdzydz Kiszewskich, Monika Hildebrandt z Żukowa, Elżbieta Ebel z Wejherowa, Anna Konkel z Wejherowa, Ewa Wendt z Kartuz. Był plecionkarz Alojzy Speiser z Motarzyna, Anka Ostrowska z Wdzydz Kiszewskich - też plecionkarka. Był rogarz Henryk Petk z Sierakowic i Bronisława Radtke z Żelistrzewa tkająca szmaciaki. Nikt z nich (oprócz Heleny Grulkowskiej) już nie żyje. Byłem bardzo zadowolony z tego spotkania, bowiem poznałem ludzi znanych już w naszym środowisku od lat. Ja dopiero byłem na progu do tego świata. Tak się stało, że jestem w tej chwili rzeźbiarzem o najdłuższym stażu na Pomorzu i jednym z niewielu w kraju, którzy obchodzą swoje pięćdziesięciolecie pracy twórczej.
W 1972 roku zostałem przyjęty do Stowarzyszenia Twórców Ludowych w Lublinie, które działało już pięć lat, a powstało w 1968 roku z przekształcenia się Klubu Pisarzy Ludowych w STL o ogólnopolskim działaniu. Moja legitymacja ma numer 262. Dziś nasza organizacja skupia ponad dwa tysiące członków i liczebność ta utrzymuje się od wielu lat na tym samym poziomie. Organizacyjnie podzieleni jesteśmy na poszczególne Oddziały. Oddział Gdański STL powstał w 1978 roku z inicjatywy Krystyny Szałaśnej i mojej. Pani Krystyna zastąpiła panią Stefanię Liszkowską na stanowisku opiekuna twórców ludowych na naszym terenie i cieszyliśmy się z jej obecności do 2005 roku, do czasu przejścia na zasłużoną emeryturę. To była wspaniała etnografka. Miałem szczęście współpracować z panią Krystyną. Zjeździliśmy wspólnie wzdłuż i wszerz nasze Pomorze odwiedzając artystów ludowych. Tu byłby temat na całą książkę.
***

Lata siedemdziesiąte XX wieku były najlepszym okresem dla powojennej sztuki ludowej. Organizowano liczne wystawy, konkursy, imprezy folklorystyczne. Bardzo mile wspominam mój udział w Ogólnopolskim Festiwalu Folklorystycznym w Płocku, w którym uczestniczyłem dziesięć razy. Tam poznałem wspaniałych ludzi – ludowych artystów pracujących w wielu dziedzinach rękodzieła ludowego. Kilku ich wymienię: Wincenty Krajewski z Zawidza Kościelnego, Tadeusz Cąkała i bracia Adamscy – z Lubelskiego, Stanisław Korpa z Kieleckiego, Tadeusz Kacalak i Antoni Kamiński z Kutna, Naumiuk z Białostockiego, Boguszyński i Maik z Kujaw – to rzeźbiarze. A ceramicy, hafciarki, malarki? Już niewielu z nich zostało.
Mój udział w wystawach sztuki ludowej należy liczyć w dziesiątkach. Poczynając od Starogardu i miast naszego powiatu, poprzez Gdańsk, Toruń, Warszawę, Płock, Kraków, Wrocław, Białystok i inne miejscowości naszego kraju. Wystawiałem też za granicą – Sakskøbing i Kopenhaga - to Dania, Turku i Sippola w Finlandii, Schwerin, Parchim, Frankfurt i Rostok w Niemczech, Luant we Francji, Budapeszt – Węgry. Dużo moich prac jest w USA, Australii i na wyspach Fidżi w rękach kolekcjonerów prywatnych.
Jak już wspomniałem, było wiele konkursów regionalnych i krajowych na rękodzieło ludowe. I ja w nich brałem udział. Sukcesy? Były pierwsze nagrody i niższej klasy. Były też całkowite porażki. Nigdy nie starałem się za wszelką cenę być w czołówce. Zawsze chciałem tworzyć, a nie produkować. Raz zrobi się coś dobrego, innym razem wychodzą knoty. I na tym chyba polega poszukiwanie w swojej sztuce właściwego kierunku. Nie trzymam się uparcie pewnej konwencji w sztuce. Porównując moje pierwsze prace z dzisiejszymi, dostrzegam ogromną różnicę w stylu. A zestawiając ze sobą prace z poszczególnych lat, widzę płynne przechodzenie do realizmu. Więcej tu jest sztuki amatorskiej niż „stylu ludowego”. Nie chcę stać uparcie w miejscu, by przypodobać się stronie komercyjnej. Słyszę nieraz, jak klient na jarmarku przy stoisku rzeźbiarza „ludowego” szuka rzeźby w ludowym stylu, a twórca mu dopowiada, że zrobi mu jaką sobie zamówi. Gdzie jest ta autentyczna ludowość? Ale tutaj już wchodzę na bardzo śliski grunt i pozostawiam go etnologom.
Drugą dziedziną mego rękodzieła jest malarstwo na szkle. Tym również interesowałem się od dawna, bo już w 1959 roku poproszony zostałem przez Wojewódzki Dom Twórczości Ludowej w Gdańsku na warsztaty z malarstwa na szkle do Wejherowa. Dlaczego nie pojechałem? Pamięć nie odnotowała. Pewnie i dobrze, bowiem wtedy malowano na szkle bez oparcia o tradycyjne malarstwo na szkle, jakie na Pomorzu istniało. Nikt o tym nie wiedział lub nie chciano wiedzieć z czysto ideologicznego punktu widzenia. Bo jak pogodzić walkę z Kościołem i organizować warsztaty malowania na szkle w oparciu o zachowane zabytki o treści sakralnej, bowiem tylko o takiej tematyce malunki na szkle istniały na Pomorzu?
***

Kończyła się epoka komunizmu w Polsce i nadchodziła demokracja. W 1988 roku pani Krystyna Szałaśna – etnograf Wojewódzkiego Ośrodka Kultury w Gdańsku i dr Aleksander Błachowski z muzeum etnograficznego w Toruniu zorganizowali warsztaty z malarstwa na szkle w oparciu o zachowane malunki z XIX wieku. Kilka sztuk znajduje się w Muzeum Kaszubskim w Kartuzach i dwa obrazki w Muzeum Etnograficznym w Toruniu. To jest wszystko co zostało z XIX wiecznego malarstwa na szkle. Na dodatek nie zachował się ani jeden obrazek z terenu Kociewia. Ja twierdzę, że i tu takie obrazki wisiały na ścianach wiejskich chałup. Na czym opieram swoje twierdzenie? A no na tym, że główny zbieracz tych obrazków Izydor Gulgowski był Kociewiakiem. Kiedy pod koniec XIX wieku otrzymał posadę nauczyciela we Wdzydzach Kiszewskich i zaczął penetrować okoliczne wsie w poszukiwaniu istniejących jeszcze obrazków na szkle, myślę, że w tych zabiegach nie pominął Kociewia - swoich stron rodzinnych. Kaszuby nie były rejonem odizolowanym od sąsiadów. Wpływy kulturowe Kaszub i Kociewia wzajemnie się uzupełniały. To, że obraźnicy z Dolnego Śląska przybywali na odpusty ze swymi wyrobami na Pomorze (bo to był początek zaistnienia obrazków na szkle na naszym terenie), nie świadczy, że ograniczali się tylko do Kaszub. Jest to nielogiczne z komercyjnego punktu widzenia. Wracając do I. Gulgowskiego, kiedy ze swoją żoną Teodorą założyli skansen budownictwa wiejskiego w 1906 roku, w pierwszej chacie rybackiej gromadzili obrazki na szkle. Było tego kilka tysięcy. Niestety, pożar w czerwcu 1932 roku strawił zalążek skansenu wraz z zbiorami.
Pan dr Błachowski dogłębnie zbadał zachowane zabytki, które już niewiele miały wspólnego z malarstwem dolnośląskim, bo były wytworem rodzimych artystów, i na ich podstawie poprowadził zajęcia z malarstwa na szkle. Byłem też ich uczestnikiem. Od tamtej pory maluję na szkle i nie tylko, bo również udzielam lekcji z tej dziedziny na różnego rodzaju warsztatach z młodzieżą szkolną, z nauczycielami i uzdolnionymi mieszkańcami wsi.
Od 1985 roku współpracuję z Kaszubskim Uniwersytetem Ludowym we Wieżycy. Początkowo polegało to na uczestnictwie w plenerach, a w miarę nabierania doświadczenia stałem się wykładowcą na zajęciach z malarstwa na szkle, rzeźby i konsultantem na corocznym plenerze dla twórców ludowych. KUL to wspaniała instytucja opierająca swoją działalność na fachowej dydaktyce w dziedzinie upowszechniania kultury ludowej Kaszub, Kociewia i Borów Tucholskich. Cieszę się, że mogę edukować dzieci i młodzież mojego Kociewia. Odbywa się to zwłaszcza w Centrum Wystawienniczym i Regionalnym w Tczewie. W tym roku odwiedzę kilkanaście szkół Kociewia leżących w powiatach tczewskim i starogardzkim. Moi podopieczni wręcz chłoną wiedzę z malarstwa na szkle, bo ani im w głowie wyjść na przerwę czy na śniadanie, i koniecznie chcą się spotkać ponownie. To jest obiecujące zjawisko.
***

W dotychczasowej mojej działalności twórczej największym osiągnięciem i wydarzeniem był osobisty udział w budowie ołtarza papieskiego w Sopocie. Spotkać tak wielkiego człowieka, jakim był Pan Marian Kołodziej - scenograf, można raz w swoim życiu. Ten świętej pamięci już człowiek zapadł głęboko w moje serce. W znaczącym stopniu wpłynął na moją rzeźbę i spojrzenie na sztukę z właściwej strony. Ołtarz, do którego rzeźbione figury i kapliczki, z inspiracji pana M. Kołodzieja rzeźbiarze Pomorza wykonali, zapisał się na stałe w naszym krajobrazie. Wiele z tych kapliczek i figur zdobi nasze świątynie, stoją na rozstajach dróg, zdobią przydomowe kapliczki. A że jestem zamiłowanym dokumentalistą zdarzeń z dziedziny folkloru i sztuki ludowej, na podstawie moich zbiorów napisałem książkę opisującą kulisy budowy ołtarza pod tytułem „OŁTARZ PAPIESKI DŁUTEM STWORZONY”. To moja druga książka, bo pierwsza nazywa się „Na ścieżkach wspomnień…” i mówi o moim życiu, życiu rodziny, zwyczajach obrzędach, życiu dawnej wsi. Obie pozycję mają niewielki nakład, bowiem wydałem je własnym kosztem. Zwracałem się o pomoc finansową do wielu instytucji, żadna nie pomogła. W 2010 wydałem „Na ścieżkach wspomnień II…” i zbieram materiał do trzeciego tomu mych wspomnień. Zawsze lubiłem pisać. Napisałem setki felietonów do różnych gazet i czasopism i piszę dalej.
Zbieractwo wszelkiego rodzaju przedmiotów kultury materialnej dawnej wsi przez wiele lat było moim konikiem. Chciałem mieć własne małe muzeum. Życie zadecydowało inaczej. Cały wielki zbiór przekazałem do zbiorów muzeów w Oliwie i Starogardzie. Uważam, że tam będzie najlepsze miejsce dla tego rodzaju muzealiów. Gwoli ścisłości muszę dodać, że trochę z rodzinnych pamiątek pozostało w moim domu. Między innymi jest stary patefon i tłuczek do ziemniaków z kuchni babci Antoniny, liczący pewnie ze sto lat. To tym tłuczkiem, przez domowników nazywanym trampkiem, były gniecione szturane kartofle do maślanki. Babcia mawiała: Weźkaj jano trampek i uszturaj te bulwi, ja upsieka szpyrków. Tłuczek nazywano też dukaczem, kartofle dukane, mawiano też kartofle trampane.
Pozwól, Drogi Czytelniku, że wrócę do przerwanego wątku o teatrzyku w Białachowie. Wiele lat szukałem śladów mego „Pana” Stefana Gełdona (kiedyś pisał się Giełdon). By to zgłębić, odsyłam do mojej książki „Na ścieżkach wspomnień…”, tam wszystko opisałem. Tutaj chcę odnotować, że Pan Stefan Gełdon zaprosił mnie na jubileusz swojej działalności teatralnej jako jednego z aktorów pierwszego przedstawienia. Po wielu latach dowiedziałem się, że w Białachowie przedstawialiśmy adaptację bajki Aleksandra Puszkina „O Popie i jego parobku Jełopie”. Jubileusz 60-lecia pracy artystycznej i wychowawczej miał miejsce w Nowem w sobotę 17 października 2009 roku. To było bardzo miłe spotkanie, zwłaszcza, że po dziesięcioleciach spotkałem kolegę szkolnego Zygmunta Gołuńskiego, też jednego z pierwszych aktorów. Uhonorowani zostaliśmy pięknymi statuetkami teatralnymi.
W 2005 roku Zblewo obchodziło 700-lecie swego istnienia. Uczyniono mi z tego powodu bardzo miłą niespodziankę, bo Rada Gminy jednogłośnie przyznała mi tytuł Honorowego Obywatela Gminy Zblewo. Wójtem wówczas był Pan Andrzej Gajewski. Czy zasłużyłem na ten tytuł? Uważam, że byli inni, godniejsi ode mnie, ale serdecznie za to dziękuję.
W roku bieżącym uhonorowano mnie „Pierścieniem Mechtyldy”, a to z okazji 750-lecia Miasta Tczewa. Pierścień przyznała Rada Programowa Kociewskiego Kantoru Edytorskiego jako wyróżnienie redakcyjne „Kociewskiego Magazynu Regionalnego” w kategorii: edukacja regionalna.
Jeśli już mówię o honorach, jakie mnie spotkały na mojej twórczej drodze, najbardziej cenię sobie medal Oskara Kolberga. Mam też medal Teodory i Izydora Gulgowskich, brązowy i srebrny medal Bene Merenti, odznaki - Zasłużony dla Kultury Narodowej, Zasłużony Działacz Kultury, złoty i srebrny Krzyż Zasługi i medal Gloria Artis. Ja się tym nie chwalę. Myślę, że wszyscy, po tylu latach działalności na polu upowszechniania kultury i sztuki ludowej Kociewia i Kaszub, powinni być czymś uhonorowanym.

Gdańsk 2012
Edmund Zieliński










Jubileusz 50. lecia pracy twórczej Pana Edmunda Zielińskiego [ 2011-04-14 ]


„Gdy szukam wspomnień, które trwały ślad pozostawiły we mnie, kiedy podsumowuję godziny, które miały dla mnie znaczenie, odnajduję nieomylnie to, czego żadne bogactwo nie zdołałoby mi zapewnić: nie można kupić przyjaźni człowieka związanego z nami na zawsze doświadczeniami życia.” 

Antoine de Saint-Exupéry

Swymi życiowymi doświadczeniami już od wielu lat dzieli się z Kaszubskim Uniwersytetem Ludowym znakomity twórca ludowy, rzeźbiarz, malarz, publicysta, przyjaciel – Edmund Zieliński, obchodzący w tym roku Jubileusz 50-cio lecia pracy twórczej.

Niezwykłe spotkanie z Jubilatem miało miejsce podczas otwarcia wystawy fotografii Zenona Usarkiewicza pn. „Kociewie- serdeczna strona  świata” w Muzeum Etnograficznym w Oliwie w dniu 07.04.2011 r.

O sympatii i podziwie dla twórczości Pana Edmunda Zielińskiego nikogo nie trzeba przekonywać. Potwierdzeniem zasług były ogromne naręcza kwiatów i  serdeczne słowa od zgromadzonych gości, wśród których nie zabrakło oczywiście przedstawicieli KUL-u. Z naszej strony drogiemu Jubilatowi życzymy dalszych sukcesów na swej artystycznej ścieżce i czekamy następnych „okrągłych” rocznic.

Katarzyna Radke
Marek Byczkowski




EDMUND ZIELIŃSKI. PIĘĆDZIESIĄT LAT NA TWÓRCZEJ DRODZEDrukujE-mail
wtorek, 27 listopad 2012
Dlaczego ten czas tak szybko płynie? Zapewne wielu zadawało sobie to pytanie, wielu zadaje i dopóki świat będzie istniał, człowiek będzie się nad tym zastanawiał. Smutnym w tym wszystkim jest to, że odpowiedzi na zadane na wstępie pytanie, nigdy nie uzyskamy. Będąc dzieckiem zazdrościłem osobom dorosłym ich wieku, ich życia i wiedzy. Kiedy to ja dorosnę, by móc zasiąść do stołu z dorosłymi, zapalić papierosa czy wychylić kieliszek wódki. W tamtym czasie te nawyki były czymś zupełnie normalnym i stąd moje tęsknoty za dorosłością. No bo jak to? Mój brat, Jerzy, zapalił z wujkami papierosa, jeździł na motocyklu, był w wojsku – a ja? ...
  Mnie na to wszystko trzeba było czekać jeszcze dziesięć lat, bo taka była różnica wieku między mną a ś.p. braciszkiem Jerzym. Jakże wolno ten czas upływał. Płynie w niezmienionym tempie od zarania dziejów. I dopłynął do momentu, gdy na mojej drodze życia, życia w mojej twórczości pojawiła się liczba 50. Przecież to połowa wieku. To tyle Edmundzie już biegasz po drogach folkloru i sztuki ludowej? To do tego już doszło, że na Pomorzu jesteś najstarszym rzeźbiarzem – regionalistą? (stażem). Niestety, jest to najprawdziwsza prawda. Bogu dzięki dożyłem moich „Złotych godów”. A jak to wszystko się zaczęło?
Moją działalność mam udokumentowaną od wiosny 1961 roku, jednak początków należy szukać w drugiej klasie szkoły podstawowej w Białachowie, i gdyby to doliczyć, to mija już 62 lata w sztuce. To wracam do Białachowa.
Urodziłem się 3 czerwca 1940 roku w Białachowie, pod lasem, na wybudowaniu, jak u nas określa się wolno stojące gospodarstwa. Mieszkaliśmy w domu mojej babci Pauliny Redzimskiej z Kosiedowskich. Piszę „babci”, ponieważ dziadek Franciszek zmarł 24 maja 1935 roku mając lat 74. Od tamtej pory z babcią gospodarzył wujek Antoni – syn dziadków. To było cudowne miejsce, tak osobiście odbieram tę zrębową chatę krytą strzechą. Jaki tam był spokój. Tam przyroda rządziła się swoimi prawami i nikt nie śmiał jej w tym przeszkadzać. Tam widzieliśmy wschodzące i zachodzące słońce, i jako dzieci zastanawialiśmy się, dlaczego ono jest tak wielkie kiedy wschodzi, wielkie i czerwone, gdy zachodzi. Dopiero w szkole średniej pani profesor od geografii wyjaśniła mi to zjawisko.
Tam, w Białachowie, nie słuchaliśmy prognozy pogody, nie było radia i elektryczności. Wyznacznikiem pogody dnia następnego były zjawiska zachodzące w atmosferze i geosferze. Jak wieczorem była rosa na trawie, wiadomo, że przyjdzie dobra pogoda. Czerwone niebo wieczorem na zachodzie, zwiastowało wiatr na drugi dzień. Śpiew ptaszków i ich loty też wiele mówiły o czekających nas zjawiskach atmosferycznych. Tam nasz świat dziecięcy ograniczony był do widocznego horyzontu i tyle. I to było piękne. Wyjazd do innej wsi, a zwłaszcza do Zblewa, był już ciekawym wydarzeniem, był czymś nowym. Jednak chętnie wracaliśmy pod naszą strzechę, gdzie w okapie dachu gnieździły się wróbelki, budząc nas swym porannym świergotem. Cudowne było lato, ale i zimy nas nie zrażały. Kiedy śnieg zbielił okoliczne pola, potworzyły się zaspy na drogach, pozamarzały stawy i dziadkowe jezioro, to też była frajda dla nas dzieci, a starsi też z tego powodu nie załamywali rąk. W gospodarstwie było wszystko potrzebne do życia w takich warunkach. Wozy i bryczki zamieniono na sanie. Wujkowie wdziewali na siebie porządne kożuchy, a dłonie skrywali w tak zwanych baucach, czyli w grubych, wełnianych rękawicach z jednym palcem. Bywało, że studnia została zawiana śniegiem, a pompa zamarzła mimo słomianej otuliny. Wówczas braliśmy śnieg z otoczenia i roztapialiśmy go na palenisku, albo chodziliśmy po wodę do stawu z wyrąbanym przeręblem. Opału też nie brakowało. Szałerek był zapełniony drewnem z gałęzi i szyszkami, a na podwórku stał pokaźnych rozmiarów stożek pociętego drewna czy sosnowych gałęzi. Paliwo do lamp – naftę zakupywano w większych ilościach, więc był zapas. Sklep (piwniczka pod podłogą mieszkania, najczęściej w pokoju) zapełniony był kartoflami, kapustą w beczce, marchwią, burakami, cebulą i zasolonym mięsem. Zimę mogliśmy przeżyć zupełnie spokojnie.

***

Nadszedł rok 1947. Wiedziałem, że muszę pójść do szkoły w Białachowie. Trochę się tego obawiałem. Nowe środowisko, koledzy, koleżanki, nauczyciel, to wszystko napawało mnie raczej obawą niż ciekawością. Pamiętam, że do szkoły pierwszy raz zaprowadziła mnie mama, a był to poniedziałek 2 września 1947 roku, i tak zaczęła się moja edukacja. Moim nauczycielem w Białachowie od pierwszej klasy do trzeciej był Stefan Giełdon. W czwartej klasie uczyła mnie pani Sikora, no a następne klasy kończyłem w Zblewie.
Nasz „Pan” był młodym człowiekiem, wysokim, energicznym i bardzo przyjaznym dla uczniów. Przeprowadzał z nami różne ciekawe doświadczenia na pracach ręcznych, często wychodziliśmy na wycieczki do okolicznych lasów, organizował różne szkolne przedstawienia z naszym udziałem i w końcu, chyba pod koniec roku szkolnego 1948/49 w drugiej klasie, zorganizował teatrzyk kukiełkowy, którego reżyserem był nasz „Pan”, a my jego aktorami. To tam właśnie po raz pierwszy zetknąłem się ze sztuką. Przychodzimy rano do szkoły, a na naszych ławkach leżą grudy gliny. Pan Giełdon powiada, byśmy ulepili ludzkie główki. Jakoś mi to dobrze wyszło, bo dostałem dodatkowe zadanie lepienia główek. Konkurencji za dużej nie miałem, bo moja klasa liczyła zaledwie 5 chłopaków. Okazało się, że główki potrzebne były do lalek – kukiełek. Potem były rozdane role poszczególnym aktorom, budowa sceny, do oświetlenia której służyły rowerowe żaróweczki zasilane prądem z rowerowej prądnicy. Tę z kolei poruszał Gerard Petka, kręcąc pedałami roweru postawionego na siodełku i kierownicy. Jaką nazwę miała ta sztuka teatralna, zupełnie zapomniałem. Dopiero po dziesięcioleciach… ale o tym w dalszej części.
Minęło kilkanaście lat. Była wiosna 1961 roku. Przyjaźniłem się z kolegą szkolnym Ryszardem Czapiewskim ze Zblewa. Jego rodzice budowali dom na byłych „księżych włókach”, jak nazywaliśmy ziemie odebrane kościołowi zblewskiemu (jak w całej Polsce) przez system komunistyczny. Z rowów fundamentowych Rysiu z ojcem, wyrzucali świetną glinę. Tę glinę natychmiast skojarzyłem z teatrzykiem w białachowskiej szkole. Wziąłem do ręki grudę i ulepiłem ludzką główkę, jak wtedy w szkole. A Pan Czapiewski widząc to powiedział: „Wej, to je czisti nasz wazónik” – popatrz to jest prawdziwy nasz ksiądz proboszcz (Alojzy Licznerski). Nazywaliśmy go „wazonikiem”, bowiem z uwagi na schorzenia reumatyczne kiwał się na boki podczas odprawiania mszy świętej. Po ocenie mej „pracy” przez Pana Czapiewskiego, postanowiłem popracować w tej glinie. Zwiozłem do domu kilka wiader tej kopaliny i się zaczęło.

***

Najpierw rzeźbić zacząłem popiersia znanych ludzi. Wydaje mi się, że pierwszą figurą było popiersie Lenina, bo jego charakterystyczna twarz ułatwiała mi wykonanie podobieństwa. Później był Mickiewicz, Kościuszko, była moja kuzynka Jadzia Kaiser i wiele innych drobiazgów, z picassowskimi formami włącznie. Spoza domowników pierwszym recenzentem mych prac był nasz organista Izydor Borzyszkowski. Kiedy zobaczył schnące rzeźby, patrząc na Kościuszkę zapytał: „Edziuś, to ty zrobiłeś?”. Bardzo mi się to spodobało i było zachętą do dalszej pracy. No dobrze, będziesz „tworzył” i co dalej? Napisałem do ówczesnego Wojewódzkiego Domu Twórczości Ludowej w Gdańsku, że coś tu robię w glinie. Owszem, odpisali, że zjawią się u mnie. Coś to długo trwało w moim mniemaniu i zniecierpliwiony napisałem do Ministerstwa Kultury i Sztuki. To poskutkowało, bo zjawili się u mnie dość szybko. A przyjechali; Pani Stefania Liszkowska – Skurowa – etnograf, Pan Wojciech Błaszkowski – etnograf i Pan Antoni Mironowski – artysta plastyk z Sopotu. Weszli do werandy, gdzie gromadziłem moją „glinę” i…miny ich nie wzbudzały zaciekawienia. Pomyślałem – bracie, to wszystko pewnie jest do kitu. Rzeczywiście tak było. Pan Mironowski powiedział: Artystą to pan nie jest, ale może być. Pozwoli pan, że pozbędziemy się najpierw tego pana. Wziął do rąk popiersie Lenina i upuścił go na betonową posadzkę. Lenin rozprysł się w drobny mak. Posunięcie było radykalne, co sprawiło, że glinę zarzuciłem. Wśród tych „dzieł” leżał sobie mały drewniany ptaszek, którego w międzyczasie wyskrobałem.w drewnie. Pani Liszkowska widząc go rzekła: Panie Edmundzie, a może pan spróbuje rzeźbić w drewnie? Bo zdolności manualne pan ma. Drodzy moi, glina była plastyczna, łatwa w obróbce, a drewno? Obiecałem jednak, że coś zrobię.
Po miesiącu otrzymałem z WDTL-u zaproszenia do wzięcia udziału w wystawie Tradycyjnego Sprzętu i Sztuki Ludowej Kociewia w Starogardzie w salach Powiatowego Domu Kultury przy ulicy Sobieskiego. To zintensyfikowało moją twórczość do tego stopnia, że lekarz Bogdan Wrycza z Ośrodka Zdrowia w Zblewie musiał mi zszywać rozciętą dłoń u nasady kciuka. I tu ciekawostka. Kiedy zainteresował się przyczyną powstania rany, sam zaczął rzeźbić i to bardzo realistycznie, powiem, że z chirurgiczną precyzją.
Otwarcie wystawy nastąpiło, już tak bardzo nie pamiętam, ale chyba w maju. W tamtym czasie takie imprezy zaszczycali swą obecnością gospodarze województwa i powiatu. Było zawsze uroczyste otwarcie wystawy, na tej wystawie również. Jaką ja miałem wtedy tremę, aż trudno opisać. Moje rzeźbki – szopka bożonarodzeniowa, scena z Drogi Krzyżowej, pastuszek i coś tam jeszcze, to były prawdziwe mizeroty w zestawieniu prac takich rzeźbiarzy jak Alojzego Stawowego z Bietowa, Stanisława Rekowskiego z Więckowych i Janka Giełdona z Czarnej Wody. Jednak z drugiej strony cieszyłem się, że znalazłem się w tak zacnym gronie. I to był mój debiut. Później ta wystawa objechała miasta powiatowe naszego województwa.

***

Od tamtej pory nasiliły się moje kontakty z WDTL-em. Byłem zapraszany na różne kursy, w tym scenografii, choreografii czy malarstwa. W tamtym czasie to był zupełnie inny świat. To nic, że brakowało bardzo wiele z dzisiejszego zaopatrzenia, raczkowała telewizja, telefony były na korbkę i, że na zamawianą rozmowę ze Zblewa z abonentem w Starogardzie trzeba było czekać godzinę i więcej. To nic, czas płynął wolniej.
Już od początku mojej działalności interesowała się mną Centrala Przemysłu Ludowego i Artystycznego „Cepelia”. Zawiozłem kilka moich rzeźb i o dziwo, zostały zakupione przez tą spółdzielnię cepeliowską, której agenda mieściła się w Gdyni. Ale była radość! Moje prace przyniosły mi pierwsze dochody z twórczej działalności. Ta współpraca z Cepelią trwała ponad czterdzieści lat. To była bardzo dobra instytucja dająca możliwość zarobku tysiącom rękodzielników w Polsce. Z chwilą przemian ustrojowych w naszym kraju zlikwidowana została Cepelia w dotychczasowym kształcie. Cała rzesza ludzi straciła pracę i możliwość zarobkowania. Różnie o Cepelii mówiono, ja natomiast złego słowa o niej powiedzieć nie mogę. Tutaj istniał Fundusz Rozwoju Twórczości Ludowej dysponujący środkami na stypendia, nagrody, zapomogi i subsydia. Organizowane były liczne konkursy, wystawy krajowe i zagraniczne, bardzo dużo dzieł twórców ludowych eksportowano za ocean. To wszystko się skończyło.
W 1965 roku odwiedził mnie pan Arpad Kowalski. Zbierał materiały do książki o twórcach ludowych Kaszub i Kociewia. Po kilku latach mój znajomy redaktor z „Chłopskiej Drogi” Roman Wójcik przysłał mi książkę A. Kowalskiego pod tytułem „Śladami świątków”, w której i o mnie autor pisze. Bardzo się ucieszyłem z tego faktu, a książka jest do dziś w mojej bibliotece.

***

Opiekunem tworzących w rękodziele ludowym z ramienia WDTL-u była niezapomniana ś. p. mgr Stefania Liszkowska - Skurowa. Organizowała co roku zjazdy twórców w jej siedzibie. Dyrektorem tej placówki była wtedy równie oddana twórczości ludowej ś. p. Leokadia Grewicz. Pamiętam, jak zostałem zaproszony na taki zjazd, a mieszkałem jeszcze w Zblewie. Wtedy pierwszy raz spotkałem liczne grono rzeźbiarzy, hafciarek, plecionkarzy, poetów. Poznałem wtedy bliżej takich rzeźbiarzy jak: Apolinary Pastwa z Wąglikowic, Izajasz Rzepa z Redy, Leon Golla z Helu, Władysław Lica z Wdzydz Tucholskich, Stanisław Rekowski z Więckowych, Alojzy Stawowy z Bietowa, Jan Giełdon z Czarnej Wody, Teodor Kałuski z Małego Krówna. A hafciarki? Władysława Wiśniewska, Jadwiga Hinc, Leokadia Turzyńska, Marta Bławat, Helena Grulkowska – wszystkie z Wdzydz Kiszewskich, Monika Hildebrandt z Żukowa, Elżbieta Ebel z Wejherowa, Anna Konkel z Wejherowa, Ewa Wendt z Kartuz. Był plecionkarz Alojzy Speiser z Motarzyna, Anka Ostrowska z Wdzydz Kiszewskich - też plecionkarka. Był rogarz Henryk Petk z Sierakowic i Bronisława Radtke z Żelistrzewa tkająca szmaciaki. Nikt z nich (oprócz Heleny Grulkowskiej) już nie żyje. Byłem bardzo zadowolony z tego spotkania, bowiem poznałem ludzi znanych już w naszym środowisku od lat. Ja dopiero byłem na progu do tego świata. Tak się stało, że jestem w tej chwili rzeźbiarzem o najdłuższym stażu na Pomorzu i jednym z niewielu w kraju, którzy obchodzą swoje pięćdziesięciolecie pracy twórczej.
W 1972 roku zostałem przyjęty do Stowarzyszenia Twórców Ludowych w Lublinie, które działało już pięć lat, a powstało w 1968 roku z przekształcenia się Klubu Pisarzy Ludowych w STL o ogólnopolskim działaniu. Moja legitymacja ma numer 262. Dziś nasza organizacja skupia ponad dwa tysiące członków i liczebność ta utrzymuje się od wielu lat na tym samym poziomie. Organizacyjnie podzieleni jesteśmy na poszczególne Oddziały. Oddział Gdański STL powstał w 1978 roku z inicjatywy Krystyny Szałaśnej i mojej. Pani Krystyna zastąpiła panią Stefanię Liszkowską na stanowisku opiekuna twórców ludowych na naszym terenie i cieszyliśmy się z jej obecności do 2005 roku, do czasu przejścia na zasłużoną emeryturę. To była wspaniała etnografka. Miałem szczęście współpracować z panią Krystyną. Zjeździliśmy wspólnie wzdłuż i wszerz nasze Pomorze odwiedzając artystów ludowych. Tu byłby temat na całą książkę.
***

Lata siedemdziesiąte XX wieku były najlepszym okresem dla powojennej sztuki ludowej. Organizowano liczne wystawy, konkursy, imprezy folklorystyczne. Bardzo mile wspominam mój udział w Ogólnopolskim Festiwalu Folklorystycznym w Płocku, w którym uczestniczyłem dziesięć razy. Tam poznałem wspaniałych ludzi – ludowych artystów pracujących w wielu dziedzinach rękodzieła ludowego. Kilku ich wymienię: Wincenty Krajewski z Zawidza Kościelnego, Tadeusz Cąkała i bracia Adamscy – z Lubelskiego, Stanisław Korpa z Kieleckiego, Tadeusz Kacalak i Antoni Kamiński z Kutna, Naumiuk z Białostockiego, Boguszyński i Maik z Kujaw – to rzeźbiarze. A ceramicy, hafciarki, malarki? Już niewielu z nich zostało.
Mój udział w wystawach sztuki ludowej należy liczyć w dziesiątkach. Poczynając od Starogardu i miast naszego powiatu, poprzez Gdańsk, Toruń, Warszawę, Płock, Kraków, Wrocław, Białystok i inne miejscowości naszego kraju. Wystawiałem też za granicą – Sakskøbing i Kopenhaga - to Dania, Turku i Sippola w Finlandii, Schwerin, Parchim, Frankfurt i Rostok w Niemczech, Luant we Francji, Budapeszt – Węgry. Dużo moich prac jest w USA, Australii i na wyspach Fidżi w rękach kolekcjonerów prywatnych.
Jak już wspomniałem, było wiele konkursów regionalnych i krajowych na rękodzieło ludowe. I ja w nich brałem udział. Sukcesy? Były pierwsze nagrody i niższej klasy. Były też całkowite porażki. Nigdy nie starałem się za wszelką cenę być w czołówce. Zawsze chciałem tworzyć, a nie produkować. Raz zrobi się coś dobrego, innym razem wychodzą knoty. I na tym chyba polega poszukiwanie w swojej sztuce właściwego kierunku. Nie trzymam się uparcie pewnej konwencji w sztuce. Porównując moje pierwsze prace z dzisiejszymi, dostrzegam ogromną różnicę w stylu. A zestawiając ze sobą prace z poszczególnych lat, widzę płynne przechodzenie do realizmu. Więcej tu jest sztuki amatorskiej niż „stylu ludowego”. Nie chcę stać uparcie w miejscu, by przypodobać się stronie komercyjnej. Słyszę nieraz, jak klient na jarmarku przy stoisku rzeźbiarza „ludowego” szuka rzeźby w ludowym stylu, a twórca mu dopowiada, że zrobi mu jaką sobie zamówi. Gdzie jest ta autentyczna ludowość? Ale tutaj już wchodzę na bardzo śliski grunt i pozostawiam go etnologom.
Drugą dziedziną mego rękodzieła jest malarstwo na szkle. Tym również interesowałem się od dawna, bo już w 1959 roku poproszony zostałem przez Wojewódzki Dom Twórczości Ludowej w Gdańsku na warsztaty z malarstwa na szkle do Wejherowa. Dlaczego nie pojechałem? Pamięć nie odnotowała. Pewnie i dobrze, bowiem wtedy malowano na szkle bez oparcia o tradycyjne malarstwo na szkle, jakie na Pomorzu istniało. Nikt o tym nie wiedział lub nie chciano wiedzieć z czysto ideologicznego punktu widzenia. Bo jak pogodzić walkę z Kościołem i organizować warsztaty malowania na szkle w oparciu o zachowane zabytki o treści sakralnej, bowiem tylko o takiej tematyce malunki na szkle istniały na Pomorzu?
***

Kończyła się epoka komunizmu w Polsce i nadchodziła demokracja. W 1988 roku pani Krystyna Szałaśna – etnograf Wojewódzkiego Ośrodka Kultury w Gdańsku i dr Aleksander Błachowski z muzeum etnograficznego w Toruniu zorganizowali warsztaty z malarstwa na szkle w oparciu o zachowane malunki z XIX wieku. Kilka sztuk znajduje się w Muzeum Kaszubskim w Kartuzach i dwa obrazki w Muzeum Etnograficznym w Toruniu. To jest wszystko co zostało z XIX wiecznego malarstwa na szkle. Na dodatek nie zachował się ani jeden obrazek z terenu Kociewia. Ja twierdzę, że i tu takie obrazki wisiały na ścianach wiejskich chałup. Na czym opieram swoje twierdzenie? A no na tym, że główny zbieracz tych obrazków Izydor Gulgowski był Kociewiakiem. Kiedy pod koniec XIX wieku otrzymał posadę nauczyciela we Wdzydzach Kiszewskich i zaczął penetrować okoliczne wsie w poszukiwaniu istniejących jeszcze obrazków na szkle, myślę, że w tych zabiegach nie pominął Kociewia - swoich stron rodzinnych. Kaszuby nie były rejonem odizolowanym od sąsiadów. Wpływy kulturowe Kaszub i Kociewia wzajemnie się uzupełniały. To, że obraźnicy z Dolnego Śląska przybywali na odpusty ze swymi wyrobami na Pomorze (bo to był początek zaistnienia obrazków na szkle na naszym terenie), nie świadczy, że ograniczali się tylko do Kaszub. Jest to nielogiczne z komercyjnego punktu widzenia. Wracając do I. Gulgowskiego, kiedy ze swoją żoną Teodorą założyli skansen budownictwa wiejskiego w 1906 roku, w pierwszej chacie rybackiej gromadzili obrazki na szkle. Było tego kilka tysięcy. Niestety, pożar w czerwcu 1932 roku strawił zalążek skansenu wraz z zbiorami.
Pan dr Błachowski dogłębnie zbadał zachowane zabytki, które już niewiele miały wspólnego z malarstwem dolnośląskim, bo były wytworem rodzimych artystów, i na ich podstawie poprowadził zajęcia z malarstwa na szkle. Byłem też ich uczestnikiem. Od tamtej pory maluję na szkle i nie tylko, bo również udzielam lekcji z tej dziedziny na różnego rodzaju warsztatach z młodzieżą szkolną, z nauczycielami i uzdolnionymi mieszkańcami wsi.
Od 1985 roku współpracuję z Kaszubskim Uniwersytetem Ludowym we Wieżycy. Początkowo polegało to na uczestnictwie w plenerach, a w miarę nabierania doświadczenia stałem się wykładowcą na zajęciach z malarstwa na szkle, rzeźby i konsultantem na corocznym plenerze dla twórców ludowych. KUL to wspaniała instytucja opierająca swoją działalność na fachowej dydaktyce w dziedzinie upowszechniania kultury ludowej Kaszub, Kociewia i Borów Tucholskich. Cieszę się, że mogę edukować dzieci i młodzież mojego Kociewia. Odbywa się to zwłaszcza w Centrum Wystawienniczym i Regionalnym w Tczewie. W tym roku odwiedzę kilkanaście szkół Kociewia leżących w powiatach tczewskim i starogardzkim. Moi podopieczni wręcz chłoną wiedzę z malarstwa na szkle, bo ani im w głowie wyjść na przerwę czy na śniadanie, i koniecznie chcą się spotkać ponownie. To jest obiecujące zjawisko.
***

W dotychczasowej mojej działalności twórczej największym osiągnięciem i wydarzeniem był osobisty udział w budowie ołtarza papieskiego w Sopocie. Spotkać tak wielkiego człowieka, jakim był Pan Marian Kołodziej - scenograf, można raz w swoim życiu. Ten świętej pamięci już człowiek zapadł głęboko w moje serce. W znaczącym stopniu wpłynął na moją rzeźbę i spojrzenie na sztukę z właściwej strony. Ołtarz, do którego rzeźbione figury i kapliczki, z inspiracji pana M. Kołodzieja rzeźbiarze Pomorza wykonali, zapisał się na stałe w naszym krajobrazie. Wiele z tych kapliczek i figur zdobi nasze świątynie, stoją na rozstajach dróg, zdobią przydomowe kapliczki. A że jestem zamiłowanym dokumentalistą zdarzeń z dziedziny folkloru i sztuki ludowej, na podstawie moich zbiorów napisałem książkę opisującą kulisy budowy ołtarza pod tytułem „OŁTARZ PAPIESKI DŁUTEM STWORZONY”. To moja druga książka, bo pierwsza nazywa się „Na ścieżkach wspomnień…” i mówi o moim życiu, życiu rodziny, zwyczajach obrzędach, życiu dawnej wsi. Obie pozycję mają niewielki nakład, bowiem wydałem je własnym kosztem. Zwracałem się o pomoc finansową do wielu instytucji, żadna nie pomogła. W 2010 wydałem „Na ścieżkach wspomnień II…” i zbieram materiał do trzeciego tomu mych wspomnień. Zawsze lubiłem pisać. Napisałem setki felietonów do różnych gazet i czasopism i piszę dalej.
Zbieractwo wszelkiego rodzaju przedmiotów kultury materialnej dawnej wsi przez wiele lat było moim konikiem. Chciałem mieć własne małe muzeum. Życie zadecydowało inaczej. Cały wielki zbiór przekazałem do zbiorów muzeów w Oliwie i Starogardzie. Uważam, że tam będzie najlepsze miejsce dla tego rodzaju muzealiów. Gwoli ścisłości muszę dodać, że trochę z rodzinnych pamiątek pozostało w moim domu. Między innymi jest stary patefon i tłuczek do ziemniaków z kuchni babci Antoniny, liczący pewnie ze sto lat. To tym tłuczkiem, przez domowników nazywanym trampkiem, były gniecione szturane kartofle do maślanki. Babcia mawiała: Weźkaj jano trampek i uszturaj te bulwi, ja upsieka szpyrków. Tłuczek nazywano też dukaczem, kartofle dukane, mawiano też kartofle trampane.
Pozwól, Drogi Czytelniku, że wrócę do przerwanego wątku o teatrzyku w Białachowie. Wiele lat szukałem śladów mego „Pana” Stefana Gełdona (kiedyś pisał się Giełdon). By to zgłębić, odsyłam do mojej książki „Na ścieżkach wspomnień…”, tam wszystko opisałem. Tutaj chcę odnotować, że Pan Stefan Gełdon zaprosił mnie na jubileusz swojej działalności teatralnej jako jednego z aktorów pierwszego przedstawienia. Po wielu latach dowiedziałem się, że w Białachowie przedstawialiśmy adaptację bajki Aleksandra Puszkina „O Popie i jego parobku Jełopie”. Jubileusz 60-lecia pracy artystycznej i wychowawczej miał miejsce w Nowem w sobotę 17 października 2009 roku. To było bardzo miłe spotkanie, zwłaszcza, że po dziesięcioleciach spotkałem kolegę szkolnego Zygmunta Gołuńskiego, też jednego z pierwszych aktorów. Uhonorowani zostaliśmy pięknymi statuetkami teatralnymi.
W 2005 roku Zblewo obchodziło 700-lecie swego istnienia. Uczyniono mi z tego powodu bardzo miłą niespodziankę, bo Rada Gminy jednogłośnie przyznała mi tytuł Honorowego Obywatela Gminy Zblewo. Wójtem wówczas był Pan Andrzej Gajewski. Czy zasłużyłem na ten tytuł? Uważam, że byli inni, godniejsi ode mnie, ale serdecznie za to dziękuję.
W roku bieżącym uhonorowano mnie „Pierścieniem Mechtyldy”, a to z okazji 750-lecia Miasta Tczewa. Pierścień przyznała Rada Programowa Kociewskiego Kantoru Edytorskiego jako wyróżnienie redakcyjne „Kociewskiego Magazynu Regionalnego” w kategorii: edukacja regionalna.
Jeśli już mówię o honorach, jakie mnie spotkały na mojej twórczej drodze, najbardziej cenię sobie medal Oskara Kolberga. Mam też medal Teodory i Izydora Gulgowskich, brązowy i srebrny medal Bene Merenti, odznaki - Zasłużony dla Kultury Narodowej, Zasłużony Działacz Kultury, złoty i srebrny Krzyż Zasługi i medal Gloria Artis. Ja się tym nie chwalę. Myślę, że wszyscy, po tylu latach działalności na polu upowszechniania kultury i sztuki ludowej Kociewia i Kaszub, powinni być czymś uhonorowanym.

Gdańsk 2012
Edmund Zieliński







Jubileusz 50. lecia pracy twórczej Pana Edmunda Zielińskiego [ 2011-04-14 ]


„Gdy szukam wspomnień, które trwały ślad pozostawiły we mnie, kiedy podsumowuję godziny, które miały dla mnie znaczenie, odnajduję nieomylnie to, czego żadne bogactwo nie zdołałoby mi zapewnić: nie można kupić przyjaźni człowieka związanego z nami na zawsze doświadczeniami życia.” 

Antoine de Saint-Exupéry

Swymi życiowymi doświadczeniami już od wielu lat dzieli się z Kaszubskim Uniwersytetem Ludowym znakomity twórca ludowy, rzeźbiarz, malarz, publicysta, przyjaciel – Edmund Zieliński, obchodzący w tym roku Jubileusz 50-cio lecia pracy twórczej.

Niezwykłe spotkanie z Jubilatem miało miejsce podczas otwarcia wystawy fotografii Zenona Usarkiewicza pn. „Kociewie- serdeczna strona  świata” w Muzeum Etnograficznym w Oliwie w dniu 07.04.2011 r.

O sympatii i podziwie dla twórczości Pana Edmunda Zielińskiego nikogo nie trzeba przekonywać. Potwierdzeniem zasług były ogromne naręcza kwiatów i  serdeczne słowa od zgromadzonych gości, wśród których nie zabrakło oczywiście przedstawicieli KUL-u. Z naszej strony drogiemu Jubilatowi życzymy dalszych sukcesów na swej artystycznej ścieżce i czekamy następnych „okrągłych” rocznic.

Katarzyna Radke
Marek Byczkowski




czwartek, 8 listopada 2012

ZAPOMNIANY BOHATER. BYŁ BARDZO BLISKO PIŁSUDSKIEGODrukujE-mail
środa, 07 listopad 2012
Irena i Zygfryd Chrzanowscy mieszkają w domku stojącym przy ulicy Kociewskiej w Smętowie Granicznym. Jest już po południu. Miejscowość po 13.00 jakby wymarła (w sensie czasownikowym i przymiotnikowym). Przeglądamy setki zdjęć rodzinnych. Większość ze strony rodziny pani Ireny. Może dlatego pani Irena wiedzie prym w rozmowie. Rozmawiamy długo. O odległej historii, o Maksymilianie Ubowskim, o smętowskim teatrze i teraźniejszości...















Dziadek 

Pani Irena pochodzi z rodziny Ubowskich. Niezwykła była to rodzina. Weźmy choćby dziadka. 
- Mój dziadek był taki - mówi pani Irena. - Po pierwszej wojnie światowej miał młyn koło Prabut. A co to był wtedy mieć młyn? Wiadomo. Za mąkę "dało" wszystko. Ale dziadek młyn sprzedał, "bo - mówił - muszę wrócić do Polski".
Za młyn dostał masę pieniędzy, ale zaraz po transakcji mógł je nosić w koszach jak makulaturę. Taki był czas - hiperinflacja, rzeklibyśmy dzisiaj. Na szczęście przedtem jeszcze dziadek zdążył kupić dom przy ul. Świeckiej w Tucholi. Więc wrócił do Polski. W tym domu urodziła się pani Irena.



Virtuti Militari 

Virtuti Military (z łac. za męstwo wojenne) - najwyższy order wojskowy, nadawany za wybitne usługi bojowe osobom wojskowym, cywilnym, oddziałom wojskowym, miastom korporacjom itp., ustanowiony przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego 22.06.1792 r. dla upamiętnienia bitwy pod Zieleńcami. Pierwotnymi odznakami VM były złote i srebrne medale z uwiecznionym koroną monogramem króla (SAR - Stanisław August Rex) i napisem na odwrotnej stronie Virtuti Militari. Order został zniesiony w 1792r. przez konfederacje targowicką, a przywrócony w 1807r. Wówczas też ustalił się istniejący do dnia dzisiejszego podział na pięć klas: Krzyż Wielki, Krzyż Komandorski, Krzyż Kawalerski, Krzyż Złoty i Srebrny. Od 1815 r. order istniał pod nazwą Orderu Wojskowego Polskiego. W 1832 r. zniesiony przez cara Rosji Mikołaja I. Ostatecznie został przywrócony uchwałą sejmową z dnia 1.08.1919 r. jako najwyższe odznaczenie bojowe. Virtuti Militari w każdej klasie może być nadany tej samej osobie tylko jeden raz. Order w odczuciu Polaków posiada niezwykle wysoką wymowę i znaczenie. Stanowi bowiem świadectwo bohaterstwa odwagi i poświęcenia polskiego żołnierza.



Kolejarskie życie 

- W Zblewie mieszkałam od 1946 roku. Wie pan, jak to jest - kolejarskie życie. Zblewo... Piękne mam wspomnienia - wzdycha pani Irena.
Kolejarskie życie, bo ojciec pani Ireny, Maksymilian Ubowski, w Zblewie był zawiadowcą stacji. Przed wojną i tuż po wojnie. Oprócz tego był też przez jakiś czas zawiadowcą stacji w Liniewie koło Skarszew. Żeby ukonkretnić, odtwórzmy kolejowy szlak ojca pani Ireny: Tuchola, Subkowy, Liniewo, Zblewo, Smętwo, Zajączkowo (?).
Tuż po wojnie Makasymilian został przeniesiony do Smętowa Granicznego. 
Maksymilian Ubowski był postacią nieprzeciętną. Zanim "osiadł" na kolei, był ułanem. Uczestniczył w wojnie w 1920 roku i brał udział w bitwie o Warszawę - w "cudzie nad Wisłą' Otrzymał srebrny krzyż Virtuti Militari. "Wiadomo nam tylko - czytamy w pismach rodziny Ubowskiego - że tak wysokie odznaczenie wojskowe otrzymał na froncie bolszewickim, wyprowadzając duże ilości wojska polskiego z okrążenia..."
- Przed wojną za Virtuti Militari otrzymywało się 300 zł rocznie – ciągnie pani Irena. - Była to niebagatelna kwota. Pamiętam, że pieniądze odbierało się w styczniu w Tczewie. Po wojnie tego odznaczenia nie uznano.

Blisko Piłsudskiego 

Pan Maksymilian był bardzo blisko Piłsudskiego - w Belwederze, w Szwadronie Przybocznym Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Chciał się przeprowadzić do Warszawy, ale mama pani Ireny Leokadia, wyraziła stanowczy sprzeciw. Nie da się dziś odpowiedzieć na pytanie, czy nie odpowiadał jej zgiełk stolicy, czy nie wyobrażała sobie życia z dala od Borów Tucholskich. W każdym razie na skutek stanowczego veto Leokadii "Max" Ubowski pożegnał się z karierą przy boku Pana Prezydenta, zaopatrzył się na drogę w przepiękną szablę i dwa rapiery, pamiątkową fotkę i wrócił na rodzinne łono, na Pomorze. Pani Leokadia zwyciężyła.

Jako ostatni 

Wrzesień 1939 roku. "Max" Ubowski musi opuścić stację w Zblewie jako ostatni. Z zawiadowcą stacji to tak jak z kapitanem na okręcie. Paskudna sytuacja - ordery, ojczyźniane papiery, a na dodatek działalność w Związku Zachodnim. Uciekł jako ostatni. Zdążył dojechać do Jeżewa pod Grudziądzem. Już wiedział – jak go złapią z takim obciążeniem, z taaaakimi papierami, od razu pod ścianę. Na stacji w Jeżewie, konkretnie w ubikacji, położył na desce wszystkie dokumenty. 



Przeleżały sześć lat! 

Po wrześniowej gorączce w Zblewie w ustępie utopił szablę i rapiery. Poszedł na na dworzec. Tam dowiedział się, że go szukają. Na szczęście przyjaciele byli pierwsi.
- Do dworca w Zblewie wiodą dwie drogi - wyjaśnia to zdarzenie pani Irena. - Dwóch jechało z obu stron, żeby go ostrzec. Jednym z nich był ksiądz Rudnik. Tata wsiadł na rower, wjechał w las, ostro pedałował. Ścigali go na motocyklu. Jakaś kobieta rozmyślnie pokazała im drugą stronę, zmyliła. Potem siedział w kopce siana i "na żywo" widział egzekucję kilku ludzi. Pytał o nas, rodzinę, ale myśmy jeszcze nie przyjechali z Chełmna. Ukrywał się tu i tam. Nikt specjalnie nie chciał ukrywać, bo z tym ukrywaniem zupełnie tak, jak mówi powiedzenie. "Wszy sobie za kołnierzem nie będę przetrzymywać, bo zjedzą". W końcu, zrozpaczony, zrezygnowany i skrajnie wycieńczony, postanowił się zgłosić. Szedł z lasu do Zblewa. „Pani Ubowski, gdzie pan idzie?! Co pan robi?! Przed chwilą rozstrzelali mojego wuja” - kręcił z przerażeniem głową napotkany zblewiak.

Schowała go w stodole 

Znowu w naszej opowieści pojawiła się jakaś kobieta. Schowała go w stodole. A potem różnie - też u Fischerów w piwnicy. Kiedy "szpręgowali" drogę do młyna (dziś droga nr 22 - przyp. red.), inżynier Hering pracował w Zarządzie Budowy Dróg. Zarząd urządził biura w domu Fischerów. Nawiasem mówiąc, za tym budynkiem były wielkie wyrwiska żwiru. Hering wiedział, że Ubowski był Polisch verdachitg (politycznie podejrzany) i początkowo kiedy do Fiszerów, przychodzili Niemcy, mówił: "Max masz uciekać". Ubowski zbiegł do piwnicy. W Zblewie inni też się ukrywali, jeden nawet przez 6 lat. Wyuczył się angielskiego.

W firmie Todt 

W 1941 roku Niemcy nieco się "ucywilizowali" - już nie było samosądów i "Max" mógł się ujawnić. Zatrudniono go w firmie Todt. Ta wysłała go daleko na wchód, za niemiecką armią, żeby budował drogi. Wysłano go w czas. 
- Ojciec miał powiązanie z partyzantami z Czarnej Wody (pani Irena ma zdjęcie grupy czarnowodzkich partyzantów!). Po wysadzeniu pociągu Niemcy przyszli do Ubowskich, żywotnie zainteresowani głową rodziny. Tymczasem Maksymilian był już od pewnego czasu na podbitych terenach ZSRR. Jak widać niemiecki porządek nie zawsze był taki "ordnung". W 1945 roku "Max" porzucił Todta, uciekł.

Nie zaliczyli 

- Po wojnie z orderem Virtuti Militari ojciec nie mógł się pokazać – ciągnie pani Irena. - Ośmiu lat służby w wojsku również mu nie zaliczyli. Nie miał też żadnych szans na awans.
Z innych, pozarodzinnych źródeł dowiedzieliśmy się, że "zesłano" go na stację Zajączkowo koło Tczewa. 
- Jeżeli szukacie panowie podobnych historii, to zapytajcie o rodzinę Dończyków. Tam były same dziewczyny. Miały bardzo dużo polskich książek. Rodzina z tradycjami. Mieszkały w domu przy drodze Zblewo - Pinczyn.

Czarna dziura historii 

Odwiedziliśmy wskazany dom (patrz str. 2 "Objazdów"), by ze smutkiem skonstatować, że przez kilkadziesiąt socjalistycznych lat powstała czarna dziura w lokalnej historii. Smutek prawie tak duży, jaki daje się "wyczytać" z szeregu pism rodziny, adresowanego do wydawcy Słownika Biograficznego "Kawalerowie Virtuti Militari 1914-1921", redagowanego w latach 90. 
Maksymilian Ubowski zmarł 20 października 1973 roku.
Tadeusz Majewski
Na podstawie Gazety Kociewskiej 1995 r. 


Fragment "kolejarskiej opowieści" o rodzinie Ubowskich
W Smętowie Irena Ubowska wyszła za mąż za Zygfryda Chrzanowskiego.
- Po wojnie była tu węzłowa stacja kolejowa. Zniszczono mosty w Tczewie i tutaj szły linie z Warszawy - przez Prabuty, Kwidzyn, Smętowo, Tczew, Gdańsk, do Gdyni. Z Kwidzyna przez Opalenie przez drewniany most. Później go zdjęli.
Wtedy Smętowo coś znaczyło. Dziś nad Wisłą są jeszcze wypusty, ale to po moście jeszcze starszym niż ten drewniany.
Pan Zygmunt opowiada o powojennych smętowskich realiach.
pan Zygmunt określa powojenne smętowskie realia.
- A jak pan poznał panią Irenę? - pytamy.
- Poderwałam w teatrze. To było w 1953 roku. Wtenczas odbywały się tutaj zabawy. Była też orkiestra. Wszystko organizował Zbigniew Oparka - kolejarz, prosty człowiek bez szkół. Miał polot. Organizował też przedstawienia.

Molier z pieczątką
- Wyjeżdżaliśmy do Pelplina, do Nowego, stroje pożyczaliśmy z teatru z Bydgoszczy - dopowiada pani Irena. - Może pan sobie wyobrazić, że ten teatr to nie było bylecajstwo. Wystawialiśmy "Śluby panieńskie" i "Świętoszka" - ambitny repertuar. W "Ślubach panieńskich" grałam panią Dobrójską, a w "Świetoszku" Elwirę.
Pan Zygfryd był redaktorem technicznym. Zajmował się światłem, kasą... Tak, tak... W Smętowie były stemplowane bilety. Jeździł też do Świecia do cenzorów po zezwolenia.
- Zezwolenia załatwiało się w starostwie - wspomina Chrzanowski. - Przedstawiało się książeczkę, na przykład Moliera, wbijali do tego Moliera stempel i Molier przechodził.

Polowanie na chłopców
- A jak to było z tym podrywem w teatrze?
Pani Irena: - Poznaliśmy się podczas przedstawienia.
Pan Zygfryd: - Na przedstawienia przychodziło wielu ludzi, bo nikt nie wiedział jeszcze o telewizji.
Pani Irena: - Mąż jest 1924 rocznik. Wtedy w Smętowie z tego rocznika mężczyzn nie było wielu. Można powiedzieć, że to mi się udało. Jak się jakiś chłop pojawił na horyzoncie, to trzeba było go łapać. Między nami jest pięć lat różnicy, w granicach przyzwoitości... Ale nie był to chybiony wybór. Jak to było dokładnie? Sala nieogrzewana, trzeba było się przebierać za kulisami, a mój przyszły mąż biegnie z płaszczem. Był troskliwy.
Pan Zygfryd:- Łatwo było udawać.
Pani Irena: - Na dłuższą metę to się nie da udawać.

Okupacja. Wspomnienia Zygfryda
- Rzeczywiście, chłopów w Smętowie było mniej niż kobiet - potwierdza pan Zygfryd. - Wielu nie wróciło... W 1943 wzięli mnie do Wehrmachtu. Wylądowałem na Rhodos. Na Bałkanach dostałem się do niewoli jugosłowiańskiej. Miałem szczęście. Jugosłowianie na początku z jeńcami się nie patyczkowali. Nie pytali, czy Niemiec czy Polak. Od razu kulka w łeb. A swoją drogą nie mieli powodu pytać - Niemcy mocno zaleźli im za skórę... A Smętowo podczas okupacji? Za sklepem w centrum przebiegała granica między powiatami starogardzkim i świeckim.

Przychodziło się tu za okazaniem odpowiedniej przepustki. Przed wojną parafię zakładał ksiądz radca Paweł Szynwelski. W miejscu, gdzie dziś znajduje się remiza. Nazwano jego imieniem ulicę. W części Smętowa należącej do powiatu starogardzkiego od 1905 roku istniał kościół ewangelicki. A to dlatego, że w niedalekim Bobrowcu zamieszkiwali ewangelicy i trzy rodziny polskie. Może nie trzy - niech pan napisze kilka, tak będzie bezpieczniej. Do parafii katolickiej szło się więc w czasie okupacji do powiatu świeckiego przez pola, żeby uniknąć kontroli.

Warto o proboszczu
- Warto napisać o tym proboszczu. Był w Smętowie cały czas. Parafię utworzył w 1937 roku. W 1939 Niemcy go aresztowali i wywieźli do Dachau. Siedział w obozie do końca wojny. Wyzwolili go Amerykanie. Po wojnie nosił brodę, bo miał zdeformowaną szczękę. Działał w Smętowie. Chętnie przychodził na spektakle.

Smętowo dzisiaj
- Jest niby kółko seniorów, organizują spotkania, ale na ogół koncentrują się na organizacji wycieczek - mówi pan Zygfryd. - To miejscowość kolejowa. Właściwie przed wojną mieszkali tu sami kolejarze. Co to była zresztą wtedy za miejscowość? Stacja, poczta, mleczarnia i jeszcze Czerwińsk, majątek. Trzy domy i nieco później poniatówki... Świetlicę zlikwidowano z rok temu. Stała naprzeciw dworca. Kiedy powstała? Tuż po wojnie z rozebranej ekspedycji kolejowej w Opaleniu. Rozebrano, bo mówili, że wymaga za dużo remontów. Łatwo się rozbierało, bo pruski mur. A szkoda – odbywały się w niej wesela i zabawy. Jest gminny dom kultury, ale tam nie ma dużej sali.
- Troszeczkę śpiące to wszystko - kończy pani Irena.

Na zdjęciu kościół w Smętowie. Od 1905 r. należał do powiatu starogardzkiego i służył ewangelikom. Kościółek dla katolików mieścił się w dzisiejszej remizie OSP. 
Tadeusz Majewski, marzec, 2006 r. 

Kociewiaczka z urodzenia

W 1946 roku rodzice p. Ireny Chrzanowskiej - Leokadia i Maksymilian Ubowscy ze Zblewa przenieśli się do Smętowa, gdzie ojciec rozpoczął pracę na kolei.
Zdjęcie Rodzice Maksymilian i Leokadia Ubowscy – córka Irena i syn Kazimierz.

Irena po skończeniu szkoły podstawowej kształciła się w Gimnazjum im. Staszica w Starogardzie. (zdjęcie 2). Zarówno ona sama jak i jej rodzice marzyli o studiach. Niestety, ze względu na przedwojenną działalność polityczną ojca i jego udział w wojnie bolszewickiej w 1920 roku Irena na studia się nie dostała.
W 1945 roku podjęła pracę w Gminnej Spółdzielni w Smętowie, gdzie pracowała do roku 1984, do przejścia na emeryturę.
Zdjęcie – Wycieczka do Wieliczki p. Irena Chrzanowska.
Tutaj poznała swojego męża. Oboje działali w amatorskim zespole teatralnym. Graliśmy w różnych przedstawieniach, np. w “Ślubach panieńskich”, w “Świętoszku”. Stroje wypożyczaliśmy z Bydgoszczy, z teatru – mówi p. Irena. Wystawialiśmy sztuki nie tylko w Smętowie, ale i w Pelplinie, Nowem i Skórczu, gdzie współpracowaliśmy z tamtejszym kierownikiem Bazylim Światło,  zajarzyło też między nami
ZDJĘCIE – Zespół teatralny prowadzony przez Wojciecha Opałkę.
W roku 1955 miłość Ireny i Zygfryda przypieczętował ślub. Młodzi powiedzieli sobie sakramentalne “TAK”.  Przysięgali na dobre i na złe.
Państwo. Chrzanowscy mają dwoje dzieci. Córka Anna (Knuta) jest nauczycielką matematyki w Szkole Gospodarki Żywnościowej, syn mieszka w Tczewie.
Jeszcze niedawno p. Irena śledziła sukcesy swoich dzieci, cieszyła się z nich, teraz cieszy się z ich osiągnięć, a jest naprawdę z czego.
Zdjęcie 5

Najstarsza wnuczka Boga ma 18 lat. Uczy się w Liceum Ogólnokształcącym w Tczewie. Ukończyła czteroletni kurs organistowski i czasami gra w miejscowym kościele podczas nabożeństw.
O rok młodsza od Bogny Sławka uczy się w tym samym liceum, ale równocześnie robi średnią Szkołę Muzyczną w Gdańsku. Gra na oboju i na pianinie. Najmłodszy, piętnastoletni Piotr jest uczniem Smętowskiego Gimnazjum,  prymusem ze  średnią 5,0. Ukończył także Szkołę Muzyczną Stopnia Podstawowego w Pelplinie. Wszyscy troje te szkołę skończyli.
Skąd uzdolnienia muzyczne?
Za dziadkami. Babcia Irena gra na pianinie, dziadek Zygfryd na wielu instrumentach.

Krótka refleksja
To jest chyba najważniejsze w ludzkiej biografii, ten przechodzący z pokolenia na pokolenie rodzinny kod zachowań, uczuć, wrażliwości. Ci akurat – Chrzanowscy i Knutowie - wrażliwi są na muzykę.



 

wtorek, 6 listopada 2012


Kartuzy. Warsztaty rzeźby w SOSW

Kultura - Poniedziałek, 5 listopada 2012 r. (godz.16:13)

fot. nadesłane/Anna Jaczewska
AAA
Podopieczni Szkolnego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego w Kartuzach gościli Edmunda Zielińskiego, który wprowadził ich w tajniki popularnego na Kaszubach rękodzieła, jakim jest rzeźba.
REKLAMA
Artysta odwiedził kartuski internat SOSW w drugiej połowie października. Spotkanie z prezesem Stowarzyszenia Twórców Ludowych w Gdańsku było elementem realizacji projektu "Oni chcą funkcjonować w społeczeństwie - programy rozwojowe wspomagające rozwój kompetencji kluczowych podopiecznych Specjalnego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego w Kartuzach i Żukowie.

Edmund Zieliński nie tylko zapoznał dzieci z tajnikami rzeźby, jako jednej z najstarszych, ale i najpopularniejszych dziedzin sztuki ludowej na Kaszubach, lecz także dał możliwość spróbowania się w tej niełatwej profesji. Dzieci same uczestniczyły w procesie tworzenia rzeźby, czego efektem były piękne, lipowe ptaszki.

- Chcemy zrobić wszystko, aby ta piękna, wypełniona sercem innych ludzi twórczość mogła być kontynuowana i nadal się rozwijała - mówili uczestnicy warsztatów.

nadesłane/Judyta Gonera
Oprac. BG
REKLAMA
REKLAMA PAYPER.PL
Opinie  0wyraź swoją opinię
Nie ma jeszcze żadnych opinii do tego artykułu. Masz szansę skomentować go jako pierwszy.
Projekt współfinansowany ze środków Unii Europejskiej
w ramach Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego
dla rozwoju innowacyjnej gospodarki