niedziela, 25 maja 2014

EDMUND ZIELIŃSKI. 50 LAT W SŁUŻBIE BOGU KS. RYSZARDA KWIATKADrukujE-mail
sobota, 24 maj 2014

17 maja 2014 roku minęło 50 lat od chwili, kiedy w katedrze pelplińskiej ks. bp. Kazimierz Kowalski udzielił sakramentu kapłaństwa diakonowi Ryszardowi Kwiatkowi. Pierwszą parafią w której zaczął pełnić posługę duszpasterską jako wikary było Zblewo. W tym czasie proboszczem w naszej wsi był ks. Franciszek Wróblewski. Neoprezbiter ks. Ryszard Kwiatek nie mógł trafić lepiej – ks. proboszcz Wróblewski był księdzem, który szedł przez życie czyniąc wszędzie dobro.




Pamiętam, jak miłe wrażenie zrobił na parafianach młody ksiądz Ryszard. Wysoki, przystojny szatyn, głos o barwie barytonu, a na twarzy zawsze gościł uśmiech, tym samym budził powszechny szacunek dla swej osoby. Mieszkałem wtedy w sąsiedztwie plebanii, a że jestem z tego samego rocznika co ks. Ryszard, szybko nawiązaliśmy koleżeńskie stosunki, które z biegiem lat przerodziły się w prawdziwą przyjaźń trwającą do dziś.

W 1966 roku ksiądz Kwiatek przeniesiony został na stanowisko wikarego do jednej starogardzkich parafii, a ja zamieszkałem w Gdyni. Na kilka lat kontakt z ks. Ryszardem się zerwał. W między czasie ks. Kwiatek ze starogardzkiej parafii przeniesiony został do Lubawy.

Gdzieś w połowie roku 1969 dowiedziałem się od naszej cioci Agnieszki Osowskiej z Gdyni, że w jej parafii pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa pracuje nowy wikary i nazywa się Ryszard Kwiatek. Bardzo z tej wiadomości się ucieszyłem – przecież to mój dobry kolega ze Zblewa! Zadzwoniłem na centralę telefoniczną i poprosiłem o numer telefonu do tej parafii. Już po chwili odezwał się ktoś na plebanii, poprosiłem o rozmowę z księdzem Kwiatkiem. Po chwili słyszę w słuchawce ten piękny baryton – obustronna radość! Oczywiście umówiłem się na spotkanie w plebanii, później odwiedzaliśmy się wielokrotnie u nas na ul. Lotników i w mieszkaniu ks. Ryszarda.

No i przyszedł czas na objęcie stanowiska proboszcza przez ks. Ryszarda Kwiatka w toruńskim kościele pw. św. Jana. Tam przebywał do 1989 roku, poc zym we wrześniu tego roku otrzymał nominację na proboszcza parafii pw. św. Wawrzyńca w Gdyni - Wielkim Kacku i jest tu do dnia dzisiejszego. 
Kościół p.w. św. Wawrzyńca na Wielkim Kacku. Odrestaurowany z zabytkową wieżą włącznie z inicjatywy księdza prałata Ryszarda Kwiatka.

Tutaj znowu odświeżyliśmy naszą przyjaźń. Tu przy „Wawrzyńcu” stanęły moje kapliczki z ołtarza papieskiego w Sopocie, w kościele stoi figura św. Tadeusza mego dłuta. Tutaj są rzeźby mego brata Rajmunda – św. Wojciecha wewnątrz kościoła, a w kruchcie wita wiernych Mały Pan Jezus z ołtarza papieskiego. Na Boże Narodzenie wystawiana jest szopka, do której figury wykonali bracia – Rajmund i Edmund Zielińscy. We wnęce muru okalającego kościół stoi figura św. Andrzeja Boboli, jak za dawnych lat, też mego dłuta. Płyciny balustrady chóru wypełnione są płaskorzeźbami – scenami z życia św. Jana Pawła II - też dłuta braci Zielińskich. Nieopodal kościoła w przydrożnej kapliczce stoją cztery figury autorstwa braci Zielińskich. Do tego należy dołączyć jeszcze figurę św. Wawrzyńca mego dłuta, która stoi w kapliczce przed hospicjum w Gdyni. Te dzieła to inicjatywa i ogromna zasługa naszego Drogiego Jubilata ks. Ryszarda. My byliśmy tylko wykonawcami. Bóg Ci zapłać – Dobrodzieju!

Wróciliśmy z uroczystości i miłego przyjęcia z okazji 50 lecia kapłaństwa Ryszarda Kwiatka. Podczas dziękczynnej mszy świętej, sprawowanej przez księdza jubilata, miłe słowa skierował do niego ks. bp. Senior Tadeusz Gocłowski. Scharakteryzował jego drogę do kapłaństwa i w kapłaństwie. Wiele delegacji złożyło jubilatowi serdeczne życzenia, a prezydent Gdyni Wojciech Szczurek przyznał jubilatowi medal. 
Ksiądz Ryszard Kwiatek rozgrywa partie szachów podczas otwarcia klubu szachistów na Wielkim Kacku. Zdjęcie z tygodnika „Niedziela” 2007

Na zakończenie sprawowanej przez siebie mszy dziękczynnej jubilat wszystkim podziękował za życzenia i za dobro, jakiego doznał od parafian pełniąc tu obowiązki pasterza parafii. Ks. Rysiu na moment wrócił pamięcią do dzieciństwa i opowiedział, jak to chodził na majowe i na różaniec z latarką podgrzaną na piecu w celu pozyskania lepszego światła. Mówił – już słychać było motorówkę (pociąg motorowy – E.Z.) , a mieszkaliśmy na dworcu, szybko zbiegliśmy, by pojechać na różaniec…

Księże prałacie - Ryszardzie Drogi! Przyjmij jeszcze raz od starego druha najszczersze życzenia zdrowia i Bożej Opieki w dalszym pasterzowaniu. Myślę, że starzy mieszkańcy Zblewa, którzy pamiętają wikarego księdza Kwiatka, dołączą się do mych życzeń.

Gdańsk 17 maja 2014 
Edmund Zieliński


Pierwsze zdjęcie. 
Ks. Ryszard Kwiatek i jego klacz Gracja. Zdjęcie z tygodnika „Niedziela”
nr 40/2004










                                                        Cudowne miejsce "Źródło Maryi" na Wielkim Kacku








Danuta Zielińska przy kapliczce Edmunda Zielińskiego z ołtarza papieskiego posadowionej przy kościele św. Wawrzyńca na Wielkim Kacku.
















środa, 14 maja 2014

EDMUND ZIELIŃSKI. KURPIOWSKA KOCIEWIANKA CZYLI REGINA MATUSZEWSKA Z CZARNEGOLASUDrukujE-mail
środa, 14 maj 2014
Dużo napisałem o Pani Reginie Matuszewskiej, bo o niej będzie tu mowa, w związku z tym ograniczę się do wybranych fragmentów z Jej bogatego rękopisu - życiorysu, który swego czasu przepisałem do mego komputera. By upewnić się, że mogę publikować pani Reginy wspomnienia, zadzwoniłem do Czarnegolasu do państwa Matuszewskich i otrzymałem pełną zgodę na umieszczenie wspomnień pani Reginy na portalu WIRTUALNE KOCIEWIE. Mało tego, pani Regina wyraziła wielka radość z tego powodu. I ja się cieszę.

Już wiele lat temu, bo w 1972 roku, pani Regina zaczęła spisywać do zeszytu swoje wspomnienia. Impulsem do tego działania były pewnie dzieci pani Reginy i Stanisława Matuszewskich. Zapewne przy długich zimowych wieczorach zaczęła gromadce swoich pociech opowiadać, jak to dawniej było w jej rodzinnych stronach na Kurpiach, a później już tu na Kociewiu. Myślę, że czas oddać głos pani Reginie.
Nieraz dzieci moje prosiły - niech mamusia opowie, jak była mała. Cóż ja im mogę ciekawego powiedzieć o sobie. Najczęściej opowiadałam im, jak się topiłam mając niecałe dwa latka. Były wielkie dni przed Wielkanocą. Moja matka poszła do kościoła w wielkie dni, jak obyczaj nakazywał. Mnie zostawiła przy ojcu moim, który był krawcem na wsi i przychodziło do niego dużo chłopów ze wsi, aby czas im prędzej zszedł na rozmowach. Dawniej chłopi mieli więcej czasu, nie myśleli o produkcji w gospodarstwie. Mawiali; co Bóg da, to będzie. Urodzaj w polu zależał od woli Bożej. Faktycznie tak było, kto miał do tego ziemię dobrze położoną, co mu nie wymokło i nie wywiało, takiego Pan Bóg mniej karał. Koło mojej wioski było pełno łąk i pastwisk. Dzisiaj to są pola uprawne i łąki użytkowe, dawniej to przeważnie woda na nich stała i nie było z nich żadnego pożytku. Nikt nad tym nie myślał, jak je osuszyć, zresztą któż nad tym miał myśleć. Dziś, jak co komu nie pasuje, pisze do Warszawy i zawsze otrzymuje jakąś pomoc, jakieś rozwiązanie tej sprawy, ktoś pomoże. Dawniej – gdzie miał pisać, gdy mu się krzywda działa, jak nie jeden i podpisać się nie umiał, tylko krzyżyki stawiał, gdy od niego wymagali.
Był rok 1929, gdy ja się urodziłam. Było to na Kurpiach we wsi Łączki. Te czasy, chociaż są odległe, pamiętam dobrze, co przeżywali nasi rodzice. Chociaż ja miałam u swoich rodziców jeszcze nie najgorzej. Może dlatego, że byli bardzo pracowici. Muszę to zawdzięczać chyba jeszcze swojej babce, która dbała o naukę dla swoich pięciu synów. Najstarszego syna chciała wyuczyć na księdza, nauka mu szła, nie wiem w jakich szkołach się uczył, mówili, że sześć języków znał. Były to czasy rosyjskie, ale księdzem nie został, gdyż zakochał się w kuzynce i nie pomagały żadne tłumaczenia i gańby (groźby ? pretensje? E.Z.). Mówiono do siebie po cichu, żeby i my nie słyszeli, że ta stryjenka musiała się przed stryjkiem rozebrać, bo mówili, że ma nążyce, nie wiem co to była za choroba, a i to nie pomogło, stryjek się z nią ożenił i żyją do dziś (1972 rok – E.Z.). Czy jest szczęśliwy, nie wiem, bo zawsze był z dala od rodziny swojej i nigdy się nic przed nikim nie żalił.



Dziadkowie pani Reginy - Antoni Ksepka



Babcia pani Reginy - Marianna Ksepka


Rodzice i siostry pani Reginy

Mój ojciec był drugim synem babki, więc gdy tamten się uczył na księdza, ten pracował w domu, bo dziadek był w Ameryce i przysyłał babce dolary. Mieli duże gospodarstwo i ojca do szkoły babka nie posłała, mam jej to za złe, ale gdy skończył 21 lat, dała go wyuczyć na krawca, pisać i czytać sam się uczył przez całe swoje życie. Pamiętam, jak matka kupiła mu książkę do mszy świętej z grubym drukiem i jak składał litery, potem mszę umiał na pamięć. Myślę nieraz, jak on mógł nauczyć się kroju z książek, bo miał tytuł mistrza krawieckiego. Trzeciemu synowi babka dała gospodarować przy niej na gospodarstwie. Dopiero czwarty syn został księdzem. Piąty uczęszczał do szkoły rolniczej i dostał od babki 7 hektarów dobrej ziemi szlacheckiej koło Kolna. Mojemu ojcu babka kupiła nieduże gospodarstwo na Kurpiach. Gospodarował rok sam jako kawaler, a później babka ojca ożeniła się z moją matką - z tej samej wioski co i ojciec. Piszę "ożeniła", bo babka o wszystkim decydowała i nieraz ojcu wygadywała, że mu dała gospodarstwo, żonę i dzieci. Rodzice pochodzili ze wsi Cieloszka woj. Łomża.
Babka była niedużego wzrostu i szczupła, a miała jakąś moc nadprzyrodzoną, że jej się wszyscy bali, nawet dziadek nie miał nic do gadania, choć był wysoki, bo później wrócił z Ameryki. Zawsze mówił, że woli w Polsce pieczone kartofle, aniżeli amerykańskie frykasy.
Mój ojciec był małego wzrostu i czułam, że babka go najgorzej traktuje, i rzeczywiście był biedniejszy od swoich braci. Oni się chwalili swoim bogactwem. Babka była bardzo religijna i wszystkim ze siebie to wpoiła. Matka moja pochodziła z rodziny biedniejszej, ojciec im nie kupił żadnych majątków, bo już tu większą rolę odgrywał dziadek. Ale za to im wpoił miłość do książek. Miał dużo książek, sam dużo czytał i ludzi zachęcał, a szczególnie swoje dzieci. Miał pięć córek i jednego syna. Szkół nie było tak jak dziś, uczyli się z książek od nabożeństwa, liter nauczyli się w domu. Dziadek po kolei każdego z nich brał na kolana i tak długo trzymał aż w głowę wpoił co zadał do nauczenia. Matka, gdy poszła do szkoły do wsi, uczyli się po domach kolejno. Musiała pomóc nauczycielce uczyć słabszych od siebie.
Dziadek, matki ojciec, prędko zmarł, ja już go nie pamiętam. Tylko od matki wiedziałam, że ładnie śpiewał, po pogrzebach chodził śpiewać, nawet mnie jednej piosenki nauczyła po dziadku. Babka była cicha i żadnego rozgłosu z siebie nie dała i taką ją wszyscy lubili, bo nie lubiła kłótni i żadnych krzyków.



Pierwsza z prawej Regina Matuszewska z rodzicami i siostrami w swojej rodzinnej wsi

Wcale nie myślałam pisać o swoich dziadkach, chciałam napisać dzieciom, jak byłam mała, bo choć i tyle razy to opowiadałam, zawsze proszą te najmłodsze; mamusiu, opowiedz gdy byłaś mała. Więc im opowiadam niektóre szczegóły, które mi bardziej w pamięć weszły. I chcę je po kolei po trosze opisać. Więc najpierw gdy się topiłam. Ojciec mało uwagi zwracał na mnie, bawiłam się najwięcej z dziećmi sąsiadów, więc i tym razem myślał, że ja jestem u sąsiada, jeszcze dla pewności się spytał sąsiada, czy jestem u nich w domu. Sąsiad powiedział, że szłam. No ja się z nim spotykałam, tylko, że ja szłam za mamą do kościoła. Miałam obute białe pończoszki i czarne lakierki na sznurowadła. To mi ciążyło, więc rozzułam i wzięłam w rękę. Szłam prosto w kierunku kościoła, choć widziałam, że dalej woda, to nic nie pomogło. Chciałam być z mamą w kościele. I teraz po tylu latach wszystkiego nie pamiętam, tylko to jak się z sąsiadem spotkałam, i jak byłam obuta, i jak mnie ojciec położył na łóżko w białe poduszki, które były haftowane, i którymi matka się chlubiła. Jak się przebudziłam, bo musiałam być nieprzytomna, to pamiętam, że te białe poduszki były pobrudzone czarnym błotem. To dzięki dwóm kobietom, które miały daleko do kościoła i szły później i zauważyły jak woda mnie wyrzuca, i one mnie wyratowały i przyniosły do ojca. Na pewno się ucieszyli, że tak się wszystko dobrze się skończyło. Nie było mowy o jakimkolwiek wynadgradzeniu (wdzięczności E.Z.). Ludzie dawniej na wsi nie robili w takich sprawach żadnych ceregieli.



Regina Matuszewska (z prawej) z koleżanką Marysią Gryczewską
Moje dzieciństwo było niewesołe, bo mając dziewięć lat, zaczęła chorować moja matka, ale jeszcze dziś miło mi wspomnieć, gdy brała mnie za rękę i prowadziła do kościoła. W kościele zapamiętałam najpiękniejszy głos mojej matki. Najmilsze było dla mnie szykowanie plonu i pójście z nim do kościoła. Było przyjemnie lecieć rano w niedzielę i przynieść z każdej rośliny gałązkę plonu. Musiało w plonie być wszystko. Plon z żyta uszykowany był, gdy kończyło się kosić żyto. Wtedy się zebrało ładnych kłosów w pęczek i przynosiło do domu. Ci co przynieśli plon, oblewało się ich wodą. Nieraz było ganianie wokół domu. Ten plon z żyta zakładało się za obraz, a w święto Matki Boskiej Zielnej się go przystrajało. Był w nim jeszcze i kłos owsa, i lnu, i prosa, grochu, marchew czerwona ładnie umyta, korzonkiem do góry stroiła. Makówki i kwiaty musiały być obowiązkowo, jak kto swoich nie miał, to od sąsiadki dostał, a plon musiał być ładny. Jeden na drugiego patrzył, kto ma ładniejszy. Z plonami szły kobiety i dzieci, chłopy szli bez plonów. W kościele lewa strona była męska, a prawa żeńska. Przeważnie każdy stał na swej stronie, jedynie pod chórem wszystko trochę się mieszało. Druga niedziela, również piękna, to była Palmowa. W sobotę biegłam do boru po borówki i po zegleń, czy kocie łapki, czyli widłaki, i z tego matka robiła mi ładną palmę, dodając kolorowe kwiatki z bibułki. Gdy byłam mniejszą, około sześć lat, miałam palmę półmetrową, gdy dorastałam palmę dostawałam coraz większą. Lecz takiej, jak inne dzieci miały nie dostałam nigdy. Jedynie mogłam się im napatrzeć, gdy się huśtały przy wielkim ołtarzu, rozpuszczając jedwabne wstęgi. Kto miał dużą palmę szedł przed wielki ołtarz i tam później trzeba byłą tę palmę dwumetrową zostawić. Niejedno dziecko z wielkim bólem zostawiło swoją palmę. Dorośli mieli małe palemki z rozpuszczonej porzeczki, brzózki albo baziów, ale każdy miał trochę ozdobioną kwiatkami z bibułki.
Jak pani Regina opisuje Wielkanoc i przygotowania do tych świąt dowiemy się w drugiej części wspomnień pani Reginy Matuszewskiej.
Gdańsk 30 kwietnia 2014 Edmund Zieliński



Regina Ksepka przed wyjściem za mąż za Stanisława Matuszewskiego


Przyszły mąż pani Reginy Stanisław Matuszewski


Kurpianka i Kurp w ludowym stroju 
Zdjęcia z archiwum Reginy Matuszewskiej

dalej »

wtorek, 13 maja 2014

EDMUND ZIELIŃSKI. Pierwszego KURS MOTOCYKLOWY W ZBLEWIEDrukujAdres e-mail
WTOREK, 12 maja 2014


Było to 59 lat temu, bo w 1955 Roku. Po wiosce rozeszła się wieść, że zorganizowany zostanie Kurs Motorowy - tak go wtedy nazywano, na prowadzenie motocykli z trójkołowymi pojazdami włącznie
 
           
Miałem skończone 15 Lat i bardzo mi się marzyło prawo jazdy na motocykl. Już zapisywano się, już wpłacano 100  złotych za kurs. Pamiętam, że  mój starszy brat  Jerzy też się zapisał. Zauważyłem, że mój Ojciec z Jerzym prowadzili jakieś tajemnicze rozmowy na na temat tego kursu. Wkrótce wydało się, że  dotyczyły mojej osoby - "dać mu 100 złotych na kurs, czy jest za młody  jeszcze". Dostałem! . Ale była radość i jednocześnie duma, że ja , jeszcze chłopiec, będę uczył się prowadzić motocykle.            Organizatorem kursu była  Liga Przyjaciół Żołnierza  w Starogardzie. Kto  przyjmował zapisy na Kurs - nie pamiętam. Był chyba październik, jak zebraliśmy się wieczorem w salce Małej Szkoły (Dziś mieści się tu przedszkole ) na zebraniu organizacyjnym. Był przedstawiciel Zarządu Powiatowego LPŻ  i instruktor zajęć teoretycznych  i praktycznych pan Rajkowski. Na Tym spotkaniu ustaliliśmy dni, w których będziemy wieczorami chodzić na Zajęcia teoretyczne i na naukę Jazdy w dzień. Powiedziano nam, że teoria odbywać będzie się w Małej Szkole, a nauka jazdy na starym boisku przy ulicy Chojnickiej. Dowiedzieliśmy się również, że za  dodatkowe 300 złotych możemy ukończyć kurs na prowadzenie samochodu. Nie  było chętnych. Kto wtedy marzył o samochodzie -. W Zblewie był tylko jeden jeden u Pana Franciszka Krajewskiego. Motocykl, to było coś, o czym marzyło wiele młodych (i nie tylko) ludzi.            Na Kurs zapisało się 46 osób, w tym trzy kobiety. Najmłodszym kursantem Był Henio Urban z  ul. Chojnickiej - miał zaledwie 14 Lat. Większość kursantów pochodziła Ze Zblewa, byli też  z Białachowa, z Kaliska.            Zaczęły się  zajęcia teoretyczne. Pan Rajkowski przyjeżdżał na nie nie na motocyklu Marki Jawa 250. Na głowie miał pilotkę z okularami. Odziany w płaszcz koloru  khaki, przepasany był wojskowym pasem. Pamiętam, że przywiózł ze sobą kilka Książek o budowie motocykla Marki Junak produkowanego w fabryce w Szczecinie. I ja tę książkę kupiłem (za pieniądze ojca) i marzyłem, by kiedyś jeździć taką maszyną. Ziściło się to za 15 lat, kiedy dosiadłem własnego Junaka, ale grubo wcześniej jeździłem na Junaku Brata Jerzego -. Ale to już inna historia.   Pan Rajkowski objaśniając mechanizm, układ elektryczny czy zapłonowy, często mawiał - na chłopski rozum  tak to wygląda i dalej  rzeczowo zaznajamiał nas z działaniem silnika motocyklowego.           Chyba po dwóch tygodniach zaczęliśmy dosiadać Jawę pana Rajkowskiego na starym przedwojennym boisku. Z drżeniem rąk ująłem w dłonie kierownicę, kopnąłem prawą nogą w dźwignię rozrusznika. Silnik pięknie zawarczał, moje serce skoczyło mi do gardła. Siadłem na siodełku, pan Rajkowski posadowił się na tylnym siodełku i zaczął instruować jak ruszyć. Wyciśnij sprzęgło, włącz pierwszego bieg, powoli dodawaj gazu i puszczaj sprzęgło - ruszamy. Niestety, za szybko puściłem dźwignię sprzęgła. Motocykl szarpnął i silnik zgasł. Przy ponownej probie poszło już łatwiej, ruszyliśmy z miejsca, by wykonać kilka okrążeń na pierwszym biegu. Udało się. I tak po kolei wszyscy kursanci rozpoczynali swoją naukę jazdy. Był wśród nas kursant, chyba z Kalisk, który na zajęcia przyjeżdżał na własnym motocyklu, o ile dobrze pamiętam była Victoria 350. On mógłby nie brać udziału w nauce jazdy, jednak pan  Rajkowski konsekwentnie uczył go  jeździć.          Na następnej lekcji nauki jazdy włączaliśmy już  drugi bieg i dalej  z panem Rajkowskim  na tylnym siodełku  kręciliśmy Kółka i ósemki. Po iluś tam lekcjach zaczęliśmy jeździć sami. Tak było do samego egzaminu, który odbył się 15 grudnia 1955 Roku. Najpierw zdawaliśmy z teorii. Ktoś z komisji egzaminacyjne wywoływał trzy osoby i przed jej obliczem odpowiadaliśmy na zadawane pytania. Każdy otrzymał trzy, jedno z budowy silnika i dwa z przepisów ruchu drogowego. Tego samego dnia zdawaliśmy egzamin z Jazdy. . Mogę się mylić, ale z całego kursu nie zdały tylko trzy osoby.          W międzyczasie, nasz kursant - Lekarz, Boguś Kwaśniewski, przyjmował nas W miejscowym Ośrodku Zdrowia i po przebadaniu wystawiał zaświadczenia o zdolności do prowadzenia Motocykli.            Na Koniec egzaminu ustawiliśmy się przed wejściem do Małej Szkoły, uczestnik kursu motorowego pan Lisiewicz - miejscowy fotograf, wykonał pamiątkowe zdjęcie, które do Tego felietonu załączam. Rozpoznaję uczestników i opisuję:            Od lewej - w pilotce i okularach pan Rajkowski nasz instruktor, pan Ramion - Szewc, Henryk Kuchta - Rzeźnik, Jan Piłat - naczelnik Poczty i starosta kursu, Stasiu Buca, Jan Błaszkowski, milicjant - Stanisław Stolarz, prawej po jego stronie Stanisław Komorowski - nauczyciel. Po lewej Stronie Stolarza stoi Józef Tomczak z Białachowa. W skórzany płaszczu -egzaminator. Po jego lewej Pani Zofia Schrock - pielęgniarka miejscowego Ośrodka Zdrowia. Pomiędzy nią a egzaminatorem z tyłu stoi pan Józef Hetscher - leśniczy z Cisa. Za leśniczym stoi Boguś Kwaśniewski - lekarz. Obik Bogusia Erwin Dorawa - malarz. Obok Dorawy Kazik (?) Śliwa. W skórzanej kurtce kolejny egzaminator. Od prawej na dole - Henio Urban lat 14.  W pilotce i jasnych spodniach Teresa Miłymuth - położna z miejscowej Izby Porodowej. Z tyłu po jej prawej stronie Edmund Birna, obok niego Hubert Baniecki. Z tyłu Edmunda Birny - Paweł Libiszewski. Po lewej stronie głowy pani Miłymuth stoi Feliks Birna - miejscowy fryzjer. Obok niego  Cieśliński. Z tyłu Cieślińskiego w okrągłej czapce  - Czesław Birna. Obok niego Wenanty Kwaśniewski, obok Wenantego stoi Kazik Belczewski. Z tyłu W. Kwaśniewskiego jest Kazik Wasilewski. Po lewej stronie głowy Wasilewskiego jest Roman Kosecki, po Jego prawej stoi Edmund Zieliński. W czapce przy drzwiach jest Jasiu Ila, przed nim  Klemens Janca. Z głową na numerze na drzwiach stoi Stanisław Redzimski. Z tyłu niego Eugeniusz Wasilewski. Na Wprost Wasilewskiego obok Redzimskiego stoi Zygmunt Weisbrodt. Po jego prawej stronie wyżej  Władek Dysarz z ul. Białachowskiej. Przed nim stoi Czesław Zielonka - elektryk.  Drugi po prawej stronie Dysarza stoi Jerzy Zieliński, a przed nim  Makowskiego. Obok Makowskiego po jego prawej stronie stoi Sikorski - monter radiofonii przewodowej w Zblewie. Co do pozostałych osób, nie mogę sobie przypomnieć nazwisk.          Niestety, niewielu uczestników tamtego kursu jest jeszcze pośród nas. 

Gdańsk 8 maja 2014 Edmund Zieliński  


































DALEJ »

niedziela, 4 maja 2014

EDMUND ZIELIŃSKI. CZOŁEM DRUHOWIE STRAŻACY!DrukujE-mail
niedziela, 04 maj 2014


Do napisania tego felietonu skłonił mnie mail od mego druha Janka Stachowiaka z Breisach, jaki wczoraj otrzymałem. Oto on: 


Na jutrzejszy DZIEŃ STRAŻAKA życzę Tobie, Edku, przypomnienia sobie akcji gaśniczych z Twoim udziałem, prosząc Świętego Floriana, aby strzegł naszych domostw i zachował zblewskie stare i nowe budowle...
Janek

Dzięki Ci, Janku, że pamiętasz o swojej wsi i życzysz jej wszystkiego najlepszego - oby tak się stało!

Prawda, że dzień 4 maja to święto naszej strażackiej braci. Nam, starszym, wracają wspomnienia akcji gaśniczych, ćwiczeń, zawodów, zabawy… Pamiętamy ten stary sprzęt gaśniczy, ręczne sikawki na wozach z konnym napędem, beczki z wodą na wozach okolicznych chłopów pędzące do ognia, co koń wyskoczy. W tamtym czasie chaty kryte strzechą spalały się doszczętnie. Pamiętam taki pożar w gospodarstwie pana Feliksa Spajzera w Białachowie, gdzie z chałupy wynieśli zaledwie kilka poduszek - reszta doszczętnie spłonęła. W tamtych latach nie było burzy, która nie zakończyłaby się pożarem w jakiegoś domostwa. A pożar w Iwicznie, gdzie spłonęło wiele chat i zabudowań gospodarczych? W Zelgoszczy? Wieś Gotelp w bok od Łęga - ta paliła się nocą, co dodawało grozy sytuacji. Pożar lasu w Osówku, gdzie nasz zblewski stary mercedes radził sobie z tamtejszymi piaszczystymi drogami? Wiele tego było i dobrze, że przeszło już do historii. Na zgliszczach powstały nowe domy pobudowane z materiałów ogniotrwałych. Nie ma już wsi krytych strzechami, a wyposażenie jednostek Ochotniczych Straży Pożarnych niczym nie różni się od sprzętu będącego w dyspozycji Państwowych Jednostek Ratowniczo-Gaśniczych.

Przyjmijcie ode mnie Drodzy Druhowie wszystkich jednostek najserdeczniejsze życzenia, a szczególnie Ci, gdzie na ścianach remiz lub w pobliżu stoją figury św. Floriana wyłonione z klocka lipowego drewna przez moje dłuto – w Zblewie, w Grabowie, we wsi Korne, w Sierakowicach, w Pruszczu Gdańskim. Z serca życzę jak najmniej pożarów i jak najwięcej sukcesów w ratowaniu życia bliźniego i jego mienia. Święty Florianie opiekuj się nimi!

Gdańsk, 4 maja 2014 r.

Edmund Zieliński

Zdjęcia



To zdjęcie przedstawia zblewskich strażaków przy stoliku z biletami na zabawie tanecznej zorganizowanej przez OSP około 1957 roku. Od lewej Jan Burczyk, Zygmunt Mija, Henryk Górski, Edmund Zieliński, Stanisław Bąkowski, Paweł Gramatowski, Grzegorz Wolnik. W środku siedzi pan Franciszek Plata - skarbnik Zarządu Ochotniczej Straży Pożarnej w Zblewie.



Autor i jego figura w Komendzie Wojewódzkiej PSP w Gdańsku (był to mój dar dla tej jednostki). Po kilku latach przekazana została do PSP w Pruszczu Gdańskim. Zapewne komuś się nie spodobała



Mój św. Florian dla strażaków we wsi Korne na Kaszubach.



Zblewscy strażacy gdzieś na zawodach około 1970 roku. Po lewej Naczelnik OSP w Zblewie Zygmunt Kryger



Dyplom od szefa ZOSP pana Waldemara Pawlaka


dalej »