wtorek, 21 listopada 2017

EDMUND ZIELIŃSKI. Z ŻYCIORYSU STEFANA GEŁDONA - CZĘŚĆ III

Służba w Wermachcie
Niemiecka armia na gwałt potrzebowała nowych żołnierzy. Zwycięstwo już nie było takie pewne, a straty wśród żołnierzy frontowych stale rosły. Na terenach przyłączonych do III Rzeszy mieszkały tysiące młodych mężczyzn zdolnych do noszenia broni. Najpierw wcielano tych, którzy podpisali niemiecka listę narodowościową, później opornych przymuszano do podpisania i szybciutko kierowano do Wermachtu. Roman Landowski w swoim artykule  „W matni dwóch terrorów” pisze między innymi:               
                                 
Gauleiter Forster spieszył się bardzo. Na mocy rozporządzenia Himmlera z 10 lutego 1942 roku o uproszczeniu i przyspieszeniu postępowania przy wpisywaniu na listy, dnia 22 lutego tego roku wydał odezwę o przymusowym wpisie Polaków na Volkslistę. Zarządzenie mówiło, że kto tego nie dokona, będzie traktowany  na równi z najgorszymi wrogami narodu niemieckiego. Było to poważne zastraszenie, bo równało się z wysłaniem do obozu koncentracyjnego lub rozstrzelaniem pod byle pozorem. Na wyjazd do Generalnego Gubernatorstwa lub swobodne przemieszczanie się do innych miejscowości nie wydawano już zezwoleń.
Kiedy i ta odezwa nie przyniosła  oczekiwanych skutków, często wpis odbywał się wbrew woli mieszkańców. Niemcy roznosili do mieszkań wypisane już dowody osobiste, bo przecież jakiś dokument tożsamości musiał każdy mieszkaniec posiadać, a podpis złożony tytułem jego odbioru traktowano jako zgodę obecności na narodowej liście – koniec cytatu.

To również było przyczyną, że mieszkańcy terenów wcielonych do III Rzeszy przymusowo wcielani byli do armii niemieckiej.

Zafascynował mnie  pamiętnik Stefana Gełdona spisany ponad siedemdziesiąt lat temu. Dzięki niemu zachował się oryginalny zapis z tamtych wojennych lat. Na początek przytoczę jego zapiski z dnia, kiedy żegnał się z bliskimi na dworcu w Kręgu przed wyruszeniem na ścieżki II wojny światowej.

                                                                                              Dnia 21 kwietnia 1943 roku
Pożegnanie
Ruszam w świat
Wojsko.

             ….. Jeszcze pięć minut, tyle tylko się zostało. Z skrwawionym z bólu sercem patrzę na rodziców i znajomych. Za chwilę już będę oderwany od wszystkich i rzucony daleko w świat. Nic nie pomoże już teraz. Pociąg nadjeżdża sapiąc jakby się gniewał na te rozterki serc. Ostatnie pocałunki i wsiadam. Pociąg rusza. Oczami teraz żegnam raz jeszcze wszystkich i wszystko znane i kochane. Długo stoję przy oknie, widać coraz to niewyraźniejsze kontury Kręga, aż wreszcie wszystko znika za ścianą lasu.

Przyjeżdżam do Starogardu. Tu już jestem przydzielony do transportu i w czterech  godzinach odjeżdżamy. Pociąg rusza. Ktoś zaintonował „Pod Twą Obronę” i podchwycona przez wszystkich runęła pieśń zdrowa dodająca otuchy wszystkim, potem szło „Boże coś Polskę”, „Jeszcze Polska” itd. Pociąg coraz to szybciej pędzi, mijamy Chojnice, Piłę, Kostrzyń i zbliżamy się do Berlina, tu krótki postój i jedziemy dalej na zachód. Obserwuję mijany krajobraz, początkowo monotonny i piaszczysty. Później z rdzawej ziemi wystaje coraz więcej skał. Późnym wieczorem mijamy Marburg. Rano dojeżdżamy do Pfalzburga – małego miasteczka w Alzacji. Tu jesteśmy ubierani w ponure mundury „feldgrau”. Po tygodniu jedziemy do stolicy Lotaryngii, do Nancy – miasta, które w XVIII wieku było rezydencją Stanisława Leszczyńskiego, który wydatnie przyczynił się do rozkwitu miasta.

W Nancy zostali zakwaterowani w obozie szkoleniowym. No i zaczęło się dla Stefana i innych rekrutów intensywne szkolenie. Byli wśród nich przedwojenni podoficerowie Wojska Polskiego, co wcale nie czyniło z nich żołnierzy wyszkolonych. Wszystkich obowiązywała prawdziwe pruska dyscyplina – ćwiczenia od rana do wieczora, musztra, ćwiczenia w polu, niejednokrotnie w błocie. Zaprawiano ich w wielokilometrowych marszach bojowych w pełnym oporządzeniu. Lekko nie było. Dawały się im we znaki wrzaski przełożonych, dających im do zrozumienia, że są bandą idiotów niegodną noszenia munduru niemieckiego. Przecież nikt z nich ochoczo w niego nie wskakiwał, zostali wtłoczeni weń siłą. Przy każdej sposobności używali języka ojczystego, co wprawiało ich dowódców w prawdziwą wściekłość. Stefan i koledzy byli tym bardzo przygnębieni i zrezygnowani. Na szczęście okres szkolenia rekrutów skończył się i mogli otrzymać krótkie przepustki na miasto.


Stefan w swym pamiętniku opisuje zdarzenie, jakie zapamiętał z jednego szkolenia:
Przypominam sobie zdarzenie z odliczania kolejności w stojącym na placu koszarowym szeregu. Wszyscy drą się w niebogłosy: ein…zwei…drei… itd. Ja byłem ósmy i nie krzyczę, tylko mówię… acht. Podchodzi do mnie młody niemiecki oficer, ma w reku coś w rodzaju szpicruty, którą podnosi mój podbródek, nie zrozumiałem co do mnie wrzeszczał, ale wiedziałem o co chodzi. Przy następnym odliczaniu „wydarłem” się: ACH!!!

W 1943 roku przenoszą jednostkę Stefana do francuskiego miasteczka Senlis. Po miesiącu są już w Montargis w departamencie Loiret. Został przydzielony do tworzącej się nowej jednostki przeciwlotniczej. W 8 kompanii ćwiczy obsługę działka przeciwlotniczego, którego obsługa liczy czterech żołnierzy. Tutaj żołnierze otrzymują częstsze przepustki. Na jednej z nich Stefan poznaje polską rodzinę państwa Patków. Pan Patek z zainteresowaniem słuchał informacji o  jednostce przeciwlotniczej, natomiast Stefan, korzystał z okazji i słuchał londyńskiego radia BBC, którego sygnałem wywoławczym była litera „V” w alfabecie Morsa – trzy kropki i kreska - … - , tutaj  oznaczała  zwycięstwo - Victoria.  Dzięki temu,  dowiadywał się wiele na temat toczącej się wojny.


Późną wiosną (w drugiej połowie maja) 1944 zostają przeniesieni do Owernii w Masywie Centralnym w okolice dużego miasta Clermond-Ferand. W tych okolicach działały silne oddziały partyzanckie francuskiego ruchu oporu, które ostrzeliwały jednostkę Stefana. 6 czerwca 1944 roku nastąpiła Inwazja wojsk alianckich na francuskie wybrzeże, co zmusiło jednostki Wehrmachtu do opuszczenia Owernii i kierowano je na północny wschód w rejon miasta Bezancon. Zaczyna być gorąco. Są ostrzeliwani, a amerykańskie myśliwce wręcz polują na wszystko, co się rusza. Kilkakrotnie – wspomina Stefan – byłem świadkiem jak z samolotów padały strzały nawet do pojedynczych żołnierzy. Wśród kilku poległych był też Polak. Kilku z nas postanawia uciec z obcego nam wojska. Są to – Marian(?) Bukowski, Franciszek Makowski i Mieczysław Różański i ja. Przywódcą naszej grupy wtajemniczonych jest przedwojenny sierżant Wojska Polskiego Franek Makowski z Tczewa, konkretnie z Wętków w powiecie tczewskim. Wiosna 1983 roku odwiedziłem Franka w jego gospodarstwie.

Stefan wspomina dalej: W sekrecie przed innymi i na uboczu naradzamy się i oczekujemy decyzji i uwag  naszego doświadczonego lidera – Franka. Warto przypomnieć, że jeszcze przed zaplanowaną dezercją z Wehrmachtu – z inicjatywy Franka - robiliśmy taki mały sabotaż: na noc nie dokręcaliśmy kranów z wodą, czasami robiliśmy zwarcia w sieci elektrycznej, „zapominaliśmy” wyłączać światło w umywalkach i ubikacjach (za co nieraz mieliśmy dodatkową musztrę), ginęły różne rzeczy itp.

Warto w tym miejscu przytoczyć cytat z książki Józefa Milewskiego „Kociewie w latach okupacji hitlerowskiej”. Między innymi pisze tak: Najbardziej ostrą formą oporu  była dezercja z jednostek Wehrmachtu, notowana na wszystkich frontach. Na przykład w Nantes ( okupowana Francja – E.Z.) przygotowaniem dezercji zajęła się kilkunastoosobowa grupa konspiracyjna „Związku Jaszczurczego”, którą zorganizował  Z. Grochocki ze Starogardu. Składała się ona z żołnierzy narodowości polskiej, pochodzących z powiatów Kociewia i Kaszub. Każdy z nich otrzymał indywidualne zadanie  na wypadek przystąpienia do dezercji, jak i polecenie werbowania do niej nowych żołnierzy III grupy DVL ( Deutsche Volksliste – niemiecka lista narodowościowa. W czasie okupacji niemiecką listę narodowościową wprowadzono, na terenach Rzeczypospolitej Polskiej anektowanych przez III Rzeszę,  zarządzeniem  4 marca 1941 roku – E.Z.). Oblicza się, że na terenie Francji zdezerterowało z Wehrmachtu kilka tysięcy Pomorzan. Wiele z nich walczyło we francuskim ruchu oporu – koniec cytatu.
Co było dalej – w kolejnym odcinku
Gdańsk dnia 20 października 2017                                   
Edmund Zieliński                                     






czwartek, 19 października 2017

EDMUND ZIELIŃSKI. NAUCZYCIEL – BERNARD ZIELIŃSKI


W Dzień Edukacji Narodowej, a więc święto naszych nauczycieli, wspominamy tych których nie ma już w śród nas, a uczyli nas liczyć i pisać. Pamiętamy o nich, przypominamy sobie ich ksywy i prowadzone przez nich lekcje. Pamiętam, że na nauczycielkę od biologii mówiliśmy Mazia, na kierownika szkoły Zgroza. Tak było, jest i będzie, że każdemu nauczycielowi przypina się jakąś łatkę i nie ma w tym cienia złośliwości. Współczesnym „szkolnym” życzę wiele zdrowia i cierpliwości w nauczaniu młodego pokolenia.

Chciałbym dziś wspomnieć seniora naszego rodu, nauczyciela Bernarda Zielińskiego. Urodził się 4 września 1901 roku. Był pierworodnym synem Franciszka Zielińskiego i Antoniny z Zagórskich. Dziadek Franciszek myślał, że jako najstarszy syn, dalej poprowadzi gospodarstwo w Białachowie. Nic z tego – do pługa, brony czy kosy nie miał zamiłowania. Uczył się dobrze w szkole w Białachowie, pomimo że była z niemieckim językiem nauczania – Polski wtedy nie było, byliśmy pod pruskim panowaniem. Dopiero na początku 1920 roku Pomorze odzyskało niepodległość. Skoro tylko nastała Niepodległa Polska, Ojciec zaczął szukać swego miejsca w nowej rzeczywistości. Podjął naukę w Seminarium Nauczycielskim. Niestety, nie wiem, czy w Kościerzynie, Chojnicach, czy w Grudziądzu. W latach dwudziestych i trzydziestych był nauczycielem w Kornatowie (niedaleko Grudziądza) i w Chojnicach. Bardzo żałuję, ale mam nikłe wiadomości w tym temacie. Przecież mogłem się wszystkiego dowiedzieć z ust Ojca. Zamiast pytać, odkładałem to na później. Mój błąd – już dokładnej historii z okresu belfrowania mojego Ojca się nie dowiemy. 


                        Szkoła w Kornatowie. Pierwszy z prawej mój ojciec Bernard Zieliński



            Okrężyny u pana Szczepańskiego w Kornatowie 14 października 1923 roku.                                                      Okrężynami wówczas nazywano dożynki


                  Uczestnicy kursu humanistycznego w Starogardzie. Odbywał się w siedzibie                             dzisiejszego Liceum Ogólnokształcącego w dniach 2 - 28 lipca 1923 roku. 
                                         Piąty z prawej w górnym rzędzie to mój Ojciec

Zaraz po wyzwoleniu w 1945 roku mój Ojciec prowadził lekcje z j. polskiego i matematyki w szkole w Białachowie w ramach tzw. walki z analfabetyzmem. Udzielał również lekcji prywatnych ubiegającym się o statut ucznia szkoły średniej. Pamiętam, jak udzielał lekcji matematyki przyszłemu technikowi Edmundowi Węsierskiemu. Często przy tym zapominał się i liczył w j. niemieckim. 

Przez kilkanaście lat po wojnie pracował jako urzędnik w Gminie Zblewo i jako Administrator Rolnictwa i Leśnictwa w Powiatowej Radzie Narodowej w Starogardzie. Zmarł 2 lipca 1965 roku.  

           Pracownicy Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Starogardzie  rok 1956
              W środkowym rzędzie 6 z prawej to pan Jan Gamalski ze Zblewa. Czwarty                                      z lewej w tym samym rzędzie stoi mój Ojciec Bernard Zieliński



                                                Legitymacja służbowa mojego Ojca


Bilet miesięczny mego Ojca uprawniający do korzystania z PKP na dojazd do pracy w Starogardzie
                                       Dokument ślubu cywilnego moich rodziców

Bardzo się cieszę, że w mojej rodzinie zawód nauczyciela jest kontynuowany. 
Gdańsk 14 października 2017 
Edmund Zieliński 

Zdjęcia z archiwum E. Zielińskiego

piątek, 13 października 2017

EDMUND ZIELIŃSKI. Z ŻYCIORYSU STEFANA GEŁDONA – CZĘŚĆ II






Coraz częściej mówiono o wojnie. Jeszcze w szóstej klasie - wspomina Stefan – w czasie apelu na korytarzu, my, uczniowie starszych klas, wysłuchaliśmy z głośnika radiowego przemówienia ministra Józefa Becka. W przemówieniu minister Beck odrzucił niemieckie żądania utworzenia korytarza (Niemcy – Prusy Wschodnie) przecinającego Pomorze i stwierdził, że Polska jest gotowa bronić swego terytorium.

Stefan pamięta, jak to mieszkańcy Kręga pochodzenia niemieckiego zorganizowali na skraju wsi dożynki, będące właściwie demonstracją antypolską i jednocześnie przygotowaniami do wkroczenie na te tereny armii niemieckiej. Wydawano poufne instrukcje właścicielom niemieckich gospodarstw, jak mają się zachować w czasie wybuchu wojny. W gospodarstwach tych należało wywiesić pranie, co oznaczało, że tu gospodarzą Niemcy, których należy zostawić w spokoju. W swoim pamiętniku Stefan pisze: Mimo takich symptomów nie wierzyliśmy w wybuch wojny, przecie Anglia i Francja są naszymi gwarantami. Hitler nie odważy się zaatakować. W czasie wakacji 1939 roku, rodzice moi opłacili w biurze starogardzkiego gimnazjum czesne. Miałem gimnazjalny mundurek, książki i bardzo cieszyłem się na rozpoczęcie nauki.
A jednak wojna
1 września 1939 roku. Zanim zagrzmiały działa pancernika „Schleswig Holstein”, skierowane na Westerplatte, 5 minut wcześniej niemiecka Luftwaffe zbombardowała uśpione miasteczko Wieluń. Liczyło wówczas 15 tysięcy mieszkańców i położone było 21 km od granicy z Niemcami.
2 września 1939 roku wojska niemieckie wkroczyły do Kręga. Natychmiast rozpoczęły się aresztowania miejscowej inteligencji. Wśród aresztowanych był ksiądz Wałdoch, naczelnik stacji PKP pan Buczyński, pan Dobrowolski, Damian i wielu innych. W Gdańsku w biurze PKP pracował wujek Stefana - Stanisław Małkowski.  Osadzono go w organizującym się obozie koncentracyjnym Stutthof. Stamtąd przewieziony został do Oranienburga, gdzie został zamordowany. Perfidni funkcjonariusze Koncentrazionslager Oranienburg przysłali pani Małkowskiej zawiadomienie, że jak zapłaci, prześlą urnę z prochami męża. Skąd ja to znam. Za prochy mojego kuzyna Kazimierza Redzimskiego, zamordowanego w Konzentrazionslager Auschwitz, rodzice też musieli zapłacić.
Mieszkanie państwa Małkowskich znajdujące się w Langfur (Gdańsk – Wrzeszcz) zostało skonfiskowane przez Niemców. Ciocia Stefana wraz z trzema synami zamieszkali u państwa Gełdonów w Kręgu, z czego Stefan bardzo się ucieszył.
Jak pisze w swej książce Krzysztof Kowalkowski „Historia wsi i parafii Krąg” - już 3 września z siedemnastohektarowego gospodarstwa rolnego w Kręgu wysiedlono pięcioosobową rodzinę Józefa Żura. O wysiedleniu decydował mieszkaniec wsi, Niemiec, unterscharführer SS Friedrich Knopp, który sam zajął gospodarstwo Augusta Szlagowskiego, przenosząc go na swoje, o wiele mniejsze. Sprofanowano również kościół paląc całe jego wnętrze i tylko nieliczne paramenty zostały wywiezione do Kleszczewa. W następnym okresie, gdy powrócili mieszkańcy Kręga do swoich domostw, również wielu z nich zostało pozbawionych swych gospodarstw.
Gospodarstwo państwa Gełdonów (jak i inne pomniejsze) zostało poddane nadzorowi niemieckiemu, konkretnie tzw. Treuhenderowi, który gospodarstwem zarządzał. A więc Polacy na własnym gospodarstwie nie mieli nic do powiedzenia. Stefan wspomina: Pamiętam, że od czasu do czasu wpadali do nas jacyś niemieccy urzędnicy w towarzystwie Treuhendera i liczyli nasze kury, świnie, krowy, przeliczali leżące na strychu zboże. Dobra te musieliśmy oddawać Niemcom, jak i inne produkty naszego gospodarstwa. Byliśmy w posiadaniu konia, wiec prawie codziennie odwoziłem kany z mlekiem do zlewni mleka w Semlinku z gospodarstw leżących w naszej części Kręga.
W krótkim czasie mianowano niemieckich sołtysów. W Kręgu sołtysem został miejscowy Niemiec Rauhe. Później był Titz, który - jak wspomina siostra Stefana Irena Zych – był zacietrzewionym hitlerowcem prześladującym Polaków.
Zamiast chodzić do szkoły, od jesieni 1939 roku Stefan pracował w gospodarstwie rodziców. Pracował na roli, orał, bronował, kopał kartofle czy pasał krowy. Pewnego razu wracał z krowami z pastwiska. Naprzeciw niego jechał na rowerze młody umundurowany Niemiec. Kiedy zrównał się ze Stefanem, zeskoczył z roweru, zrzucił Stefanowi czapkę rogatywkę z głowy, walił go po twarzy i wrzeszczał, że takiej czapki nie wolno mu nosić, podeptał ją i odjechał. Wszystko, co wiązało się z polskością, działało na Niemców jak płachta na byka. Zaliczali nas do Untermensch, czyli podludzi i tak nas traktowali.
Stefan, młody, pełen werwy i chęci do walki przeciw okupantowi, szukał sposobu, by dostać się Generalnej Guberni, namiastki naszego kraju, a potem na Węgry. Latem 1941 roku z dwunastoletnim kuzynem wyruszają na południe. Po dwóch dobach noclegu w lesie kuzyn zaczął płakać i wrócili do domu. Możemy sobie wyobrazić rozpacz rodziców i rodzeństwa - co się mogło stać? Może zabili ich Niemcy? Uciekli z domu? No, Stefan lat 16, to jeszcze jakoś można sobie wytłumaczyć, ale ten dwunastoletni smyk? Po powrocie radość mieszała się ze złością. Otrzymali odpowiednią reprymendę – może i pasek kręcił się wokół pupy? Stefan tym pierwszym niepowodzeniem się nie zniechęcił, bo już po dwóch tygodniach czmychnął z domu ku „wolności”. Szedł. Zapasy żywności szybko się skończyły, to też żywił się czym się dało – owocami, warzywami, udoił sobie mleka od pasących się krów. Tak doszedł aż za Inowrocław. W jakiejś wsi zatrzymało go dwóch SA-manów. Przesiedział dwa dni w jakimś niemieckim urzędzie, gdzie nawet dostał jeść. Zawieźli go do jakiegoś bauera – Niemca, z ostrzeżeniem rozstrzelania przy próbie ucieczki. To było duże gospodarstwo. Oprócz Stefana pracowało tam jeszcze przymusowo trzech starszych chłopaków. Było dużo pracy, ale i dużo jedzenia. Traktowany był przyzwoicie. Jak powiada, wieś w której przebywał, miała w nazwie coś zielonego – Grüneweide lub coś podobnego. Był w połowie drogi od Generalnej Guberni. Jego niepowodzenie w realizacji zamiaru dostania się do Wojska Polskiego tłumaczy dziś brakiem wiedzy oraz doświadczenia życiowego. Po kilku miesiącach przyjechał po niego ojciec i Boże Narodzenie spędził w domu.
Jego marzenie o walce w szeregach Wojska Polskiego miało się spełnić po dłuższym czasie. Po drodze była jeszcze Gdynia, wówczas Gotenhafen i statek m/s „Hansa”. W 1942 roku otrzymał nakaz stawienia się w Gdyni-Oksywiu. Tam skierowany został do brygady malarzy przeprowadzającej konserwację statku „Hansa”. Przycumowany był przy nabrzeżu portu na Oksywiu w sąsiedztwie m/s „Wilhelm Gustloff”. Stefan pracował tam około pół roku. Zdzierał starą farbę z burt, pokładu, różnych urządzeń. Pracował też w kuchni okrętowej obierając ziemniaki. Spali w hamakach, na materacach, a noce przerywane były zbiórkami i alarmami. W grudniu 1942 roku część robotników została zwolniona, w tym i Stefan. Otrzymali bilety do najbliższej stacji swojego zamieszkania i ciesząc się, że znowu mogą być wśród najbliższych, rozjechali się do domów. Zbliżały się czwarte święta Bożego Narodzenia pod niemiecką okupacją. Pomorzanie mieszkali wtedy w Rzeszy Niemieckiej, a mowa polska była surowo zakazana, więc i w domu Stefana i w moim najpiękniejsze polskie kolędy śpiewaliśmy z wielką ostrożnością.
21 kwietnia 1943 roku Stefan otrzymał wezwanie do stawienia się na dworcu kolejowym w Starogardzie. Zastrzeżono, że w razie nie stawienia się grozi obóz koncentracyjny.
Co było dalej? Napiszę.

wtorek, 3 października 2017

EDMUND ZIELIŃSKI. Z ŻYCIORYSU STEFANA GEŁDONA

Stefan Gełdon – dzieciństwo i wczesna młodość
Urodził się 15 sierpnia 1925 roku w Kręgu na Kociewiu, niedaleko Starogardu. Jego matką była Klara Gełdon z domu Lipska, a ojcem Franciszek Gełdon.




                         
Na zdjęciu z 1924 roku rodzice Stefana

Stefan miał jeszcze trójkę rodzeństwa -  Irena urodzona w 1928 roku, Zygmunt urodził się 12 września 1932 i Sylwia urodzona 30 stycznia 1938 roku.
Rodzice byli właścicielami gospodarstwa o powierzchni 10 hektarów. Jak wspomina Stefan, część ziemi położona była pod lasem w północnej części wsi.
Stefan od wczesnej młodości interesował się przyrodą. Obserwował ptaki gnieżdżące się w obejściu, zwłaszcza śmigłe jaskółki, budujące swoje gniazdka pod okapem domu. I ja doskonale pamiętam jaskółeczki w gospodarstwach moich dziadków. Skoro tylko wiosną powróciły z dalekich krajów, natychmiast zabierały się za budowę swoich gniazd. Remontowały też zeszłoroczne. Przysiadały na obrzeżach kałuż lub sąsiedniego stawu, dziobkami nabierały wilgotne grudki błota i z furkotem poleciały na miejsce budującego się gniazdka, wklejając w ściankę przyniesiona grudkę, i tak wkoło, aż gniazdko została ukończone. Samiczki znosiły 4 do 6 jajeczek, wysiadywały je i po kilkunastu dniach można było usłyszeć piski nowego pokolenia jaskółek. Wówczas rodzice nieustannie znosili do gniazd dziobki pełne owadów. Maluchy skrzecząc rozdziawiały swe dziobki, przepychając się do przodu po smakowity pokarm. Po 20 dniach młode jaskółeczki gotowe były do lotu. Przez jakiś czas rodzice dokarmiali swoje maluchy poza gniazdem i następował kolejny cykl rozrodczy. Tych gniazdek przyczepionych do belek stropowych w stajni czy oborze było kilkanaście. By nie utrudniać jaskółkom ich życia, drzwi do pomieszczeń były zawsze otwarte, uchylone lub pozostawiony jakiś otwór w okienku, ścianie, by swobodnie mogły wychowywać swoje młode. Tak to było w Kręgu, w Białachowie i we wszystkich wsiach tamtych lat. Chciałbym, by u mnie gdzieś na balkonie zagnieździły się jaskółki –  pomarzyć można.

Mały Stefek bawiąc się w piasku zastanawiał się, dlaczego piasek nie fruwa, podobnie jak  piórka gubione przez kury. Dociekliwość Stefana na otaczający świat kształtowała się w jego umyśle od wczesnego dzieciństwa, co przełożyło się na jego całe życie.
                 
Według rodzinnych przekazów w 1930 roku wybuchł pożar w ich domu. On i jego siostrzyczka Irena ulegli zaczadzeniu, na szczęście po wyniesieniu na podwórko wszystko dobrze się skończyło.

Czas szybko mijał i nadszedł czas pójścia do szkoły. To było we wrześniu 1932 roku. Rodzice wyposażyli Stefka w łupkową tabliczkę z rysikiem i szwamką (z j. niemieckiego der Schwamm), czyli  gąbką. Z jednej strony  na tabliczce były linie do pisania, a z drugiej kratki do nauki matematyki. Po każdym ćwiczeniu szwamką zmazywało się zadanie i można było pisać i liczyć od nowa.

Do szkoły, "której irracjonalnie się bałem" – jak wspomina Stefan, zaprowadziła go mamusia. Nauczycielem był pan Bieliński – lubiany przez uczniów, nie unikał odpowiedzi na zadawane pytania, nawet niezwiązane z tematem lekcji. Stefan chętnie się uczył. Jak pisze, najmilszym wspomnieniem z dzieciństwa były chwile, w których mamusia czytała na głos bajki i inne opowiadania, czego domagał się nader często. W domu było wiele innych książek, również  obcojęzycznych.
                   
Kiedy Stefan skończył 10 lat, w prezencie dostał złotówkę. Za to można było kupić przed wojną 20 jajek. Stefan mógł pójść do sklepu i kupić sobie mnóstwo cukierków. Nic z tego – kupił sobie książkę Roberta Stevensona „Wyspa Skarbów”, co zapoczątkowało jego szersze zainteresowanie się książkami przygodowymi.
                   
Czytanie książek, odrabianie lekcji i wiele innych czynności domowych poprawiło się z chwilą elektryfikacji wsi w 1936 roku. Lampę naftową zastąpiła żarówka zawieszona pod sufitem pokoju, osłonięta od góry blaszanym białym talerzem. "Nie wiedziałem, nie mogłem pojąć, dlaczego po przekręceniu wyłącznika żarówka świeci" – wspomina Stefan. Ciocia Stasia tłumaczyła Stefanowi, że  - przekręcenia wyłącznika wysyła zapałkę, która zapala drucik w żarówce. Więcej miał się dowiedzieć w szkole, chociaż i tu do końca nie dowiedział się, jaka jest  przyczyna palenia się żarówki. Poznał natomiast wiele innych ciekawych rzeczy, choćby to, co kryje się za horyzontem, co składa się na pory roku, co powoduje, że w nocy jest ciemno itd.

Czyżby zasłuchany w świecie bajek czytanych przez mamusię kształtował w sobie swoje przyszłe życie? Już wtedy, po odrobieniu lekcji i wykonaniu różnych prac w gospodarstwie, bawił się cieniami. Wycinał różne postacie ludzi, zwierząt, roślin, naklejał na lusterko, a odbite w nim światło żarówki rzucało na ścianę cień naklejonej postaci. Zapewne niedaremnie  we wczesnym dzieciństwie na talerzu wśród gwiazdkowych prezentów znajdowała się lalka.



Zdjęcie pamiątkowe z 1938 roku z okazji przyjęcia I Komunii Św. przez siostrę Irenkę. Pierwszy od lewej – nasz Tatuś, Mamusia siedzi z małą Sylką, obok w komunijnym stroju stoi Irenka, tuż przy niej siedzi babka Franciszka (dziadek zmarł w 1936 roku), na ziemi siedzą od lewej kuzyn Edek, brat Zygmunt i Stefan.




Ojciec Stefana był również myśliwym i często w domu na stole pojawiała się dziczyzna. Kiedy miał dwanaście lat, zabrał go tata na polowanie w charakterze naganiacza. Nie spodobało mu się to. Więcej nie dał się namówić – "miałem dość huku dubeltówek i krwi zwierząt" – pisze w swoich wspomnieniach Stefan.
                 
Do szóstej klasy  szkoły powszechnej  1938/39 dojeżdżał Stefan do Starogardu. Już miał trudniej, bowiem po powrocie ze szkoły czekały na niego obowiązki pomocy w gospodarstwie. Jednocześnie przygotowywał się do egzaminu gimnazjalnego, który zdał z powodzeniem. Jednak do gimnazjum chodził już na obczyźnie z dala od ojczystych stron, o czym w kolejnym odcinku.

Gdańsk 1 października 2017                                 
Edmund Zieliński

wtorek, 5 września 2017

EDMUND ZIELIŃSKI. PLENER W BYTONI I JEGO POKŁOSIE

W dniach od 17 do 26 sierpnia 2017 w bytońskiej szkole odbywał się XI Plener Artystów Ludowych Pomorza. Organizatorzy pleneru: Zespół Szkół Publicznych w Bytoni, Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie Oddział Kociewski w Zblewie Współorganizatorzy to: Muzeum Ziemi Kociewskiej w Starogardzie Gdańskim, Oddział Gdański Stowarzyszenia Twórców Ludowych, Nadleśnictwo w Kaliskach

Patronat merytoryczny nad plenerem pełnili: Andrzej Błażyński – dyrektor Muzeum Ziemi Kociewskiej w Starogardzie, Edmund Zieliński  - Honorowy Prezes Oddziału Gdańskiego STL

Patronat honorowy: Marszałek Województwa Pomorskiego Mieczysław Struk, Przewodniczący Sejmiku Województwa Pomorskiego Jan Kleinszmidt,  Starosta Powiatu Starogardzkiego Leszek Burczyk, Wójt Gminy Zblewo Artur Herold

Środki na organizacje pleneru otrzymano od Starostwa Powiatowego w Starogardzie Gdańskim
Nadleśnictwa Kaliska, Gminy Zblewo, Muzeum Ziemi Kociewskiej w Starogardzie Gdańskim

Patronat medialny: Radio Gdańsk, Dziennik Bałtycki

Najstarszym uczestnikiem pleneru była pani Felicja Kołakowska – hafciarka z Tucholi, lat 92. Trzeba oddać Jej cześć za chęć bycia wśród rękodzielników. Jej uwagi i wskazówki dotyczące wyszywania są zawsze bezcenne. Tak trzymać Pani Felicjo.
Tym razem prym wiedli malarze. Po kilku latach "doszlusowała" do pleneru świetna malarka pani Malwina, która swój kunszt restauratorski przekazywała kościołom na Litwie.
Plener to nie tylko praca, ale i rozrywka. Wieczory upływały przy śpiewach i dźwiękach harmonii, na której pięknie grał Włodek Drozd. Plenerowicze uczestniczyli też w spływie kajakowym  po rzece Wdzie.

Zblewski przedsiębiorca pan Jarosław Boś stał się posiadaczem kapliczki poplenerowej. Jest to kolejne dzieło pana Marka Pawelca ze Zblewa. W kapliczce znajduje się figura św. Wojciecha dłuta pana Tomasza Bednarczyka ze Starogardu. Dnia 26 sierpnia 2017 (sobota) przy licznie zgromadzonej publiczności kapliczkę  pobłogosławił ksiądz proboszcz Zenon Górecki.

Od pana Bosia wszyscy pojechali do Białachowa. Tam, na starym cmentarzu ewangelickim, postawiony został krzyż. O ten znak Męki Jezusa Chrystusa starałem się przez kilka lat. Drewno do krzyża podarował pan Kropidłowski ze Zblewa, pan Marek Pawelec wykonał z niego krzyż, ja natomiast wyrzeźbiłem pasyjkę. Sołtys wsi pan Krzysztof Wołoch zaangażował się w ufundowanie materiałów budowlanych i pomoc w ustawieniu krzyża. Wielce pomocnymi przy posadowieniu krzyża  okazali się również: pan Stanisław Szarmach z Bytoni, pan Tadeusz Gołuński z Cisa i państwo Beata i Janusz Ceranowscy z Białachowa.

Słowa uznania i podziękowania kieruję do Wójta Gminy Zblewo, który spowodował, że jego pracownicy, a w szczególności pan Marek Nawrocki doprowadzili do wykarczowania zbędnych zarośli, przez co cmentarz stał się bardziej przejrzysty, a do krzyża prowadzi wysypana piaskiem alejka.

Krzyż pobłogosławił i stosowne modlitwy odmówił ksiądz proboszcz zblewski Zenon Górecki.
W tym miejscu przybliżę krótki rys historyczny cmentarza w Białachowie.
Cmentarz ten  prawdopodobnie  istnieje od kilkuset lat. Dawni mieszkańcy Białachowa i okolicznych wsi w 70 procentach byli wyznania ewangelickiego. Podobny cmentarz do lat powojennych istniał przy kościele w Borzechowie. Dość dobrze zachowany jest cmentarz ewangelicki w Zblewie. Według relacji starszych członków mojej rodziny, ostatni pochówek na białachowskim cmentarzu miał miejsce pod koniec I wojny światowej. Cały cmentarz otoczony był kamiennym murem do 1 metra wysokości. Na początku lat 60-tych XX wieku kamienne ogrodzenie zostało rozebrane i zwiezione na plac budowy domu przeznaczonego na Urząd Gminy w Zblewie. Tak więc dzisiejszy Urząd Gminy, delikatnie mówiąc, ma pewne zobowiązania wobec cmentarza w Białachowie, bowiem stoi na fundamentach białachowskiej nekropolii.

Z cmentarza przeszliśmy do miejsca kaźni 9 Żydówek, zamordowanych przez Niemców w lutym 1945 roku. Grób ten znajduje się w sąsiedztwie starej szkoły, do której i ja chodziłem. Zaraz po wojnie jako dzieci w towarzystwie rodziców i starszego rodzeństwa odwiedzaliśmy grób pomordowanych. Wtedy był tam tylko kopczyk ziemny i dokładnie nie wiedziano, ile Żydówek tam leży. W latach 70-tych były kierownik szkoły pan Bogdanowicz zadbał o upamiętnienie miejsca tragedii. Jednak nie było żadnej bliższej informacji – kto tu leży, ile osób, narodowość itp. Czyniąc starania o upamiętnienie tego miejsca napisałem do IPN (Instytut Pamięci Narodowej) i otrzymałem informację, że leżą tu ciała 9 Żydówek zamordowanych przez Niemców pod koniec lutego 1945 roku. IPN nie zna bliższych okoliczności z tym związanych.  Kontaktowałem się też z Gminą Żydowską i ten fakt nie jest im znany.
Tutaj nad grobem Żydówek ksiądz proboszcz odmówił stosowną modlitwę. Zostały złożone wiązanki kwiatów, a przy grobie pełnili wartę honorową harcerki – 4 Drużyny Harcerskiej „Kotwica” wraz z Zastępcą Komendantki Hufca Ireneuszem Czają.

Pani Gertruda Stanowska bardzo szeroko omówiła historię tzw. marszów śmierci, w których uczestniczyli więźniowie różnych obozów koncentracyjnych i ich tragedie z tym związane.
Poprosiłem Fundację Nissenbaumów o przetłumaczenie na język hebrajski sentencji, która  umieszczona jest  na obelisku. Monument ten wykonał Zakład Kamieniarski Trawiccy SC  - Karol i Mateusz Trawiccy w Kaliskach. Obelisk zaprojektował Lech Zdrojewski. Fundatorami obelisku jest 26 osób. Prace porządkowe na grobie wykonała Rada Sołecka. Nagłośnienie - pan Bartłomiej Fotta.
Wielu uczestników uroczystości odchodząc od grobu kładło na macewie kamyki. Według Judaizmu jest to forma dobroci wobec zmarłych.
Niech ich dusze mają udział w życiu wiecznym.

Na zakończenie uroczystości spotkaliśmy się w miejscowej  świetlicy na poczęstunek, który wystawiły panie z Koła Gospodyń Wiejskich w Białachowie. Pyszności przygotowały: Cherek Jadwiga, Kołodziejczyk Małgorzata, Baran Beata, Osowska Elżbieta, Ciecholewska Ewa, Beata Ceranowska, Mariola Włoch, Baniecka Marlena i Artuna Urszula.  Kuchy naprawdę były pyszne! Dziękujemy Wam miłe Panie!

Zapomniałbym  jeszcze o jednym, mianowicie o tablicy informacyjnej mówiącej o Białachowie stojącej przed świetlicą.  Napisałem do niej tekst, Lech Zdrojewski opracował projekt. Stelaż wykonał Marcin Schneider „Megiw” z Borzechowa, obramowanie zaś skonstruował Ryszard Dorawa z Bytoni. Ustawił tablicę Stanisław Szarmach na materiałach budowlanych Jana Wildmana.
 
By oficjalnie zakończyć plener, pojechaliśmy w gościnne progi Leśnictwa Wirty. Tam organizatorzy pleneru rozdali podziękowania za uczestnictwo w plenerze, a dobroczyńcom za ich dobre serca. To dzięki nim bytońskie plenery mogą mieć kontynuację. Dziękujemy.
Natomiast w niedzielę 27 sierpnia, jakby przedłużeniem pleneru, był II Kiermasz Sztuki i Rękodzieła w Wirtach. Według relacji uczestników cieszył się ogromnym powodzeniem. Była czynna wystawa prac poplenerowych, były liczne stoiska z pracami artystów z możliwością zakupu, bezpłatnie można było zwiedzać Ogród Dendrologiczny (najstarszy w Polsce), uczestnicy Kiermaszu mogli też degustować potrawy regionalne na stoiskach Kół Gospodyń Wiejskich.
Żeby  jednak to wszystko mogło się dziać i przynosić wymierne efekty, potrzebny jest człowiek. Tą osobą z całym sercem oddaną sprawom szkoły, wsi, gminy jest  dyrektor szkoły w Bytoni, pan Tomasz Damaszk. To On powołał do życia bytońskie plenery i sprawił, że było ich już jedenaście. Jest ich dobrym duchem i wszędzie go pełno. Jego zaangażowanie i operatywność w działaniach zasługują na najwyższą ocenę. Dzięki Ci Tomek!
Gdańsk 1.09.2017                                                            
Edmund Zieliński
Zdjęcia – Wojciech Edmund Zieliński.
             -  Edmund Zieliński
             -  Tomasz Baniecki