środa, 9 stycznia 2013

EDMUND ZIELIŃSKI. Spotkanie Trójmiejskiego Klubu Kociewiaków Drukuj E-mail
środa, 09 styczeń 2013
Krótka relacja ze spotkania Trójmiejskiego Klubu Kociewiaków, które odbyło się w sobotę 5 stycznia 2013 roku w Ratuszu Staromiejskim w Gdańsku.
Pomimo nie najlepszej pogody spotkaliśmy się w gronie ponad stuosobowym. Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że jako filia Towarzystwa Miłośników Ziemi Kociewskiej w Starogardzie właściwie jesteśmy trzonem tej organizacji. Na naszych spotkaniach zawsze dzieje się coś ciekawego. Tym razem czas nam umilał zespół rodzinny Ollerów ze Starogardu: Grzegorz (tata) – akordeon, i dzieci - Małgorzata Wiolonczela i Joachim – skrzypce. Było czego posłuchać.
Wśród pań pan prof. S. Raszeja
Pierwszy z prawej pan Ryszard Morawski.
Kapela rodzinna Ollerów.
Pan prof. Stefan Raszeja odbiera gratulacje od prezesa H. Bobłockiego.
Przemawia pan prof. Raszeja.

Miłym akcentem spotkania były gratulacje dla naszego kochanego profesora Stefana Raszei, który skończył 90 lat i nadal pracuje w Akademii Medycznej. W rozmowie ze mną powiedział, że nie ma czasu na przesiadywanie w fotelu, trzeba być aktywnym do końca. Ja to potwierdzam i stosuję.

Krzysztof Kowalkowski
Krzysztof Kowalkowski promuje swoją książkę.
Niezmordowany Krzysztof Kowalkowski promował swoją książkę „Alojzy Paweł Gusowski pilot 305 Dywizjonu Bombowego”. Krótką laudację wygłosił Gerard Sulewski mówiąc między innymi: "Na pomorskim rynku wydawniczym ukazała się w grudniu kolejna książka naszego kolegi Krzysztofa Kowalkowskiego, cenionego regionalisty i publicysty, autora wielu monografii wsi i parafii kociewskich, dociekliwego badacza historii Pomorza i Kociewia. Kolega Krzysztof zaskoczył nas tym razem całkowitą zmianą tematyki owych książek, na tematykę wojenną, o czym świadczy tytuł jego nowej książki (…), ale łączy tę książkę z dotychczasową problematyką pisarską autora to, że jej bohater, młody pilot Wojska Polskiego w 1939 roku, a potem RAF-u (Royal Air Force – Królewskie Siły Lotnicze Wielkiej Brytanii) - ma korzenie kociewskie, pochodził ze Starogardu".
Bardzo obszernie omówił swoją książkę autor. Na koniec podkreślił, że dochód ze sprzedanej książki na tym spotkaniu zasili kasę Trójmiejskiego Klubu Kociewiaków.
Prezes Hubert Pobłocki i Patrycja Hamerska.
Po lewej nowo wybrana wiceprezes TKK Maria Odya, po prawej Gerard Sulewski.
Pan Michał Kargul mówi o Tekach Kociewskich http://www.zkp.tczew.pl/index.php/czasopisma
Ciekawe wystąpienie miał pan Ryszard Morawski z Malenina koło Tczewa. Koniecznie chce należeć do naszej organizacji i poleca nam podwoje swojego pensjonatu na spotkania i wypoczynek. Pan Morawski ma ciekawy życiorys. Skończył szkołę baletową w Gdańsku - był tancerzem Zespołu Regionalnego „Śląsk” i „Mazowsze”. Wypadek przy pracy uniemożliwił mu dalszy udział w pracy artystycznej.
Równie ciekawie mówił pan Michał Kargul poruszając tematykę „Tek Kociewskich”. W tych publikacjach porusza się całościowo problemy naszego Kociewia. Warto je czytać.
W trakcie trwania obrad pan Hubert Pobłocki – prezes TKK zaproponował na wiceprezesa panią Marię Odyę. Oczywiście przyjęcia do TKK dokonano przez aklamację.
Jak zwykle na zakończenie pan prezes Hubert Pobłocki zaprosił uczestników spotkania na - kuchy, kuszki ji fefernuski łod braci Lipińskich zes Wrzeszcza. Do psicia taska kawy zes bónków ji kozim mlykam, Abo czarna arbata zes farynó oraz zelcerka na popsicie pylów zes „Zielonego Smoka” wew Gdóńsku.
Do zobaczenia na kolejnych spotkaniach.
Edmund Zieliński






 

niedziela, 6 stycznia 2013

EDMUND ZIELIŃSKI. Hampelmann... ojciec znalazł zwęglone jego szczątki... Drukuj E-mail
niedziela, 06 styczeń 2013
HampelmannZnowu wracam do dziecinnych lat i wspomnień z nimi związanych. W tamtych czasach dzieciństwo moje i moich rówieśników nie było usłane różami. Okupacja niemiecka, niepewne jutro, marne jedzenie, bo ojciec nie podpisał żadnej z czterech grup niemieckiej listy narodowościowej i kartek żywnościowych (Lebensmittelkarte, Reichsbrotkarte) nie otrzymywaliśmy.
Tylko dzięki naszym dziadkom, gospodarzom, jako tako egzystowaliśmy. My, dzieci, niewiele wiedzieliśmy, co się wokół nas dzieje. Mieliśmy rodziców, a to była nasza gwarancja bezpieczeństwa, która pozwalała na zabawianie się różnego rodzaju zabawkami. Te najczęściej wykonywane były przez mamę (szmaciane kukiełki) i starszego brata (drewniane wózki, taczki). Pamiętam, że zabawialiśmy się drewnianym ludzikiem, który pociągany za sznurek fikał nogami i rękami.

Nazywał się Hampelmann, czyli marionetka. Był bardzo kolorowy, z uśmiechniętą buzią i czapeczką z pomponem. Na nogach miał buty z zadartymi nosami i bufiaste spodnie. To była moja ulubiona zabawka. Pajacyk uśmierzał płacz dziecka, usypiał i rozbudzał. Pamiętam, że mama, zabawiając nas, dzieci, pajacykiem, na dzień dobry śpiewała stosowną piosenkę – głośno po niemiecku, cichutko po polsku Jetzt steigt Hampelmann, jetzt stegt Hampelmann/ aus seinem Bett heraus, aus seinem Bett heraus/ oh, du mein Hampelmann, mein Hampelmann Bist du. Czyli – teraz pajacyk wstaje, odrzuca kołderkę, a w dalszych zwrotkach – nakłada spodnie, pończochy i buty. Dlaczego po niemiecku? Bo tu na Pomorzu mowa polska była zakazana. Niestety, po wkroczeniu wojsk armii radzieckiej (6 marca 1945) do Białachowa i wypędzeniu nas do Małego Bukowca wiele dobra materialnego, w tym i mojego fikającego ludzika, wyzwoliciele zniszczyli. Kiedy wróciliśmy po kilku dniach, w resztkach ogniska nad stawkiem, wśród spalonych sprzętów, ojciec znalazł zwęglone jego szczątki.
Trzeba było wiele lat, by na stare lata wrócić do tej zabawki. A było tak. Otrzymałem zaproszenie z Kaszubskiego Uniwersytetu Ludowego we Wieżycy do przeprowadzenia zajęć z zabawki ludowej. Organizatorzy chcieli, by były to samolociki drewniane i coś od siebie. Zaproponowałem, zwłaszcza, że wykonanie tej zabawki dawno chodziło mi po głowie, konstruowanie hampelmana. Zamówiłem odpowiedni materiał do przeprowadzenia tych zajęć i w dniach od 28 do 30 września 2012 pomieszczenia KUL-u zamieniły się pracownie zabawek. Moimi uczennicami były nauczycielki z różnych szkół naszego województwa. Odtworzyłem z pamięci wizerunek mojej zabawki, wykonałem szablon, wzór i przystąpiliśmy do pracy. Deseczki z drewna lipowego łatwo poddawały się ręcznym obróbkom pań i po kilku godzinach gotowe były poszczególne elementy, czyli korpus i części kończyn. Nawierciliśmy otwory na mocowanie przegubów, malowanie, składanie, odpowiednie mocowanie sznurka i pajacyk fikał nóżkami i rękami. Uśmiech na twarzach pań świadczył, że zadania wykonały celująco.

W tym samym czasie konstruowaliśmy samolociki ogrodowe, podobne do tych sprzed lat, jakie można było zobaczyć w naszych ogrodach i obejściach gospodarskich wsi. Mocowano je zwykle na drzewach i wśród zagonów warzyw. Furkoczące na wietrze śmigło samolotu odstraszało szpaki i inne ptactwo żerujące w ogrodach. Samolociki te były też miłą zabawką dla dzieci.
Mówiąc ogólnie o zabawkach, najczęściej były wykonywane przez rodziców, wujków i starsze rodzeństwo. Konstruowano wózki, taczki, koniki bujane, bączki, fujarki i gwizdki. To były proste zabawki, ale doskonale spełniały swoją rolę. Uszkodzona zastępowana była nową. Nikt się nie obawiał jakiegoś szkodliwego działania zabawki na dziecko, w przeciwieństwie do dzisiejszych czasów, gdzie na wszystko trzeba mieć atest. W dodatku zalewani jesteśmy zabawką chińską wypierającą nasze tradycyjne wyroby. Należy robić wszystko, by wspierać wytwórców - rękodzielników tworzących nasze polskie zabawki. Niech eskadry samolotów krążą w ogrodach, a pajacyki rozśmieszają buźki naszych dzieci.

Gdańsk 5 stycznia 2013
Edmund Zieliński