poniedziałek, 20 kwietnia 2015

                                     Kociewie rękodziełem stoi

                W niedzielę dnia 22 lutego 2015 roku w Fabryce Sztuk w Tczewie  miało miejsce otwarcie wystawy rękodzielników z Kociewia zatytułowanej „Kociewie – serdeczna strona świata”. Kuratorem wystawy jest pani mgr Kamila Gillmeister – etnograf. Na wystawie zgromadzono hafty, rzeźbę, malarstwo na szkle, plecionkarstwo, intarsję, fotografie i malarstwo sztalugowe.  Wystawę zorganizowano ze zbiorów Fabryki sztuk w Tczewie, Muzeum Kociewskiego w Wycinkach oraz ze zbiorów prywatnych Kamili Gillmeister i uczestników wystawy.
               Wystaw o podobnej tematyce jest niezwykle mało i chwała organizatorom za jej realizację. By wystawa mogła zaistnieć muszą być eksponaty i ich twórcy. I tu pozwolę sobie wymienić artystów biorących udział w wystawie. Rzeźbę reprezentują: Jerzy Kamiński z Barłożna, Tomasz Bednarczyk ze Starogardu, Leszek Baczkowski z Franka, Michał Ostoja-Lniski z Czarnej Wody, Roman Samorowski z Wycinek i Marek Zagórski z Rokocina.
Malarstwo wystawiają : Andrzej Venulet i Krzysztof Bagorski z Małego Bukowca, Irena Zagórska z Rokocina, Ryszard Rosławski ze Starej Kiszewy, Teresa Trzewik z Ciecholew, Jolanta Stepun ze Starogardu, Anna Mierzejewska – Otta z Franka, Malwina Dzwonkowska ze Stężycy.
Swoje piękne hafty na wystawie pokazują: Anna Ledwożyw z Osowa Leśnego, Krystyna Engler z Pinczyna, Stefania Wielińska z Wycinek, Maria Leszman z Pelplina i Katarzyna Nowak z Tczewa. Natomiast Zenon Pląskowski z Rokocina pokazuje na wystawie intarsję.
Licznie zgromadzone na wystawie fotografie podpisane są przez: Andrzeja Grzyba, Henryka Spychalskiego, Tomasza Rogalskiego, Marcina Pląskowskiego, Zenona Usarkiewicza i Piotra Januszewskiego.
                  Bardzo spodobała mi się wypowiedź pani mgr Kamili Gillmeister podczas otwarcia wystawy. Jej słowa zasługują na publikację, co niniejszym, za zgodą autorki,  czynię.
Kociewie – region etnograficzny, który coraz bardziej jest rozpoznawalny. Coraz więcej osób wie, że Kociewie nie jest subregionem Kaszub. Jednym z najbardziej rozpoznawalnych elementów jest sztuka ludowa.
Czym dzisiaj jest sztuka ludowa? Czy dzisiaj istnieje sztuka ludowa? Co oznaczają słowa współczesna sztuka ludowa? Na te pytania nie można odpowiedzieć jednym zdaniem, nie mówiąc już o prostych słowach tak/nie. Na studiach etnologiczny/antropologicznych studenci uczą się wielu teorii czym jest sztuka ludowa. Każdy z naukowców dodaje swoje do teorii. I tak naprawdę po zajęciach studenci wychodzą z mętlikiem w głowie.
Logicznie rzecz ujmując sztuka ludowa nie może istnieć, bo nie ma ludu. Zdecydowanie zmieniła się funkcja prac. Kiedyś rzeźbiono, malowano na chwałę Pana Boga, Maryi i świętych. Zresztą świątki  ludowe były traktowane jako realne istoty obdarzone realnymi zmysłami. Jeśli dany święty, np. Jan Nepomucen nie wywiązał się ze swojego zadania, to chłopi potrafili wymienić tę nieskuteczną figurę na nową, ale tego samego świętego.
Twórcy bardzo często byli anonimowi – nie podpisywali swoich prac. Z klasycznego okresu rozwoju sztuki ludowej, czyli II połowy XIX wieku znamy bardzo mało nazwisk twórców. Wśród ludności nie istniało pojęcie sztuki, twórców. Nie istniała żadna ochrona twórców. Wzory i wiedzę na temat świętych i otaczającego świata zdobywano z kazań kościelnych, opowiadań dziadowskich i innych. Wizerunki świętych miały się spodobać zbiorowości, bo to zbiorowość zamawiała i akceptowała dane prace.
Dzisiaj przede wszystkim zmienił się odbiorca prac twórców. Jest to przede wszystkim odbiorca miejski. Prace pełnią całkowicie inne funkcje – są to funkcje dekoracyjne. Przez lata PRL-u i kolejne lata po 1989 roku pojawiły się nowe tematy – świeckie, konkursy sztuki ludowej na Staliny, Leniny, Kościuszków itp. Czyli tematy kompletnie obce sztuce ludowej. Młodzi zaczęli zachwycać się kulturą ludową związaną z folklorem andaluzyjskich Cyganów, obejmujące muzykę, śpiew, taniec, strój i zachowania, czyli flamenco, tańczymy tańce celtyckie i irlandzkie. A polskie tradycje były kwitowane machnięciem ręki: wiocha. Jednak w ostatnich latach elementy sztuki ludowej różnych regionów Polski znajdujemy na ubraniach, meblach, rzeczach codziennego użytku. Prym w tym wiodą elementy łowickie.  Zaczynamy rozumieć, że ludowość staje się naszym plusem i może być niezłą wizytówką Polski na świecie. Oczywiście mówię tu o ludowości dobrze rozumianej. O jej pełnej harmonii, bo sztuka ludowa nie była nigdy kiczem. Wystarczy wspomnieć pawilon polski na wystawie EXPO 2010 w Szanghaju, który został zainspirowany polskimi wycinankami. Dzięki etnodizajnowi zaczynamy to rozumieć. Także elementy kociewskie zaczynają się pojawiać na torebkach, filiżankach, obudowach do telefonów. I mam nadzieję, że właśnie dzięki temu Kociewie nie będzie obcą nazwą dla osób z innych regionów i nie będą mylili nas z naszym znanym sąsiadem.
Na zakończenie opowiem jedną sytuację, która mnie spotkała kilka lat temu w Gdańsku. Na ulicy Mariackiej, jak państwo wiedzą, można zakupić różnorodne rękodzieło, m.in. hafty z Pomorza. Stoję obok stoiska i oglądam pięknie wyszywane serwety: kociewskie, kaszubskie (przede wszystkim była tam szkoła żukowska i borowiacka). Obok mnie stoją dwie panie i oglądają obrus z motywem kociewskim, a jedna z nich mówi – jakie te hafty kaszubskie są ładne, piękne i kolorowe. W tym momencie odezwał się mój lokalny patriotyzm (mimo iż w połowie jestem Kaszubką;) i mówię, że akurat ten obrus jest wyhaftowany wzorami kociewskimi. Pani spojrzała na mnie jak na istotę z innego świata i zadała pytanie: jakimi wzorami? A Kociewie to nie Kaszuby?
Mam nadzieję, że m.in. dzięki naszej wystawie takich sytuacji będzie coraz mniej.
Ja też mam taką nadzieję.
Gdańsk 26 lutego 2015                                     Edmund Zieliński







                                                Ogólny widok wystawy





                        W głębi - senator Andrzej Grzyb, Alicja Gajewska dyr.Fabryki Sztuk i Starosta Powiatu Starogardzkiego Leszek Burczyk


 Alicja Gajewska, Marek Zagórski-rzeźbiarz i Zenon Usarkiewicz - regionalista z Wycinek






                                        Alicja Gajewska i Kamila Gillmeister - kurator wystawy





                                               Alicja Gajewska i  Kamila Gillmeister



                                           Ptaszki Rajmunda Zielińskiego ze Zblewa



                                                    Serwetka Katarzyny Nowak z Tczewa



                                                Serwetka Marii Leszman z Pelplina



                                            Serwetka Ani Ledwożyw z Osowa Leśnego




                Za rzeźbami stoją - Grzegorz Walkowski, Danuta Zielińska i Ania Ledwożyw





                                                       Rzeźba Jerzego Kamińskiego




                             Szopka bożonarodzeniowa Tomasza Bednarczyka ze Starogardu


Foto: Edmund Zieliński i Krzysztof Bagorski
















































































































sobota, 11 kwietnia 2015

JEDZIESZ PIERWSZY RAZ DO MIASTA, TO MUSISZ USMAROWANEGO ŻYDA POCAŁOWAĆ W BRODĘ. REGINA MATUSZEDrukujE-mail
niedziela, 18 styczeń 2015
A czy wjeżdżając pierwszy raz do Starogardu nie było podobnie? Tylko, że tu na początku ul. Chojnickiej siedział Bismarck na rogu kamienicy (inni mówili, że Krysztof), którego wjeżdżający musiał pocałować w sumiaste wąsiska. Inni mówili, że w tylną część ciała. I ja podobną historię przeżyłem. Jechałem wozem konnym z wujkiem Franciszkiem do cioci Waleski z ziemniakami. Całą drogę wujek mi przypominał, że będę musiał pocałować Bismarcka. Więcej było we mnie ciekawości niż bojaźni, trochę niedowierzania również. Wjeżdżając w ulicę Chojnicką nijak nie mogłem dostrzec na kamienicy Bismarcka. Wujek z uśmiechem powiedział - pewnie poszedł na obiad. I tak mi się upiekło.
A pani Regina wspomina dalej…
Przyszedł do nas Stefens, światły człowiek. Był w Ameryce i dużo rzeczy widział. Był jakiś czas wójtem. Popatrzył na matkę, pogadał i mówi do ojca: Krawcu, ty ratuj żonę. Jedź z nią do doktora. Jak nie masz pieniędzy, to ci pożyczę. Masz małe dzieci, żeby sierotami nie zostały. 
Ojciec pojechał z matką do Łysych. Matka bojała się doktora, mówiła: Jak mam umrzeć, to i tak umrę. Śmierci też się bojała. Dała się przekonać, była trzydziestopięcioletnią kobietą. Lekarz matkę zbadał i naznaczył matce zastrzyki brać dwa miesiące co dzień. 
Co tu robić, co dzień jeździć, za daleko. Na szczęście w Łysych mieszkał Antoś, Sym ciotki Bronci. Kiedyś, gdy mój ojciec się ożenił z moją matką, jak ja byłam mała, on uczył się u mojego ojca na krawca. W Łysych otworzył swój warsztat, pomagała mu siostra Stefka. Ojciec matkę zostawił w Łysych. Celinkę zawiózł do ciotki do Dąbrów, mnie do pilnowania Celinki. Byłam Trzy tygodnie, tęskniłam bardzo do domu. Ojciec przywiózł pranie ciotce i Genię do bawienia Celinki. Ojciec mnie wziął na rower i przywiózł do domu. Na drugi dzień zaprowadził mnie na pole, żebym pioła proso (pieliła chwasty z prosa – E.Z.). 
Były to wakacje. Mnie to pielenie licho szło, sama jedna, nudno. Słońce zaczęło mocno przygrzewać. Tego roku była wielka susza, niektóre studnie powysychały. Przyszłam do domu, ojciec kazał mi krów popaść. Za dwa tygodnie znów pojechałam do Dąbrów do ciotki. Genia przyjechała do domu, bo też tęskniła za domem. Irki też trzeba było pilnować, żeby gdzie nie poszła od domu. Jakiś czas matka miała ją w Łysych. Odbywały się tam małe targi. Irka chodziła z matką po targu i się zgubiła. Szła i płakała, ludzie jej pytali, jak się nazywa. Mówiła, Irena Ksepka. A gdzie mieszkasz? U Antosia. Ludzie Antosia znali i Irkę doprowadzili do matki. 
Matka w Łysych czuła się dobrze. Antoś i Stefka podleczyli ją duchowo. Lekarstwa też leczyły. Ojciec do Dąbrów przyjechał furmanką po mnie i po Celinkę. Celinka była krzykliwa i swoją obecnością stawiała wszystkich na nogi. Na furmance całą drogę spała. Była wielka radość, wszyscy w domu razem.
Było już po żniwach. Ojciec najął do odbierania żyta Sobotkową Stefkę. Ona wyszła ze szkoły i była rada, że trochę zarobi. Czternaście lat miała, ale była krzepką dziewczyną. Zaczelim z ojcem snopki zwozić, my wszystkie trzy na wozie drabiniastym. Irkę matka trzymała na kolanach. Genia obok mnie, wóz jakoś przez bruzdę podskoczył i Genia spadła, tak jakoś w bruzdę i ojciec konia wstrzymał, ale jedno koło przez Geni szyję czy głowę przejechało. Wszyscy się zlęklim tego wypadku, ale widać miała szczęście, bo nic jej się nie stało. Ojciec w polu dużo nie robił, ludzie go wyręczali. Mówili: Uszyj mi portki, a ja za ciebie zrobię w polu.
W okolicy szył Lejba – Żyd. Ludzie go wozili z maszyną od domu do domu. Mówili: Krawcu, jak ty uszyjesz, to trzyma do zdarcia, a jak Lejba, to trzeba ręce prosto trzymać, bo jakby chciał podnieść do góry, to się wyrywały. Ojciec szył pomału i dobrze, pewnie za swoją robotę brał drożej. Żyd szył szybko i brał taniej. Biedniejsi ludzie szli do Lejby. Lejba miał gromadę dzieci, na które mówiło się bachory, chciał je wyżywić i nauczyć jakiegoś fachu. Żydzi na roli nie pracowali. Pamiętam Pejsę, jak jeździł z cielakami po wsi. W długich, czarnych mantlach i czarnych jarmułkach na głowie. Za starymi szmatami też jeździli Żydzi.
Byłam z matką w Myszyńcu na jarmarku. Matka chciała mi kupić materiał na sukienkę. Chodź, pójdziem do kromnicy, tak się nazywały te sklepy żydowskie. Na ścianach były półki od góry od samego dołu. Za kontuarem stała Żydowka. Miała czarne, kręcone włosy. Bez przerwy mówiła. W sklepie był tłum ludzi. Trudno się było dostać do przodu. Żydówka pokazała mamie różowy kreton w białe kropki. Podobał mi się bardzo, ale matka mnie nie pytała. Może był za duży hałas. Kupiła mi niebieskiego mongolu. U Żydów pewnie kupiło się taniej, dlatego tyle ludzi było w kromnicy. 
Ludzi na jarmarku było dużo. Każdy przyjechał, żeby coś sprzedać i kupić. Powstawały i polskie sklepy, ceny w nich były równe. U Żyda ceny skakały. Kto umiał się targować, to za pół ceny kupił. Jak kupił coś rano, to wieczorem sobie pluł na brodę, bo mógł kupić daleko taniej. Trzeba było być kutym na wszystkie cztery nogi. Gdy się kupowało coś większego, to się brało kogoś, kto znał się na towarze. Jak jakaś kobieta chciała kupić maszynę do szycia, to przychodziła do nas i ojca prosiła, żeby ojciec z nią jechał do Kolna i pomógł jej kupić dobrą maszynę. Ojciec jechał i wypróbowywał maszyny, która lepiej szyje. Jak rower chciał jakiś kawaler, też brał kogoś starszego. Konia czy krowę kupić, też trzeba było brać kogoś mądrego, bo głupiemu wgadali handlarze byle co. Ojciec po nici guziki i haftki jeździł do Kolna, choć było dalej. Miał znajomego Żyda Rubensztejna i on jemu towar sprzedawał po niższej cenie. Z Żydów ludzie się podśmiewali, szydzili, bo mieli różne dziwne nazwiska. Żyd na to nie zważał, bo z tych ludzi żył.
Gdy jechało się do Kolna, to sąsiedzi sprzęgali konie i jechało się szybciej. Przeważnie po prosiaki jechało się do Kolna, a do Myszyńca sprzedać. Gdy brało się dziecko, żeby zobaczyło miasto, to się mówiło: Jedziesz pierwszy raz, to musisz usmarowanego Żyda pocałować w brodę. Bał się każdy, kto pierwszy raz jechał, ale ciekawość była silniejsza. Dużo było do oglądania, tyle różnych wyrobów. Wszystkie ręcznie wyrabiane. Dziś i w muzeum tego nie zobaczy, co zobaczyło się na rocznym jarmarku. Na zwykłym też było co oglądać, który odbywał się raz w tygodniu. Moi sąsiedzi sprzęgali konie i z kobietami swymi pojechali do Kolna. Kobiety poszły kupić co im było trzeba. Chłopy poszli popatrzeć, jak idzie handel. Nie mieli za dużo w kieszeni i im się trochę nudziło. 
Przy rynku miał Żyd dużą kamienicę i tę kamienicę chciał sprzedać. Rozgłaszał wszędzie, czy kto nie kupi. Moi sąsiedzi zaraz się zgłosili, że oni kupią. Zaczęli się z Żydem targować i w ręce tłuc, kto więcej płaci. Jeden drugiego brał za dłoń, swoją dłonią tamtego uderzył i pytał, ile chcesz za cielaka. Tamten brał znów rozmach, żeby zdrowo uderzyć tego drugiego. Tak długo się targowali i uderzali w dłonie, aż targu dobili. Moi sąsiedzi tak targowali się z tym Żydem o tę dużą kamienicę. Żyd ich nie znał i targował się zajadle. Ludzie zaczęli się zlatywać i podżegać targujących. Wszyscy mieli z tego wielki ubaw. Sąsiedzi potem opowiadali, jak Żyda nabrali. To, że przy targu w ręce się uderzali, to było dobre, bo to jak prądy dziś ludzi leczą przez dotyk. Kiedyś ludzie instynktownie wyczuwali, co dla nich dobre.
Gdańsk 14.12.2014 Opracował Edmund Zieliński



wstecz dalej »

niedziela, 5 kwietnia 2015

EDMUND ZIELIŃSKI. KRZYŻ WUJKA BENKADrukujE-mail
sobota, 04 kwiecień 2015
Był marzec 1945 roku. Wojska hitlerowskie pod naporem Czerwonej Armii cofały się na zachód. Trwały zacięte walki o wsie i miasteczka Kociewia. 6 marca ostatni żołnierze niemieccy opuścili naszą wieś Białachowo. Ich miejsce zajęli żołnierze z czerwoną gwiazda na czapkach. Jeszcze tego samego dnia kazali nam opuszczać domostwa i udać się na południe, bo tu znowu będzie przechodził front.










Przymusowe wysiedlenie dotyczyło tylko gospodarstwa Redzimskich i Zielińskich. Dlaczego tylko nas? Posadowione pod lasem nasze chaty były zapewne wygodne na kwatery dla wojska, które teraz zalegało cały dziadkowy las.
Nie było rady. Wujkowie załadowali na wóz najpotrzebniejsze rzeczy i udaliśmy się do Małego Bukowca. Pamiętam, że na wozie wśród pierzyn siedziała babcia Paulina i ja z moim młodszym bratem Rajmundem. Obok wozu kroczyli moja mama, starsza siostra Danusia, a wujek Antoni prowadził konie. Mój ojciec z moim starszym bratem, Jerzym, przebywali tego dnia w gospodarstwie dziadka Zielińskiego. W Małym Bukowcu zajechaliśmy na podwórze do państwa Sarnowskich, bo według opowiadań ze strony dziadka Franciszka Zielińskiego, państwo Sarnowscy to nasi dalecy krewni ( może uda się to sprecyzować?). W tym samy czasie na wóz ładowali swój dobytek wujkowie Zielińscy, by podążać naszym śladem.


Benedykt Zieliński w 1941 roku

Pamiętam, że nasza mama była wtedy chora i po przyjeździe do państwa Sarnowskich położyła się do łóżka. Po dniu pobytu przyjeżdża na koniu radziecki żołnierz i każe nam wracać do domu mówiąc po polsku – oni wam tam wszystko splądrują. Nie namyślając się wiele ruszyliśmy w drogę powrotną.
Przy zjeździe z szosy borzechowskiej w drogę do Białachowa zobaczyliśmy straszny widok, rozbity wóz, martwe konie, walające się pierze i resztki dobytku. Okazało się, że to furmanka moich dziadków Zielińskich, która najechała na minę w drodze do Małego Bukowca. Wujek Benek powożąc końmi tak to zrelacjonował. W pewnym momencie coś zaniepokoiło konie, bo parskając i strzygąc uszami przestali ciągnąć wóz, szczególnie opierał się koń z prawej strony. Wujek Benek przeszedł na jego stronę, by popędzić tego konia i w tym momencie nastąpił wybuch. Przednie koło wozu, przy którym jeszcze przed chwilą szedł wujek Benek, najechało na minę. To przejście na druga stronę ocaliło mu życie. Babcia Antonina siedziała w pierzynach i wyszła z wybuchu miny bez szwanku. Pozostali domownicy szli w pewnym oddaleniu i nic im się nie stało. Wujek Benek, został co prawda ciężko ranny, ale, z Bożą pomocą, wrócił do pełnego zdrowia. Przez wiele lat po wojnie wydobywał jeszcze z ciała odłamki – szplytri (po niemiecku Splitter), jak je nazywaliśmy. 

Gospodarstwo Zielińskich w obrazie Alego Zwary według stanu z 1932 roku. Po wojnie uległo przebudowie.
Gospodarstwo Redzimskich w obrazie Alego Zwary według stanu z 1974 roku. Dziś wygląda zupełnie inaczej.
Droga do Białachowa od strony lasu.
W niedługim czasie wujek Benek postawił w miejscu tragedii wysoki, przez siebie wykonany krzyż. Otoczył to miejsce pięknym drewnianym płotkiem. Ten mini ogródek był zawsze zadbany, ukwiecony. Dzieci z rodziny Zielińskich wykładały ziemię wokół krzyża zielonym mchem. Pamiętam, że czasem można było zobaczyć tam „narysowane” kamykami serce, którego płaszczyzna wysypana była skruszoną czerwoną cegłą. Na krzyżu wisiała tabliczka z napisem: "Z wdzięczności za ocalenie życia mego 6 marca 1945 roku. Benedykt Zieliński."




Krzyż wujka Benka na miejscu tragedii 
Gdańsk 24 lutego 2015 Edmund Zieliński
Fotografie z mojego archiwum