wtorek, 28 lipca 2015

REGINA MATUSZEWSKA. STRASZYLI, ŻE BĘDĄ NIEMCY CIĄĆ NAS NA KAWAŁKI - XVIDrukujE-mail
wtorek, 28 lipiec 2015
Ale drogi to macie do diabła!
Regina Matuszewska część XVI (opracowanie Edmund Zieliński)

Przed wojną włóczyło się po wsi dużo żebraków. Wchodził taki gość, mówił pochwalonkę, stojał w progu i mówił pacierz za duszę zmarłych. Ukroiło się mu wtedy pajdę chleba i się dziadowi czy babie dawało. 













Jak miał torbę, worek, to dostawał garnuszek kaszy. Był taki humor, ale na pewno z życia wzięty. Gospodyni gotowała kaszę na gęsto. Przyszedł dziad po żebraniu, i nie miała jemu co dać, to dała warząchew tej gęstej kaszy w ręce dziadowi. Dziad przekłada kaszę z ręki do ręki, bo kasza gorąca i mówi: Panie Boże, zapłać, Panie Boże, zapłać. Nie mógł wytrzymać i rzucił wściekle: A masz ją do diabła!
Jeśli się kury niosły, to się jajko dawało. Co kto mógł, to dawał. Jak dziad chciał przenocować, to się przynosiło snopek słomy i dziadowi ścieliło się na podłodze. Matka powiadała, że gdy jeszcze mnie na świecie nie było, to przyszła do nich na noc baba i miała dwa worki pełne mchu. Matka jej pościeliła, ale ona nie spała, tylko coś mamrotała do siebie. Wyjęła z worka duży nóż i go ciągle oglądała. Moi rodzice do rana nie spali, bojeli się tego noża. Drugi taki dziad to był z sąsiedniej wioski, też nieraz u nas nocował. Raniutko ten dziad wstał, po cichu poszedł na dużą izbę, wyjął matki mojej płaszcz kawowy (później ojciec mnie z niego uszył płaszczyk) i zaczął go pchać do torby. Rodzice mieli lekki sen i usłyszeli szmer. Ojciec po cichu wstał i złapał dziada za ręce. Dziad się zawstydził i mówił, że on chciał zażartować. Więcej do nas nie przychodził.
Gdy dziad był już stary i nie mógł iść w inne strony, wieś musiała takiego dziada wozić od domu do domu. Jak dziad był samotny, a miał jakiś spadek, czasem ze dwa morgi ziemi, spadało to na tego, u kogo dziad umarł. Raz chodziła taka ładna panna, ręce miała takie smukłe, nóżki jak nie ze wsi. Cała była piękna i ubrania miała niezłe, choć trochę przybrudzone. Nie miała ze sobą żadnych torbów. Mało mówiła, posiliła się, kto jej co dał i szła dalej.
Przy kościele dziady siadywali i prosili o grosik. Na Wszystkie Święta (dzień Wszystkich Świętych 1 listopada – przypis mój E.Z.) to przyjeżdżali i przychodzili dziady z całej parafii. Wtedy się chleb piekło lepszy i trochę placka drożdżowego. Nakroiło się kromków, pokładło się do obruska, zawiązało i szło się pod kościół. Mówiło się, to za dusze Józwa, do drugiego dziada mówiło się, za duszę Franki i tak po kolei się wymieniało swoich zmarłych. Dziady bez przerwy mówili pacierze i dziękowali głośno – Panie Boże zapłać.
W czasie okupacji oprócz żebraków byli różni uciekinierzy i włóczęgi. Z niewoli uciekali, ale zanim do tego doszło, musieli pieszo iść na wojnę. Wszyscy młodzi mężczyźni poszli na wojnę w 1939 roku. Moim rodzicom już dość dobrze się wiodło. Ojciec wynajął ludzi, pobudowali nam piwnicę z czerwonej cegły, bo kamieni u nas nie było. Odpadło kopanie wądołów. Ziemniaki sypali do piwnicy. Przekopane były rowy przez łąki. Ziemia się osuszyła, lepiej się rodziło na polu. Żeby nie choroba matki. Podleczyła się, ale już nie mogła ciężko pracować, choć się nie dawała i nas wyręczała. Wszystko spadło na nas. Pierwsze pranie zrobiłyśmy z Genią. 
Odetrzeć na praczce ręcznej jakoś nam poszło. Widziałyśmy gdzie brudne, namydliłyśmy i tak długo tarłyśmy, aż brud puścił. Wygotować pomogła matka, lekarz zabronił wysiłku. Najgorzej nam poszło płukanie. Nazbierałyśmy naczyń, jakie gdzie były, nalałyśmy wody we wszystkie naczynia. Maczałyśmy bieliznę w każde wiadro z wodą. Wyżymać za każdym razem nam się nudziło. Wyżęłyśmy z ostatniej wody i powiesiłyśmy. Już prawie suche, ojciec z matką oglądają, a tu żółte zacieki. Znów ojciec pranie na rower i do ciotki prosić, żeby oprała. Już drugie pranie poszło nam lepiej. Matka zarządziła pranie w każdym tygodniu, żeby było mniej. 


Do ojca chłopy przychodzili posłuchać radia, bo już mówili na placówce strażnicy, że Niemcy chcą od nas korytarz. Nad granicą ludzie się bali. Strażnicy mówili, że wsie nadgraniczne są w niebezpieczeństwie. Młodzi strażnicy też byli prędzej werbowani do armii na wojnę. W każdej wsi nadgranicznej zostało tylko dwóch strażników. Oni przeszkolili młodszych chłopców, jeszcze niezdolnych do wojska. Wszyscy ubrani po cywilnemu mieli bronić naszej granicy. 
Pierwszego września słuchają radia u nas sąsiedzi. Oni poszli ucieszeni, bo Warszawa się broni. My, dzieci, jesteśmy na dworzu i widzimy trzy samoloty. To się dotąd nie zdarzało. Później trochę leci ich więcej. Zachęciło i mnie posłuchać radia. Ojciec miał jedne słuchawki, ja wzięłam drugie. Słucham jak mówią: Koma – koma nadchodzi samolot i, o Matko Boska, Warszawę bombardują, i wszystko ucichło. Już wiemy, że Niemcy napadli na Polskę. 
Strażnicy ze swoją grupą wszystkim ludziom ze wsi kazali uciekać. Ludzie zaczęli swoje lepsze rzeczy zakopywać. Mój ojciec wykopał kwadratowy, dość głęboki wądół, wymościł słomą i ze starszym sąsiadem nasypali żyta. Przykryli słomą i ziemią. Pod szopą wykopali mniejszy wądół i zakopali kufer z lepszą odzieżą. W sąsieku zakopali rower. Wszyscy światlejsi ludzie uciekają i innych nawołują do ucieczki. Do drogi było spory kawałek, ale widać było furmanki z ludźmi i krowy do tyłu wozu uwiązane. Na wozie pierzyny i dzieci. Najlepszy gospodarz ułożył żonę i dzieci na wóz, parobek furmanił. On sam uciekał na motocyklu, bo już sobie kupił. Pierwszy we wsi jeździł motocyklem. Prawie wszyscy ze wsi uciekli. Pozamykali domy na kłódki, co lepszego schowali i uciekli. Mój ojciec powiedział, że nie będzie nigdzie ze swego dobra uciekał. 
Kilku gospodarzy z nad granicy uciekło do nas. Myśmy mieszkali przy końcu wsi. Było u nas gwarno i na podwórku i w domu. Krowy ludzie pouwiązywali przy sosnach, przy płocie. Całe podwórko było schowane w drzewach. Nasza sąsiadka też chciała uciekać. Miała najstarszego syna czternastoletniego i pięcioro młodszych. Jej syn popatrzył na naszego ojca. Oni nie uciekają, to i my nie będziemy – powiedział. Sąsiadka zaczęła płakać i syn zaprzągł konie i uciekli do Zalasa. Tam byli naszej sąsiadki rodzice. Jej ojciec też nie chciał uciekać. Po kilku dniach sąsiedzi wrócili. U nas były te kobiety, co mnie uratowały, gdy się topiłam. 
Pamiętam tę noc pierwszego września. Do izby nanieśliśmy słomy i pościeliliśmy na całej podłodze. Wszystkie dzieci się pokładły na podłogę nie rozbierając się. Ojciec pozamykał okiennice, żeby światła nie było widać. Dorośli czuwali. Lampa zaczęła gasnąć i ojciec chciał dolać nafty. Zamiast wziąć butelkę z naftą, wziął z benzyną. W trakcie gdy lał do lampy, benzyna się zaczęła palić. Lampa wisiała nad głowami leżących dzieci. Zaczęli gasić, zrobił się krzyk. Ja się też zbudziłam, ale ogień ugasili i znów się pokładliśmy spać. 
Na drugi dzień strażnicy i ich grupa puścili kilka strzałów do Karpy, na niemiecką stronę. Niemcy oddali kilka strzałów w naszym kierunku. Były to pociski zapalające, spaliły się cztery gospodarstwa. Ci ludzie uciekli już prędzej. Wszyscy uciekali za Nowogród. Tam było kierowane przez wojsko. Niektórzy się ulokowali po wioskach za Narwią. Ci, co stali przy wojsku, przegrali, bo tam były naloty. U nas był cały sztab. Strażnicy ubrani po cywilnemu przyszli namawiać ojca, żeby uciekał, a jak widzieli, że nie słucha ich, sami do nas dołączyli. Przynieśli matce cukierków dla małej Celinki. Zapasu nikt nie robił. Myśleliśmy wojnę wygrać. Kto uciekł niedaleko, doglądał swoich domostw. Było nawet słychać, że i kradli jedni drugim. 
Pomału zaczęli ludzie wracać. Niektórzy stracili wszystko, co mieli na wozie. Ci ludzie znad granicy mieszkali u nas jeszcze jakiś czas. Chodzili do swoich domów. Jednego razu ja poszłam z Helką do ich domu. Otworzyła drzwi do dużej izby. Podłoga była wyszorowana do białości. Osiadł na niej cieniutki kurz. W oknach kwiaty podlała Helena. Było czysto, a zaczęły pchły skakać nam na nogi. Widać, jak się nie zamiata i nie sprząta co dzień, wnoszą się i mnożą nieproszeni goście. 
Helena była starsza ode mnie. Mówi do mnie: Chodź, pójdziemy bliżej granicy, to sobie u sąsiada narwiemy śliwek. Poszłyśmy do tego ich sąsiada. Mieli dużo drzew owocowych. Poszłyśmy dalej w pole, rosła piękna renkloda, narwałyśmy pełne wiadro. Miałam skrupuły, bo matka nie pozwalała mi nawet łopatki grochu urwać. Raz się schyliłam po groch sąsiada, a matka do mnie: Siałaś go? I nie urwałam. Głupio było mi mówić, że tak nie można, bo to nie nasze. Śliwki przyniosłyśmy, wszyscy jedli. Nikt nie pytał, skąd są. Groch ojciec zawsze nam siał, żeby w sąsiedzki nie chodzić. Sąsiedzi mieli na polu zagon marchwi, to poprosiłyśmy chłopców i nam urwali.
Niemców koło naszych domostw zobaczyliśmy dopiero za dwa tygodnie po pierwszym września. Jechali niemieccy żołnierze na motocyklach. Moja matka siedziała z sąsiadką na schodkach przed domem. Widziałam ich blade twarze, tak się mocno bały. Straszyli, że będą Niemcy ciąć nas na kawałki. Pierwsze ich słowa to były: Ale drogi to macie do diabła. Zapytali o drogę do Piątkowizny i tyle ich widzieliśmy.
W Łączkach były trzy rodziny niemieckie. Mieli swoje gospodarstwa, mieli nawet polskie nazwiska. Było ich dwóch braci, służyli w wojsku polskim i chodziły ich dzieci razem z nami do szkoły. Byli z nich dobrzy sąsiedzi. Ludzie ich lubili. Trzeci miał nazwisko niemieckie i taki lubiany nie był. Miał jedną córkę, imię miała niemieckie. Wyznanie mieli ewangelickie. Mieli babkę, która już miała osiemdziesiąt lat. Oma (niem. babcia – dopisek mój – E.Z.) czytała pismo święte bez okularów. Na wojnę wzięli ich synów do wojska. Nie pamiętam, czy wrócili. Gdy Niemcy weszli do Polski, zaraz te wszystkie Olki, Teofile i Hehci zapisali się na Niemców. Dostali kartki na żywność i mieli różne przywileje, tak jak Niemcy. Teofil i Oleś blisko siebie mieszka a Hehty trochę dalej. Heht przychodził do ojca z szyciem. Chłopy nasze gadali o wojnie, kto wygra, czy Niemiec, czy Rusek. Heht podkreślał, że wygrają Niemcy. Witkowscy tylko słuchali, ale przed końcem wojny i oni chwalili Niemców. Dla ludzi byli bardzo dobrzy. Ktoś zachorował, to czym mogli, się dzielili, byli bardzo sąsiedzcy.
A co było dalej? Przeczytamy już niebawem w XVII odcinku wspomnień Reginy Matuszewskiej. Zapraszam.

Edmund Zieliński



piątek, 24 lipca 2015

JANEK STACHOWIAK ODNALAZŁ SZTANDAR STRONNICTWA NARODOWEGO ZABLEWSKIEJ ORGANIZACJI!DrukujE-mail
piątek, 24 lipiec 2015
 Szanowny Panie Tadeuszu.Jestem w moich rodzinnych stronach i cieszę się bardzo, że mogę dalej odkrywać ciekawe watki historii Zblewa. Pragnę się z Panem podzielić moim skromnym sukcesem. Odnalazłem sztandar Stronnictwa Narodowego zblewskiej organizacji.

Szanowny Panie Tadeuszu - pisze Janek Stachowiak. - Jestem w moich rodzinnych stronach i cieszę się bardzo, że mogę dalej odkrywać ciekawe wątki historii Zblewa. Pragnę się z Panem podzielić moim skromnym sukcesem. Odnalazłem sztandar Stronnictwa Narodowego zblewskiej organizacji. 

Tam, gdzie wykonałem zdjęcie tego sztandaru, nie dowiedziałem się nic więcej, tylko to, że jest on w tym domu od wielu lat i prawdopodobnie ktoś dał go na przechowanie i już się po niego nie zgłosił.
Będę "drążyć" ten temat dalej i mam nadzieję, że się czegoś więcej dowiem.
Serdecznie Pana pozdrawiam z nadzieją, że się spotkamy.







KIM JEST JANEK STACHOWIAK - PRZEJDŹ DO WIELKIEJ SAGI PT. "JANEK STACHOWIAK I JEGO RÓD" SPISANEJ PRZEZ EDMUNDA ZIELIŃSKIEGO Z MNÓSTWEM FOTOGRAFII 

środa, 15 lipca 2015

Poniższe opracowanie zamieszczone zostało w folderze z wystawy zatytułowanej  „ W trosce o czystość i urodę”, która otwarta została dnia 7 lipca 2015 w Oddziale Etnografii Muzeum Narodowego w Gdańsku – Spichlerz Opacki w Oliwie. Ten świetny tekst warty jest upowszechnienia. Warto, by jego publikacja nie ograniczyła się tylko do druku w folderze, dlatego pozwoliłem sobie zamieścić go na moim blogu.

Barbara Maciejewska
                                           Zmienne oblicza higieny

„ To, czy coś uznajemy za czyste, mniej zależy od naszego wzroku czy powonienia, a daleko bardziej od sposobu myślenia. Każda kultura odrębnie definiuje czystość, samodzielnie określając złoty środek miedzy niechlujstwem a pedantyzmem”. Zdaniem Katherine Ashenburg  „pojęcie czystości i brudu stanowi złożony wytwór kulturowy podlegający nieustannym zmianom”, dlatego „I współczesny Amerykanin, i siedemnastowieczny Francuz, i starożytny Rzymianin – wszyscy oni święcie wierzyli, ze dbałość o higienę osobistą jest istotnym wykładnikiem ogłady i że ich zwyczaje  w tym względzie są, jeśli nie jedynie słuszne, to najlepsze”.

 Starożytni Grecy doceniali zalety kąpieli, która miała nie tylko poprawiać samopoczucie, ale uznawana była również za jeden z podstawowych zabiegów leczniczych i zdrowotnych. W domach bogatych Greków znajdowała się łazienka lub umywalnia, mniej zamożni oddawali się zabiegom higienicznym przy studni lub udawali się w tym celu do publicznych łaźni, w większości bezpłatnych.  Z kolei Spartanie podkreślali krzepiącą  moc  zimnej wody, w gorącej dopatrywali się zagrożenia dla spartańskiej dyscypliny. Dla Rzymianina kąpiel i towarzyszące jej zabiegi pielęgnacyjne były niezwykle ważnym elementem codziennego życia.  W zbytkownym luksusie  cesarskich łaźni „rzymskie pojęcie czystości urosło do rangi symbolu”. Termy z bieżącą wodą i system centralnego ogrzewania, salonami masażu, boiskami sportowymi, czytelniami stały się ulubionym miejscem spędzania wolnego czasu i spotkań towarzyskich. Demokratyczne zasady dotyczące łaźni sprawiły, że były ogólnodostępne zarówno dla biednych, jak i bogatych, a nawet dla niewolników. Kres kultury rzymskich łaźni nadchodził wraz z upadającym imperium.

Wbrew ogólnie panującym poglądom przez wiele stuleci epoki średniowiecza czystość i higiena nadal pozostawały na stosunkowo wysokim poziomie. Być może pod wpływem uczestników wypraw krzyżowych , którzy zakosztowali uroków tureckich łaźni, w miastach całej Europy zaczęły powstawać publiczne zakłady kąpielowe, gdzie zażywano kąpieli nie tylko w celu utrzymania czystości ciała, ale coraz częściej wykorzystywano je jako miejsca rozrywki. Atmosfera zbyt swobodnego relaksu, działająca na zmysły nagość, skupienie uwagi na cielesności, postępująca swoboda obyczajów odwracały uwagę od duchowej strony egzystencji, tak istotnej dla chrześcijaństwa. Przeciwwagę tej hedonistycznej postawy stanowiła zasada doskonalenia życia duchowego poprzez  surowy tryb życia , co się  wiązało z ograniczeniem ziemskich wygód i przyjemności, a w skrajnych przypadkach  prowadziło do całkowitej abnegacji. Ostateczny kres łaziebnych przybytków  zadały wybuchające niemal każdego roku w Europie tragiczne  w skutkach  epidemie dżumy, wobec których sztuka medyczna pozostawała bezsilna. Miejsca skupiające wielu ludzi uznano za niebezpieczne, zagrożenia dopatrywano się we wspólnych kąpielach i ciepłej wodzie, która osłabiając organizm, miała ułatwić przenikanie złowrogich substancji. Zamykano więc i likwidowano łaźnie z obawy przed szerzącymi się chorobami. W konsekwencji zwyczaj regularnych kąpieli zniknął z życia codziennego niemal po wiek XIX.

Paniczny strach przed kontaktem ciała z wodą będzie się pojawiał z każdym wybuchającym ogniskiem zarazy i zapanuje powszechnie na kilkaset lat. Negatywnie na stan higieny wpłynęły również wojny, w ich wyniku zostały bowiem zniszczone miejskie sieci wodociągowe. Możni na równi z biednymi panicznie obawiali się i unikali kontaktu z wodą, dopuszczono jedynie mycie twarzy i rąk, pozostałych części ciała nie obmywano. Brak higieny był powszechny, więc nie raził nikogo. Jak zauważa francuski  historyk, woda „Tryska obficie w ogrodach, ale nie styka się niemal nigdy ze skórą tych, którzy tam mieszkają”. Zaniechanie kąpieli nie oznaczało rezygnacji  z troski o wygląd. Niemyte ciała skrywano pod warstwami pudru, nieprzyjemny zapach tłumiono kosztownymi wonnościami i wcieranymi w ciało olejkami zapachowymi. Warunkiem schludności będzie teraz czysta bielizna, co wiązało się z koniecznością posiadania służby i odpowiednio zasobnych funduszy. Wiarę w oczyszczającą moc płóciennej bielizny, która zastąpiła kąpiel, z całą powagą podtrzymywali mędrcy.

        
                                       Ówczesne pralki                                                Foto. Edmund Zieliński


Trwająca niemal przez cztery wieki awersja do wody ustępowała stopniowo wraz z wygasającymi ogniskami zarazy. Ostrożnie i nieśmiało do łask  powracał kontakt ciała z zimną wodą, z początku ograniczony do stóp i rąk. Zalecany przez nowe prądy powrót do świata natury, dostrzeżenie dobrodziejstwa przebywania na świerzym powietrzu i zalet zimnej wody, kojarzonej z energia i witalnością, rosnąca popularność zdrojów z wolna przywrócą potrzebę kąpieli dla zachowania czystości i zdrowia. Konieczność dbałości o higienę wsparły naukowe prace Roberta Kocha i Luisa Pasteura z zakresu bakteriologii. Słowo higiena nabiera nowego znaczenia, w XIX wieku dbałość o nią stanie się przejawem postępu. W trosce o zdrowie upowszechniano wiedzę o higienie, wydając podręczniki, publikując poradniki i artykuły w prasie kobiecej. Ponadto organizowano wystawy, prowadzono lekcje higieny osobistej w szkołach, a stopień zaawansowania technologicznego umożliwiał instalacje w domach wodociągów, wanien, zbiorników na wodę, grzejników. W miastach wznoszono okazałe kompleksy kąpielowe, przypominające rzymskie łaźnie.  W ramach usługi „kąpieli na wynos”  do domu zamawiającego dostarczono wszelkie niezbędne akcesoria kąpielowe: wannę, zimną i gorąca wodę, ręczniki, mydła, szlafrok. I choć wzięcie kąpieli mogło być ryzykowne, grzejniki zasilane gazem były głośne i często wybuchały, to coraz chętniej z niej korzystano, chociaż niekoniecznie z udziałem mydła.


                           Pokój łaziebny z wanną na kółkach                              Foto. Edmund Zieliński

Dziś trudno sobie wyobrazić, ile wysiłku wymagało utrzymanie czystości. Do XX wieku łazienki w mieszkaniach były rzadkością. W zamożnych domach miejscem codziennych zabiegów toaletowych była najczęściej sypialnia – tu stała umywalnia z marmurowym blatem i zamykaną szafką, zaopatrzona w miednicę, dzban, mydelniczkę, nocnik i wiadro. Najzamożniejsi mieli miedziane wanny. Przygotowanie kąpieli wymagało wiele trudu, wannę wypełniało przynajmniej kilkadziesiąt litrów wody, którą należało przynieść, podgrzać, a potem wynieść, tym zajmowała się służba. Najczęściej więc myto się na stojąco, w miednicy lub rozłożystych baliach, polewając się wodą z dzbanka. 



                           Tak też się myto                                       Foto. Edmund Zieliński

Ludzie ubodzy nadal nie mogli sobie pozwolić na dobrodziejstwo kąpieli  Coraz większe tempo uprzemysłowienia miast pogłębiało nędzę ich mieszkańców, którzy skazani byli na życie bez bieżącej wody, toalet, co odbierało im możliwość dbałości o higienę osobistą i utrzymanie w czystości pomieszczeń mieszkalnych. Myto tylko widoczne partie ciała. W rozrastających się miastach nie nadążano z usuwaniem nieczystości, które płynęły rynsztokami. Na wsiach nadal panowało przekonanie, że wstrzemięźliwość w zabiegach higienicznych ma działanie ochronne. Częsta kąpiel i długie przebywanie w ciepłej wodzie wciąż budziły wiele obaw: „ dla ludzi mytych gruntownie  jedynie po narodzinach i śmierci, kąpiel pod dachem stanowiła budzący lęk rytuał przejścia , który często oznaczał koniec życia”. Poważnym problemem był wstyd przed nagością. Dla większości Europejczyków dopiero w II połowie XX wieku kąpiel przestała być luksusem.

Krajem, który zdecydowanie wyprzedzał  w tym względzie Europę, była Ameryka, gdzie uznano dbałość o higienę za wyraz postępu, a czystość za warunek zdrowia. Otwarci na nowe poglądy i innowacje Amerykanie  doceniali urządzenia ułatwiające życie. Wznoszone w Nowym Świecie domy łatwiej było wyposażyć w sieć wodno-kanalizacyjną niż wiekowe domy europejskie. W myśl zasady, że poranna kąpiel dzieli ludzi skuteczniej niż urodzenie , bogactwo, czy wykształcenie”, stanowili współczesne standardy  czystości, którymi objęli również całe rzesze emigrantów przybywających z Europy. W porcie miasta Nowy Jork  na wyspie Ellis Island zabiegowi kąpieli poddawano codziennie tysiące z nich. Sterylna czystość narzucana przez coraz bardziej pomysłowe reklamy, czasopisma i media  oraz firmy produkujące środki czystości , stosując najbardziej wyrafinowane chwyty marketingowe , kreowały wizerunek człowieka pozbawionego wszelkich naturalnych zapachów.  Sytuacją niedopuszczalną było pachnieć jak człowiek.

Higiena XXI wieku ma różne oblicza:  od zdrowej, normalnej troski o czystość po obsesyjny, graniczący z absurdem lęk przed drobnoustrojami i brudem, prowadzący do izolowania się w sterylnie czystych, wyjałowionych domach i ciałach. W ostatnich latach coraz większe uznanie w świecie nauki zyskuje sformułowana przez angielskiego epidemiologa Davida Strachana  „hipoteza higieny” zwracająca uwagę na negatywne skutki nadmiaru higieny.   Autor dowodzi, ze zbyt sterylne warunki życia  wcale nie są konieczne dla zdrowia, mogą osłabić rozwój układu immunologicznego. Organizm, który nie ma kontaktu z drobnoustrojami, nie umie się przed nimi bronić. Kwestia czystości, uwarunkowana wieloma okolicznościami, zawsze wzbudzała kontrowersje i jak pisze w podsumowaniu swoje pracy o historii brudu cytowana na wstępie Katherine Ashenburg: „Za sto lat ludzie będą patrzeć  z rozbawieniem, jeśli nie zdumieniem na to, co uchodziło za higieniczną normę  na początku XXI wieku”

 Gdańsk czerwiec 2015





    Turyści z Kocka (wyżej i niżej)  zwiedzają wystawę                                Foto.  Edmund Zieliński







  

niedziela, 12 lipca 2015

                      Poniżej  przedruk z książki  Marian Kołodziej – Theatrum Vitae.
Praca ta powstała pod redakcją Małgorzaty Abramowicz, natomiast bibliografię opracowała  Beata Majda-Boj. Był to rok 2013.
Do zamieszczenia moich wspomnień w tej książce namówiła mnie Pani Małgorzata Abramowicz – teatrolog, kustosz Muzeum Narodowego w Gdańsku, kierownicza Działu Teatralnego. Tego Pani Małgorzacie odmówić nie mogłem. Zbyt wielkim szacunkiem darzyłem Pana Mariana Kołodzieja, bym mógł przejść obok tego obojętnie. Swoją wypowiedź oparłem na mojej książce p.t. Ołtarz papieski dłutem stworzony, poświęconej budowie ołtarza papieskiego w Sopocie w 1999 roku.  

Edmund Zieliński
Ołtarz papieski dłutem stworzony

Bogu dziękuję, ze na drodze mojego życia spotkałem Pana Mariana Kołodzieja. Ten człowiek pełen miłości, niezwykłej skromności, a zarazem człowiek wielki, zasługuje na wieczną pamięć i najwyższe uhonorowanie. W mojej pamięci pozostanie na zawsze w najwyższym poszanowaniu. Panie Marianie – nisko się Panu kłaniam!
          Niewiele wiedziałem o Panu Kołodzieju przed 1998 rokiem. Owszem, tu i ówdzie docierało do mnie nazwisko, ale bez szerszej wiedzy o człowieku. Dopiero apel Pana Mariana do rzeźbiarzy ludowych o wzięcie udziału w budowie ołtarza papieskiego na zbliżającą się wizytę  Ojca Świętego Jana Pawła II, spowodował ogromna przemianę w mojej świadomości w stosunku do Niego.
          Pan profesor Józef Borzyszkowski poprosił mnie o zaangażowanie się w organizacje budowy ołtarza od strony kontaktów z rzeźbiarzami ludowymi. Społecznikowanie mam we krwi i bez namysłu, z radością, włączyłem się w nurt przygotowań do realizacji zadania wymyślonego przez Mariana Kołodzieja. Oczywiście, jeszcze nic nie wiedziałem o samej koncepcji ołtarza i oczekujących nas zadaniach – do czasu naszego pierwszego spotkania  w chëczy   pana profesora Borzyszkowskiego w Łączyńskiej Hucie. Tu poznałem Pana Mariana osobiście.

Łączyńska Huta, dom prof. Józefa Borzyszkowskiego, wtorek, 8 września 1998 r.

Zasiedliśmy do obszernego stołu, jak to dawniej w wielopokoleniowych rodzinach bywało. Zjechała się nasza twórcza rodzina, by omówić zadania do wykonania na godne przyjęcie naszego Ojca Jana Pawła II. Na stole były owoce, kaszubski kuch, cukierki, a do picia dobra kawa  z kozą śmietaną i herbata. Przybyło wielu gości, z Panem Marianem Kołodziejem i Halina Słojewską, jego żoną, na czele.
          Siedziałem na skrzyni pod oknem przy końcu stołu. Po prawej miałem braci Michała i Włodzimierza Ostoja-Lniskich, dalej po tej samej stronie siedział Jerzy Kamiński z panem, który go przywiózł  samochodem z Barłożna, dalej red. Stanisław Sierko z Gazety Kociewskiej, Leszek Szmidtke z Radia Gdańsk, dr Cezary Obracht –Prondzyński, Bronisław Cichy z Małej Wiśniewki (Krajna), Stanisław Ebertowski – znajomy gospodarza. Na drugim końcu stołu, przy wyjściu z pokoju, siedzieli państwo Halina Słojewska i Marian Kołodziej. Po lewej ręce miałem Stanisława Śliwińskiego, dalej siedział Jerzy Walkusz, Krystyna Szałaśna z Muzeum etnograficznego (Muzeum Narodowe w Gdańsku), Andrzej Arendt, red. Stanisław Pestka z psem wabiącym się Kraska. W połowie spotkania przyjechał Józef Semmerling.
            Pan Marian Kołodziej powoli, z wielka znajomością rzeczy, odkrywał przed zebranymi swoja wizję ołtarza papieskiego.
            Jestem szalenie zaskoczony tak licznym towarzystwem. Cieszę się, bo może dojdzie do skutku taki projekt wspólnej naszej pracy, jeśli się zgodzicie. Bo tym razem mam pomyśł, by ten ołtarz nie zniknął z chwilą odlotu papieża z Gdańska, tylko żeby on jakoś rozprzestrzenił się na nasze Kaszuby i Kociewie, i Pomorze i Krajnę…
            Prosiłbym Was o współudział w wykonaniu tego ołtarza. – Marian Kołodziej pokazał nam pierwsze rysunki – Wyobrażam sobie taka jakby Drogę Kaszubską, ja bym dał  tylko jakąś ogólną sugestię, natomiast Wy dalibyście swoją twórczość. To by musiało być Wasze przede wszystkim. I wyobrażam sobie, ze jak papież odleci, Wasze dzieła pójdą na nasze pola, do naszych kościołów, czy na nasze drogi. To stąd pomysł kapliczek i krzyży.

Środa 18 listopada 1998 r.
Plebania bazyliki NMP w Gdańsku, siedziba księdza infułata  Stanisława Bogdanowicza 

Na spotkanie przybyli: ks. biskup Tadeusz Gocłowski, ks. biskup Zygmunt Pawłowicz, prezydent Gdańska Paweł Adamowicz, prezydent Sopotu Jacek Karnowski, dyrektor Lasów Państwowych Jan Szramka. Oczywiście najważniejszymi osobami byli Marian Kołodziej i Jego żona Halina Słojewska. Była pani Krystyna Szałaśna, pani Alina Afanasjew, kierownik sopockiej Opery Leśnej Henryk Wróblewski, dyrektor Bałtyckiej Agencji Artystycznej Eugeniusz Terleckiej  i inni. Przyjechali rzeźbiarze; Zygmunt Bukowski z Mierzeszyna, Michał Ostoja-Lniski z Czarnej Wody, Włodzimierz Ostoja – Lniski z Czerska, Zbigniew Stankowski z Brodnicy Górnej, Stanisław Plata z Gdańska, Ryszard Rabeszko z Rodowa, Andrzej Arendt z Wejherowa, Szymon Wojak ze Starogardu Gdańskiego, Halina Krajnik z Kościerzyny, Stanisław Śliwiński z Gdańska, Franciszek Sychowski z Wejherowa, Zbygniew Dembski z Gniewa, Gliszczyński z Przęsina, i piszący te słowa (Edmund Zieliński).
                Zasiedliśmy w dużej Sali przy stołach, na których stały talerze z ciasteczkami, była kawa i herbata. Zebranych powitał gospodarz domu ks. infułat Stanisław Bogdanowicz, przekazując głos Marianowi Kołodziejowi, ale prowadzenie spotkania przejął prof. Józef Borzyszkowski. Tak to było chyba ustalone, bowiem był to jakby dalszy ciąg seminarium  poświęconego  budowie ołtarza papieskiego. Wszyscy, mam na myśli rzeźbiarzy, czekaliśmy na nowości, które mieliśmy usłyszeć.
                   Okazało się, że pan Kołodziej wykonał projekty figur, a my mieliśmy je wykonać (w ogólnym zarysie) zgodnie z projektem. Według ustaleń na pierwszym spotkaniu, to my mieliśmy wykonać kapliczki według przedyskutowanego projektu. Teraz to się zmieniło. I tym byliśmy zaskoczeni, zwłaszcza ci, którzy byli na spotkaniu w Łączyńskiej Hucie. Dopiero po czasie zrozumiałem, ze taka była kolej rzeczy w scenograficznych rozwiązaniach, przy tak szczególnym obiekcie, jakim był ołtarz papieski w Sopocie. Później, na spotkaniach konsultacyjnych w naszych pracowniach okazało się, jak wiele rzeźbiarzom (mnie też) brakowało wiedzy na temat zachowania przybliżonych proporcji.
                       Koncepcja się zmieniła. Jest inna. Bo ja już myślę o (…) typowych kapliczkach  (…). Chciałbym, żeby to, co jest normalne w kapliczkach, na czym ja się wzorowałem w kapliczkach kaszubskich czy pomorskich  od XVII wieku, chciałbym, żeby to było na miarę człowieka… Żeby na przykład na przykład gdzieś na wzgórzach kaszubskich, wprost na ziemi, św. Franciszek wielkości człowieka karmił ptaszki i swoje, zrobione przez twórców: że chrzest Jezusa jest w jeziorze Raduńskim, na brzegu, że św. Krzysztof przeprowadza …  Żeby nie była to tylko chwila – ja i Ojciec Święty. Żeby On tu z nami został naszą pracą, naszą energią, naszym sercem, naszą wyobraźnią. Jest to zamiar trochę większy niż był, bo typowych kaszubskich czy pomorskich kapliczek mamy dużo. (Chodzi o to) żeby powstało coś specjalnego. I stąd tu potrzeby się zwiększyły. Ale ja bym chciał Was tą swoją wyobraźnią zarazić, że to warto. My miniemy, ale to zostanie na dziesiątki lat.
                      Po ostatnim zdaniu pana Marian zrobiło się w sali zupełnie cicho. Wielu pewnie pomyślało, ze przystępuje do pracy nad wiekopomnym dziełem, że rzeczywiście pozostawimy po sobie coś trwałego, co przypominać będzie pobyt na tej ziemi naszego Świętego Ojca.
                     Dalej nastąpiła burzliwa dyskusja o technicznych problemach, o zapewnieniu twórcom odpowiedniego drewna, o planowanym plenerze, o organizacji montażu ołtarza. A później pan Kołodziej pokazał swoje projekty.
                      Pierwsza refleksja:
                      Na wszystkich rysunkach postaci to doskonałość  formy. Wyrażają cierpienie, smutek, radość i ból – te postacie żyją. To przerasta możliwości twórcy ludowego, który w swe dzieła wkłada więcej serca niż ogólnej wiedzy o sztuce rzeźbienia. Ktoś z zebranych rzeźbiarzy zapytał, czy to tak ma wyglądać jak pan Marian narysował. Odpowiedź ulżyła naszym rozmyślaniom. Pan Kołodziej powiedział, ze ma to być wykonane zgodnie z tematem, ale w ogólnym zarysie. Wszyscy zainteresowani budową ołtarza z zaciekawieniem przyglądali się poszczególnym projektom. Widziałem Stasia Śliwińskiego już zainteresowanego  jednym tematem. Słyszałem jak powiedział, ze to dla niego żaden problem. Z dużą uwagą do rozrysowanych prac podchodził Franciszek Sychowski. Powiedział do pana Mariana, że on wykona cały krzyż łącznie z figurą. Pan Marian zauważył, że do rzeźbiarzy należą wyłącznie figury, natomiast wszystkie piony i podesty wykonają warsztaty BART – u.
                    Papież będzie na wysokości krzyża św. Wojciecha. Czyli papieża będziemy widzieli jakby na jednej linii z tym, który przyniósł wiarę chrześcijańską  do Polski. To się sumuje. Tym bardziej, że tutaj będzie jeszcze ta rozmalowana  gloria aniołów, więc metafora ma się jeszcze rozszerzyć. Mniej więcej stąd już się zaczną kapliczki, które pójdą półkolem, one będą osadzone na malunkach  dzieci na temat papieża.
                    Uczestnicy spotkania  rozeszli się po całej sali. Jedni zatrzymywali się przy projektach, inni dyskutowali nad tym, co tu zobaczyli. Zauważyłem, że Stasiu Śliwiński wybrał sobie  jakiś projekt. Szymek Wojak mówił, że ma już własną koncepcję i nawet nad nią pracuje. Pan Henryk Wróblewski – kierownik Opery Leśnej – zbierał wszystkie informacje dotyczące realizacji prac rzeźbiarskich.  Spisywał dane osób, które wybrały sobie tematy rzeźb, ich potrzeby w tym zakresie itd. Ja też podszedłem do niego i poprosiłem, by zapisał, że wykonam kapliczkę Matki Bożej i krzyż.

Piątek, 4 grudnia  1998, plebania bazyliki NMP w Gdańsku

Dzień pochmurny, wilgotny. Pojechałem samochodem na kolejne zebranie twórców, którzy z różnych powodów nie mogli uczestniczyć w poprzednich spotkaniach.  
      Tym razem przybyli: moi bracia Jerzy i Rajmund Zielińscy, Maciej Zagórowicz i Łukasz Długi – uczniowie Ośrodka Szkolno Wychowawczego nr 2 dla Niesłyszących z Wejherowa, Maciej Tamkun – nauczyciel z tego ośrodka, Jerzy Walkusz z Hopowa, Janina Gliszczyńska z Przęsina, Adam Korthals z Tucholi i Piotr Janka z Bytowa – to rzeźbiarze. Był obecny pan Henryk Wróblewski, pani Bożena Biernat-Ropelewska  - zastępca dyrektora ds. programowych BART, pani Małgorzata Radkowska  z Urzędu Miasta  Gdańska, oddelegowana do współpracy z Marianem Kołodziejem, pani Alina Afanasjew, pan Marian Kołodziej i ksiądz Bogdanowicz – gospodarz spotkania. Był rzecznik prasowy kurii biskupiej ks. Witold Bock. Było to bardzo kameralne spotkanie przy kawie i ciasteczkach. Obecnych powitał ksiądz Bogdanowicz.
        Od dawna nurtowała mnie myśl: a co z tymi, którzy chcieli by coś zrobić dla ołtarza, jednak warunki fizyczne mają ograniczone. Zapytałem się pana Kołodzieja:
         Panie profesorze, jedno pytanie mam do Pana. Czy Pan dopuści możliwość wbudowania w swój ołtarz również figurek niższych, 50 – centymetrowych, metrowych, bo mam sygnały od ludzi, że chcieliby zrobić, ale nie SA w stanie fizycznie. Jeden beż nogi, drugi z ręka ma problemy, a chcieliby w tym uczestniczyć.
        Przecież ja ostatnio powiedziałem, ze nawet liczę na te rzeczy, które Wy gdzieś tam w swoich pracowniach macie. Że może się je uda (gdzieś umieścić), ale ja je muszę zobaczyć, sam czy zdjęcia, czy pojedziemy tam… Oni już mogą się zapoznać z wyrazem ogólnym , są szkice, szkice terenowe i jeśli sami będą uważali, że się te ich prace zmieszczą… Na przyszłość ja tu widzę szaloną szansę dla Was. Jeśli te rzeźby są zgromadzone w poszczególnych miejscach, a często wiemy już w jakich, gdzieś prowadzących do kościołów, przy drogach, na drzewach, będą nietypowo podane, bo same sylwety są inspirowane dawnymi pracami, natomiast to, co Wy zrobicie, to będzie Wasze; i z tyłu będą Wasze nazwiska, będą Wasze życzenia, modlitwy czy inskrypcje, cokolwiek, jakieś Wasze słowa, wiersze i ewentualnie tez tabliczki fundatora, bo i tacy będą, bo się zgłaszają. Będzie to gdzieś utrwalone przynajmniej na parę dziesiątek lat. I może się to stać ciekawostką na tej ziemi. Bo będzie to inne w krajobrazie.
          Zrobiło się na sali cichutko. Pan Marian wybiegł myślą do przodu, zebrani gdzieś tam w swojej wyobraźni też umieszczali swoje prace.
          Przeszliśmy do górnej sali.  Wszyscy rozeszli się wśród rozłożonych plansz i rysunków przyszłego ołtarza papieskiego, w poszukiwaniu czegoś dla siebie. Zauważyłem, że Rajmund wybrał rysunek Pana Jezusa upadającego pod krzyżem, a Jerzy trzymał w ręce rysunek Świętej Rodziny. Podeszli do pani Radkowskiej, która wszystko skrzętnie zanotowała, łącznie z adresami braci.  

Czwartek, 7 stycznia 1999 roku, pracownia Edmunda Zielińskiego przy kościele Opatrzności Bożej, Gdańsk – Zaspa.     

Zacząłem rzeźbić figurę Pana Jezusa Ukrzyżowanego.
Odłupuję korę. Już po pierwszym ciocie zorientowałem się, że drewno jest mokre. Spod ostrza siekiery wycieka woda. Niedobrze. W przyszłości może popękać. Była jednak nadzieja, że w miarę zdejmowania niepotrzebnego materiału, drewno Będzie przesychać i może nie popęka. Jednocześnie doszedłem do wniosku, ze to nie jest lipa, to klon. Dla mnie nowe doświadczenie – w klonie jeszcze nie rzeźbiłem. Rozmierzyłem kloc i zaczałem dłutem zagłębiać się w materiał. Pomyślałem, że tu potrzebna będzie piła łańcuchowa.

Marzec 1999, pracownia Edmunda Zielińskiego

Wiedziałem, ze tego dnia będę miał konsultacje, toteż wszystko przygotowałem. Rzeźby tak ustawiłem, by Pan Marian mógł spokojnie obejść.  Na szafie pod ścianą postawiłem kamerę, bym mógł zarejestrować wizytę Pana Mariana i towarzyszących osób. Kiedy wszedł do pracowni, od razu zwrócił uwagę na krótkie nogi Pana Jezusa. Przyznałem się do błędu i powiedziałem, że nogi będą dłuższe. Oglądał wszystko z zainteresowaniem. Miałem już przygotowane także kapliczki z obrzynków. Zapytałem, czy mogłyby stanąć w ołtarzu. – Jak najbardziej – powiedział Pan Marian. Pomierzył je i zanotował w swoim notesie.

Kwiecień 1999, pracownia Edmunda Zielińskiego

Krótko przed zwózką rzeźb na plac budowy ołtarza papieskiego, jeszcze raz odwiedził mnie Pan Marian w towarzystwie  pani Haliny Słojewskiej i pani Ratkowskiej. Tym razem przedstawiłem im Pana Jezusa we właściwych proporcjach. Tamte nogi obciąłem na wysokości ud i dorobiłem nowe. One nadały rzeźbie odpowiednie proporcje. Warsztat był już pełen moich rzeźb. Oprócz Pana Jezusa stały dwie kapliczki, św. Józef i dwie figury – kobieta i dziecko w modlitewnych pozach.  Stała tam również rzeźba Pana Jezusa Ukrzyżowanego, która wcześniej wisiała na ścianie mojego mieszkania. Bardzo spodobała się Panu Marianowi. Powiedział, że widziałby ją  na krzyżu przy wejściu na ołtarz. Zgodziłem się.

Wtorek, 20 kwietnia 1999

I przyszedł dzień, kiedy pracownicy BART zabrali część moich rzeźb  na plac budowy ołtarza w Sopocie. Ostatnie moje rzeźby zostały zabrane z przykościelnej pracowni w środę, 28 kwietnia o godzinie 17:30.

Wtorek, 4 maja 1999, Hipodrom w Sopocie

Zjechali się niemal wszyscy twórcy. Zostali zakwaterowani w hotelu obok budującego się ołtarza. Pan Marian z małżonką również zamieszkali wśród twórców.
             Zanim jednak przystąpiono do wykańczania prac, odbyło się uroczyste otwarcie pleneru z udziałem księdza arcybiskupa Tadeusza Gocłowskiego oraz prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego. Przybył również pan Marian Kszaklewski – przewodniczący NSZZ „Solidarność” oraz Janusz Śniadek  z tego związku. Był dyrektor BART –u i prof. Józef Boszyszkowski. Oczywiście nie zabrakło najważniejszych osób, czyli pana Mariana Kołodzieja z małżonką.
              Później wszyscy przeszli na hipodrom. Tam ukazał się niespotykany obraz. Na murawie bieliły się ułożone rzędami figury, figurki, krzyże i prawdziwe kapliczki, czyli dziesiątki prac rzeźbiarzy Kaszub, Kociewia, Powiśla, Borów Tucholskich, Krajny, a właściwie całego Pomorza. Na ten swoisty wernisaż złożyły się prace wykonane przez 49 twórców, w tym figury spod dłuta trzech pań – Reginy Matuszewskiej z Czarnegolasu, Haliny Krajnik z Kościerzyny i Janiny Gliszczyńskiej z Przęsina. One przebywały cały czas na plenerze wzbudzając zaciekawienie osób postronnych, odwiedzających miejsce budowy ołtarza papieskiego.
              Ja uczestniczyłem w plenerze co kilka dni, dojeżdżając z domu. Część rzeźbiarzy miała na tyle wykonane swoje prace, że ich pobyt na plenerze ograniczał się do krótkotrwałych dojazdów z miejsca zamieszkania. Tak robił mój brat Rajmund, Marek Pawelec, Zygmunt Bukowski, Józef Semmerling i kilku innych rzeźbiarzy.
             Na plenerze stale było mnóstwo ludzi. Rzeźbiarze czuli się dowartościowani zainteresowaniem osób z zewnątrz. Rozmawiali z nimi, pozowali do zdjęć, przyjmowali zamówienia na prace rzeźbiarskie – tu byli sławni.
              Przewinęło się też mnóstwo dziennikarzy, reporterów telewizyjnych i radiowych, którzy przeprowadzali wywiady z twórcami. Któregoś dnia przyjechał na plener reżyser Krzysztof Zanussi. Przechodząc przez plac z zaciekawieniem przyglądał się poszczególnym figurom. Mój krzyż leżał wśród nich  - przeprowadzałem na nim ostatnią kosmetykę. Podszedł i do mnie, uścisnął dłoń i wymienił zemną kilka zdań na temat mego krzyża. To było bardzo miłe.
             
                                          Ukrzyżowanie Piotra Tyborskiego ze Skórcza

 Nadszedł dzień montażu figur na wzniesionym ołtarzu. Dostąpiłem zaszczytu, że jako pierwszy na podium ołtarza zamontowany został mój krzyż. Ołtarz piękniał i zagęszczał się kapliczkami, krzyżami, figurami. Wśród prac były i takie, których nie było na planach scenograficznych pana Kołodzieja. Ludzie rzeźbili i prosili, by ich dodatkowa rzeźba również stanęła do Mszy świętej z Ojcem Świętym. Pan Marian się nie sprzeciwiał. Myślę, ze te wszystkie ponadplanowe rzeźby doskonale uzupełniały się w ogólnym wizerunku ołtarza. Dziękujemy, Panie Marianie.
                              Maciej Zagórowicz przy rzeźbie Czesława Birra i Józka Semmerlinga




                    Łukasz Długi i Czesław Birr przy rzeźbie św. Zofii autorstwa Birra i Semmerlinga. 
                                                    Z tyłu Czesia rzeźby Edmunda i Rajmunda Zielińskich




 Zbliżała się sobota 5 czerwca, dzień wizyty Ojca Świętego w Sopocie. Trójmiasto piękniało i czekało na przyjazd naszego gościa.
           
                                                           ***
Jeszcze przez dwa tygodnie ołtarz papieski na sopockim hipodromie był miejscem pielgrzymek, wycieczek, odwiedzin ludzi z Trójmiasta i całego kraju. Az żal go było rozbierać, jednak taki dzień nadszedł – to był piątek, 18 czerwca 1999 roku. W sobotę około godziny 18:00  ostatnia rzeźba została zdjęta z ołtarza  - była to pieta  Zygmunta Bukowskiego.
         
Kapliczka z ołtarza papieskiego autorstwa Edmunda Zielińskiego stoi przy kościele św. Wawrzyńca w Gdyni Wielkim Kacku



      Kapliczka ze św. Franciszkiem z Ołtarza papieskiego autorstwa Edmunda Zielińskiego stoi przy         plebanii kościoła św. Wawrzyńca w Gdyni Wielkim Kacku



 Ołtarz papieski przeszedł do historii. Czekało nas jeszcze spotkanie podsumowujące całe przedsięwzięcie związane z wizyta Ojca Świętego Jana Pawła II.  Odbyło się ona w Sanktuarium Matki Bożej Brzemiennej w Matemblewie w piątek, 13 sierpnia, pod przewodnictwem arcybiskupa Tadeusza Gocłowskiego. Był również prezydent Gdańska Paweł Adamowicz, prof. Józef Borzyszkowski. Marian Kołodziej z małżonką i prawie wszyscy twórcy ludowi tworzący ołtarz.
          Na spotkaniu wszyscy otrzymali listy dziękczynne od naszego arcypasterza, nagrody pieniężne, a rzeźbiarze gdańscy jeszcze albumy o św. Wojciechu od prezydenta Adamowicza. Osobiste podziękowanie ksiądz arcybiskup skierował do pana Mariana Kolodzieja, Haliny Słojewskiej i Józefa Borzyszkowskiego.
           Dla mnie najmilszym prezentem jest wpis na kartce z pierwotnym projektem pana Kołodzieja, gdzie sam Mistrz napisał:
           Panu Edmundowi Zielińskiemu za wspaniałą obecność na OŁTARZU – za współpracę, za trudy organizacyjne, za życzliwość – najserdeczniej dziękuje Kołodziej.
          Tutaj nazwisko pana Mariana wpisane jest w koło i jego odręczną podobiznę. Panie Marianie  - jest Pan wspaniałym człowiekiem. W serca wielu rzeźbiarzy zapadł Pan na zawsze. To niepowtarzalne dzieło, jakim był nasz ołtarz, to pomnik Pańskiej życzliwości dla rzeźby ludowej i jej twórców, którzy w jakimś stopniu przyczynili się do uświetnienia pobytu Ojca Świętego Jana Pawła II na Gdańskiej Ziemi. Z szacunkiem chylę przed Panem głowę – Panie profesorze.   

Edmund Zieliński*       
The Papel Altar made with a Chisel

The altar at the horse race track in Sopot was made already in new Poland, after the first free parliamentary elections. This Kołodziej decided to build an altar together with folk artists. Who sculpted wooden figures, crosses and shrines according to his designs. After the mass they were to stand among the meadows and lakes of Poland`s region of Kashubia. They were to remain with us forever. With the support of Archbishop Tadeusz Gocłowski and Professor Józef Borzyszkowski, Kołodziej worked with the artists at their studios  and plein-air workshop Sopot.
May, June 1999
The day of the mounting of the figures on the now-erected had come. I was granted the honour to have my cross be the first one mounted on the altar podium. The altar grev more and more  beautiful and dense with shrines,  crosses and figures. There were also pieces which were not in Kołodziej`s  designs. People would make sculptures and ask for them to also serve at the Holy Mass with Holy Father, Marian did not object. In my opinion, all the extra sculptures complemented the overall image of the altar perfectly. Thank you, Marian.

*Edmund Zielinski   - folk artist, sculptor, painter, columnist, folk art promoter, Honorary Citizen of the Municipality of Zblewo, long- standing President of the Gdańsk Branch of the Folk Artists Association. Creator of several sculptures placed on the 1999 Papal Altar.

             


niedziela, 5 lipca 2015

Na początku 2008 roku pan poseł Jan Kulas zaproponował mi napisanie swoich wspomnień związanych z papieżem Janem Pawłem II. Propozycje przyjąłem. Poniżej jest tekst mego artykułu zamieszczonego w książce „Moje spotkania z papieżem Janem Pawłem II”. Jest to    praca zbiorowa pod redakcją Jana Kulasa.

                                          Dar 49 twórców z Pomorza dla Jana Pawła II

      Byłem jeszcze dość młodym człowiekiem (urodziłem się w 1940 roku), mieszkałem w Zblewie, kiedy dowiedziałem się, że biskupem krakowskim został Karol Wojtyła. Żyliśmy wtedy w trudnych czasach dla naszego kościoła. Tu i ówdzie szeptano, że Karol Wojtyła zrobi porządek z naszym prymasem Stefanem Wyszyńskim, który był bardzo niewygodny dla „władzy ludowej”. Szeptanki te rozpowszechniane były przez ówczesną propagandę partyjną dla poróżnienia narodu, siania zamętu, oczerniania prymasa. Naród wiedział swoje i nie dał się  zbałamucić, czego dowodem były liczne spotkania bpa Karola Wojtyły i prymasa Stefana Wyszyńskiego z udziałem tysięcy wiernych na Jasnej Górze i w innych miastach naszego kraju.
     Czas płynął. Mało kto sądził, że w Polsce cokolwiek się zmieni na lepsze. Aż nadszedł dzień 16 października 1978 roku. Tego dnia, w ramach podnoszenia swoich kwalifikacji, zdawałem egzamin mistrzowski w zawodzie elektryka. Wróciłem wieczorem do domu. Ledwo otworzyłem drzwi, a żonka woła: „Karol Wojtyła został papieżem!”. To było coś niesamowitego. Radość, radość i jeszcze raz radość. Bardzo oszczędne wiadomości  w TV i radiu potwierdziły tę radosną wiadomość. Z sąsiednich mieszkań dochodziły głosy cieszących się mieszkańców. 130 lat wcześniej Juliusz Słowacki napisał:
Pośród niesnasków Pan Bóg uderza
W ogromny dzwon.
Dla słowiańskiego oto papieża
Otwarty tron…
Następnego dnia w tramwajach, autobusach, zakładach pracy i na ulicach widać było szczęśliwych ludzi z powodu wyboru Polaka na papieża. Jedni mówili, to koniec komunizmu, inni, że teraz dostaniemy z Watykanu mnóstwo pieniędzy. Były też powściągliwe opinie na temat przyszłości naszej ojczyzny, obawiano się, że Związek Radziecki nie pozwoli na pełną demokrację. Tak też było. Trzeba było jeszcze 11 lat, by komunizm legł w swoich zgniłych fundamentach. Zanim to jednak nastąpiło, były pielgrzymki naszego Papieża do ojczyzny, a każda z nich rodziła nadzieję na lepsze jutro. Pamiętne spotkanie Papieża z setkami tysięcy Polaków na Placu Zwycięstwa w Warszawie 2 czerwca 1979 roku i Jego słowa „…I wołam ja, syn polskiej ziemi, a zarazem ja – Jan Paweł II papież, wołam z głębi tysiąclecia, wołam w przeddzień Święta zesłania. Niech zstąpi Duch Twój! I odnowi oblicze ziemi. Tej Ziemi” . Jeszcze dziś widzę, jak wypowiada te prorocze słowa, które kierował do samego Boga.  Pomyślałem wtedy, że coś się stanie. I stało się. Zajaśniał nadzieją „sierpień”, brutalnie stłumiony stanem wojennym. Były kolejne ofiary. Komunizm nabrał nowego oddechu, przygasła nadzieja odzyskania pełnej niepodległości.
       Rozpoczęły się przygotowania do powitania Jana Pawła II w Gdańsku podczas kolejnej pielgrzymki do Polski. Scenograf Marian Kołodziej postawił na Zaspie piękny ołtarz – okręt. Mój udział w przygotowaniu placu dla pielgrzymów był dość skromny. Wkopywaliśmy słupki wyznaczające poszczególne sektory.  Wstąpiłem też do Kościelnej Służby Mężczyzn „Semper Fidelis”, która miała zadanie utrzymania porządku w sektorach.  Było nas kilka tysięcy. Na zaprzysiężeniu w bazylice Mariackiej w Gdańsku brakowało miejsc. Szare bloki na Zaspie przyoblekły się setkami transparentów i flag o barwach narodowych, papieskich i kościelnych. Komunistyczne slogany widniejące na szczytach bloków zmieniały swój sens po dowieszeniu odpowiedniego hasła przez mieszkańców. Było takie hasło „Byliśmy – Jesteśmy – Będziemy”. Mieszkańcy dopisali: „Zawsze wierni Bogu”. Albo  „Nasz ustrój to socjalizm”. Pod spodem dopisano: „Boże daj siłę swojemu ludowi. Nie lękajcie się”.  Pan Marian Kołodziej zaprojektował specjalne bramy triumfalne, przez które miał przejeżdżać orszak papieski. Niestety władze nie zgodziły się, tłumacząc to względami bezpieczeństwa.
     12 czerwca 1987 roku od wczesnych godzin rannych zjeżdżali pielgrzymi na płytę starego lotniska we Wrzeszczu na spotkanie z namiestnikiem Chrystusa. Pogoda dopisała. Miałem służbę w sektorze, w którym należało kontrolować  wchodzących, sprawdzając dowody osobiste i odbierać ostre przedmioty jak parasolki, noże, butelki itp. Nikt nie psioczył na przepisy, wiadomo było, że chodzi o bezpieczeństwo samego Papieża, wszystko odbywało się sprawnie i plac zapełniał się setkami tysięcy wiernych. Milicja mundurowa obstawiała teren zewnętrzny placu, obsadziła tez dachy okolicznych domów. Kiedy papamobile wjeżdżał na plac, zerwała się burza oklasków, a nad głowami pielgrzymów powiewały różnobarwne chorągiewki. Widziałem Papieża z odległości pięćdziesięciu metrów. W czasie swej homilii wypowiedział znamienne zdanie „ …Żywię bowiem głębokie przeświadczenie, iż to, co zaczęło się dokonywać tu, w Gdańsku i na Wybrzeżu, i w innych środowiskach pracy w Polsce, ma wielkie znaczenie dla przyszłości ludzi pracy. I to nie tylko na naszej ziemi, ale wszędzie.” Za dwa lata pękły okowy komunizmu i zaczęły się przemiany ustrojowe. Zaczęliśmy oddychać wolnością.
      Zapowiedziano kolejną wizytę  Ojca Świętego Jana Pawła II w Gdańsku. W 1988 roku zaczęły się intensywne przygotowania. Jeszcze dokładnie nie wiedziano, w którym miejscu odbędzie się spotkanie z Papieżem. Pod koniec lata otrzymałem zaproszenie  z Instytutu Kaszubskiego od prof. Józefa Borzyszkowskiego do wzięcia udziału w organizacji budowy ołtarza, bowiem tym razem  scenograf Marian Kołodziej postanowił włączyć w budowę ołtarza rzeźbiarzy ludowych. Ale się uradowałem! To przecież ogromne dzieło, dla niejednego z nas dzieło życia. Sporządziłem listę rzeźbiarzy, którzy zostali zaproszenie na pierwsze spotkanie organizacyjne do Łączyńskiej Huty w checzy prof. Józefa Borzyszkowskiego. Przyjechało kilkadziesiąt osób zainteresowanych tym przedsięwzięciem. Między innym scenograf Marian Kołodziej z małżonką Haliną Słojewską. Pan Kołodziej przedstawił nam swoją wizję  papieskiego ołtarza. Miały w nim stanąć Wigury świątków ( o wymiarach dorosłego człowieka) wykonane przez ludowych rzeźbiarzy. Wielu z nich nigdy tak wielkich rzeźb nie wykonywało. Niektórzy mieli obawy, czy podołają zadaniu. Było mnóstwo pytań i dziesiątki odpowiedzi, ale ziarno zostało zasiane.  Kolejnych kilka spotkań odbyło się w Pałacu Ferberów przy kościele Mariackim w Gdańsku. Tam dopiero wykrystalizowały się założenia i zadania do wykonania przez rzeźbiarzy. Tam rozważano wszelkie zagadnienia związane ze stroną praktyczną budowy ołtarza, jak: dostawa drewna dla rzeźbiarzy, ilość materiałów, problem ich sfinansowania. Omówiono całą logistykę. Rzeźbiarze pobrali projekty prac, odpowiednie służby dostarczyły im drewno i rozpoczęła się praca. Dla części rzeźbiarzy była to praca mozolna, prawie niewykonalna. Pan Stanisław Matuszewski z Czrnegolasu jak zobaczył kloce drewna przywiezione dla jego żonki na figurę Anioła Stróża, złamał ręce i powiedział: „Jak oni mogli dać coś takiego do roboty mojej Regince!” Pani Regina się nie załamała, wciągnęli kloc do chlewika i rozpoczęło się wydobywanie ukrytego w klocku lipy Anioła Stróża.   Pan Stasiu dorobił odpowiednie dłuta i sam pomagał żonce w tej trudnej pracy.
      Rzeźby do ołtarza wykonywało czterdziestu dziewięciu  twórców z całego Pomorza, w tym  trzy kobiety. Muszę przyznać, że ja również tak wielkich figur do tej pory nie wykonywałem. Dzięki życzliwości naszego księdza proboszcza Kazimierza Wojciechowskiego z kościoła Opatrzności Bożej na Zaspie, otrzymałem pomieszczenie, w którym mogłem swobodnie rzeźbić. Początkowo miały to być tylko dwie figury, a wykonałem siedem. Mój starszy brat Jerzy chciał wyrzeźbić Świętą Rodzinę. Niestety, nagle zachorował i po miesiącu zmarł. Wysłałem projekty rzeźb Jankowi Kowalskiemu z Iławy, ale z uwagi na zły stan zdrowia odmówił wykonania prac. Co miałem robić, wziąłem to na siebie. Z bratem Rajmundem i kolegą Stanisławem Platą wyrzeźbiliśmy Świętą Rodzinę, którą miał wykonać brat Jerzy. Już wiedzieliśmy, że ołtarz powstanie na hipodromie w Sopocie i 5 czerwca 1999 roku zostanie przy nim odprawiona Masza święta przez naszego Papieża.
      W wolnych chwilach wraz z Krystyną Szałaśną z muzeum w Oliwie jeździliśmy do twórców na konsultacje. Byliśmy i na Kaszubach, i na Kociewiu, wszędzie rzeźby nabierały realnych kształtów. Wielu wykonywało jakieś dodatkowe prace, z nadzieją, że scenograf Marian Kołodziej umieści je w swoim ołtarzu. Ja też wyrzeźbiłem dwie kapliczki, które pan Kołodziej zaakceptował i dziś stoją przy kościele św.  Wawrzyńca w Gdyni Wielkim Kacku.
       Na dwa tygodnie przed planowaną wizytą Ojca Świętego wszystkie prace zostały zwiezione na hipodrom i tam przez kilkanaście dni twórcy pracowali przy ich kosmetyce i konserwacji. Obok wznosił się już podest ołtarza, na którym montowano krzyże, kapliczki i figury wykonane przez twórców ludowych Kaszub, Kociewia, Borów Tucholskich, Krajny i Powiśla. Pamiętam, że jako pierwszy zamontowany został wielki krzyż z moją figurą Chrystusa Ukrzyżowanego. Było mi miło. Przez hipodrom przewijały się codziennie setki osób zainteresowanych pracą przy rzeźbach. Jak wielkie to miało znaczenie dla niektórych osób, niech świadczy fakt, że jedna pani zapytała, czy może zabrać na pamiątkę trochę wiórów. Wzruszające.
       Od rana 5 czerwca tysiące pielgrzymów zapełniało plac przed ołtarzem. Wykonawcy ołtarza otrzymali miejsca w sektorze dla VIP-ów . Miło było popatrzeć na swe dzieło, pobłogosławione ręką Jana Pawła II. Ma to ogromne znaczenie,  zwłaszcza dziś, kiedy niebawem nasz Papież ogłoszony zostanie Świętym Janem Pawłem II.
      Było wiele planów związany z dalszym losem ołtarza papieskiego. Część figur i centralna część znajduje się w Sanktuarium Matki Bożej Brzemiennej w Matemblewie. Inne w poszczególnych kościołach i kaplicach. Jeszcze inne są w prywatnym posiadaniu i na rozstajach dróg w przydrożnych kapliczkach. Figura Pana Jezusa Ukrzyżowanego, która wisiała na krzyżu u wejścia na schody ołtarza, wisi teraz w moim mieszkaniu  i przypomina tamto Wielkie Wydarzenie.
       Z uwagą śledziłem spotkanie z Janem Pawłem II w Pelplinie. Fizycznie tam nie uczestniczyłem. Słuchając homilii Papieża, myślałem, że podobnie jak do Kaszubów zwróci się do Kociewiaków. Niestety, tego zabrakło. To nie wina naszego Papieża, ale tych, którzy tekst homilii przygotowywali.
        Czy przeżycia związane z osobą Jana Pawła II, Jego nauczanie, wpłynęły na moje życie? Zasadniczo nie. Jeśli się ma mocne podstawy wiary, treści wypływające z nauki naszego Papieża tylko je umacniają. Natomiast wiele z mądrych nauk Ojca Świętego powinno dotrzeć do dzisiejszej młodzieży. Jest wiele wyuzdania seksualnego, niemoralnego prowadzenia się. Są rozboje, narkotyki i pijaństwo. Potrzebna jest prawdziwa miłość i poszanowanie drugiego człowieka. Nasz Papież, to była sama dobroć, przepojona bezgraniczną miłością. To On odegrał zasadniczą rolę w najnowszej historii naszej ojczyzny. On nikogo nie odrzucał. Pochylał się nad każdym człowiekiem. Był przykładem dla wielu duchownych, jak służyć kościołowi, nie oglądając się na profity.
   Jestem głęboko przekonany, że w Domu Ojca troskliwie spogląda na swoją ojczyznę i dalej duchowo pielgrzymuje po świecie, niosąc pomoc w potrzebie.
                                                                                                                              Edmund Zieliński

Od redakcji: Edmund Zieliński – prezes Oddziału Gdańskiego Stowarzyszenia twórców Ludowych , aktywny animator współczesnej sztuki i kultury ludowej, miłośnik regionalizmu kociewskiego i pomorskiego.

Ps.   
Dnia 14 października 2008 roku (wtorek) w Domu Kultury w Tczewie odbyła się uroczysta promocja książki „Moje spotkanie z Papieżem Janem Pawłem II”. Na tę promocję pojechałem z redaktorem Stanisławem Pestką.  
                                                                                                                                   E.Z.