piątek, 31 grudnia 2021

Taki był XV Plener Artystów Ludowych Pomorza

 Bytonia, mała kociewska wieś, a z roku na rok pięknieje, słychać o niej co raz więcej i to same dobre wieści roznoszą się po regionie. Że tak się dzieje, walnie przyczynił się do tego organizowany co roku Plener Artystów Ludowych Pomorza. W tym roku odbywał się po raz XV i trwał od 16 do 22 sierpnia 2021 r.

Z uwagi na panującą pandemię wirusa COVID - 19 otrzymał dodatkową nazwę – hybrydowy. 

Organizator pleneru: Lokalny Ośrodek Wiedzy i Edukacji w Gminie Zblewo w ramach projektu Nr POWER.02.1400-00-1007/19 pn. „Lokalne Ośrodki Wiedzy i Edukacji na rzecz aktywizacji edukacyjnej osób dorosłych 2”

Współorganizatorzy: Publiczna Szkoła Podstawowa im. Edmunda Dywelskiego w Bytoni oraz Nadleśnictwo Kaliska.

Patronat merytoryczny: Edmund Zieliński – Honorowy Prezes Stowarzyszenia Twórców Ludowych w Gdańsku i Pan Andrzej Błażyński – etnolog – emerytowany dyrektor Muzeum Ziemi Kociewskiej w Starogardzie.

Tym razem uczestnicy pleneru pracowali w dwóch miejscach: najodważniejsi, z zachowaniem reguł sanitarnych spotkali się tradycyjnie w szkole, pozostali pracowali w swoich domach stąd nazwa plener hybrydowy.

Uczestnicy pleneru: hafciarki - Błażejewska Bogumiła, Engler Krystyna, Leszman Maria, Nowak Katarzyna, Okonek Barbara, Piotrowska Ewa, Szczepańska Irena (pracowała w domu), Ledwożyw Anna. Malarze – Bagorski Krzysztof, Pawłowska Jolanta, Cherek Renata, Otta Agnieszka, Suszczewicz Karolina. Pisarze ikon – Chwojnicka Krystyna i Włodzimierz Drozd. Rzeźbiarze – Pawelec Marek, Baczkowski Leszek, Zieliński Edmund – rzeźbili w swoich domach.

Plener nieco inny od poprzednich, ale równie bogaty w wydarzenia. 17 sierpnia miał miejsce spływa kajakowy. Zazdroszczę uczestnikom tej wycieczki. Jak cudownie dać ponieść się nurtowi rzeki i delektować się otoczeniem przepełnionym zapachem kwiecia pobliskich łąk urozmaiconym świergotem ptaków. Jakże często sam w dalekiej przeszłości korzystałem z dziadkowej łodzi, by oddać się przyjemnościom wodnego otoczenia. Jak dziś widzę parę perkozów raz po raz znikającą pod wodą, by po chwili wynurzyć się w zupełnie innym miejscu z rybą w dziobie. 

Pięknym wydarzeniem dla uczestników pleneru było towarzyszenie  ze swoimi pracami  VII Regionalnej Bitwie Kulinarnej która miała miejsce w Arboretum w Wirtach dnia 19 sierpnia. Impreza ta odbywała się pod hasłem „ Z Kociewskich pól, łąk, ogrodów i lasów”. Imprezie rej wodzili pani Mieczysława Cierpioł i pan Piotr Wróblewski, a robili to znakomicie. 

Oprawę medialną stanowili; TVP 3 Gdańsk, Radio Gdańsk i Radio Głos z Pelplina. Pojechałem do Wirt w towarzystwie koleżanek z naszego muzeum w Oliwie – pań, Barbary Maciejewskiej i  Ewy Gilewskiej. Kustosz Barbara Maciejewskie znając historię bytońskich plenerów zabrała głos, jakby podsumowując tę wieloletnią już imprezę.

Nasi plenerowicze prezentowali swoje rękodzieło, a biorący udział w konkursie kulinarnym członkowie oddziałów Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego  przyrządzały kulinaria do oceny. W tych zmaganiach zwyciężyły Kolbudy. 

Na XV – lecie pleneru Piekarnia Cukiernia Kropek pana Piotra Kropidłowskiego ze Zblewa ufundowała pyszny tort – dziękujemy. 

Właściwie mógłbym zakończyć to krótkie sprawozdanie z XV pleneru gdyby nie to, że dopatrzono się gdzieś w zapiskach o moim 60 leciu pracy twórczej. Które w tym roku mi przypadło.  Daleki jestem od przyjmowania zaszczytów, honorów, uważam, że nic takiego specjalnie nie robię, by mnie honorować. Będąc  w Wirtach, zauważyłem, że coś się „święci”, prowadzący zwracają na mnie uwagę, pilnują bym był w pobliżu. Starałem się wymigać, gdzieś tam łaziłem, ale pan Tomek Damaszk nie dał za wygraną i prawie używając przymusu bezpośredniego zaciągnął mnie na podium, gdzie czekali na mnie przedstawiciele władz i organizacji. Przewodniczący Rady Gminy w Zblewie Pan Leszek Burczyk odczytał list gratulacyjny od władz Gminy, wręczył mi ogromny kosz wypełniony smakowitościami, który do mego auta trzeba było zawieźć Melexem. List Gratulacyjny i kwiaty otrzymałem od prezesa ZG ZK-P Pana Jana Wyrowińskiego. Równie piękne kwiaty, miły list gratulacyjny i obraz przedstawiający moje Zblewo autorstwa Krzyśka Bagorskiego otrzymałem od mego przyjaciela Tomka Damaszka – prezesa Zarządu Oddziału Kociewskiego ZKP w Zblewie. Oczywiście były gratulacje i uściski od koleżanek i kolegów uczestników pleneru. Nie obyło się bez udzielenia wywiadu TV Gdańsk i Radiu Głos z Pelplina. Było mi bardzo miło spotkać się z przemiłym zespołem „Lubichowskie Kociewiaki” i zrobić sobie wspólne zdjęcie. Było bardzo miło.

Niestety obowiązki rodzinne zmusiły mnie do skrócenia mojej wizyty w Wirtach. Kiedy już zegnałem się ze znajomymi, Wołodia Drozd, doskonały akordeonista, ze swoja żonką Krystyną zaśpiewali mi sentymentalną piosenkę o rodzinnych stronach, że – „tu jest moje miejsce, tu jest mój ciasny ale własny kąt, tu jest moje miejsce, tu jest mój dom… Dziękuję Wam wszystkim kochani moi Przyjaciele.

    Gdańsk 31.10. 2021                                                        Edmund Zieliński


Edmund Zieliński – Spowiedź życia.


Edmund Zieliński –  Spowiedź życia.

Wywiad jakiego udzieliłem Gertrudzie Stanowskiej, Piotrowi Wróblewskiemu i Tomaszowi Damaszkowi

Już tyle lat poza Kociewiem, choć w stałej łączności przez doroczne plenery i inne imprezy.

Jak to się stało, że chłopak z wielodzietnej rodziny, z małej wioski jedzie w świat i – stopniowo, krok za krokiem – staje się jednym z najważniejszych  twórców ludowych Pomorza Gdańskiego?

Urodziłem się w Białachowie, gdzie mój świat zamykał się na linii horyzontu. Dziadków gospodarstwo pod strzechą na wybudowaniu wsi, las w sąsiedztwie i jezioro dziadków Zielińskich. Śnieżne zimy, zaspy i baraszkujące na oziminach zające, karuzele na zamarzniętym stawie i brzęk dzwonków przejeżdżających drogą sań. A lata? Upalne, śpiew skowronków, rechot żab, szumiące łany zbóż, szeregi żeńców, sztygi na ścierniskach… to było i nie wróci więcej. 

Czteroklasowa szkoła w Białachowie, a po zamieszkaniu w Zblewie  dokończyłem edukację podstawową. Nauka w zawodzie elektryka, elektryfikacja wsi Janowo, praca w Zakładach Płyt Pilśniowych w Czarnej Wodzie. Latem1965 roku przyjechała w odwiedziny do mojej bratowej piękna panienka z Gdyni… i porwała mnie za sobą. Na wsi mieszkałem zaledwie 26 lat, ale to z niej czerpałem wiedzę o kulturze materialnej wsi, zwyczajach, obrzędach, mowie naszych ojców. Od dziecka interesowałem się życiem wsi; jak się orze, bronuje, sieje i kosi, młoci i wypieka chleb, A dlaczego ciocia wiąże ogon krowy do jej nogi podczas dojenia mleka, dlaczego stołeczek do udoju ma trzy nogi, jakim cudem ze śmietany uzyskuje się masło. Przyglądałem się jak wujkowie podczas żniw klepią kosy, jak naprawić grabie, jak się ścina liście z buraków, jak oprawić łopatę w nowy trzonek, jak specjalnym narzędziem wujek wycinał  z klocka drewna poidło dla drobiu. A wykonywane przez wujków tabakiery z brzozowej kory czy cygarniczki (lufki, szpycki) z gałązek wiśni… Każda czynność w gospodarstwie dziadków budziła moją ciekawość. To wszystko przydało się w moim dalszym życiu.

 

Na ile miało na to wpływ miejsce urodzenia i zamieszkania? Kiedy pojawiło się zainteresowanie?

Moje zainteresowanie kulturą i sztuką ludową właściwie istniało od zawsze. No bo obrzędy związane z weselami, pogrzebami, żniwami, wykopkami dotykały mnie od najmłodszych lat, zwłaszcza, że w nich uczestniczyłem. A wspólne śpiewy na ławce przed domem, w lesie czy na łodzi, to było czymś zupełnie normalnym. Dziś nie ma ławek przed domami, a jeśli są, czy ktoś siada na nich z harmonią  w towarzystwie koleżanek i kolegów i umila sąsiadom majowe wieczory tęsknymi piosenkami o sarenkach, leśnikach, miłości i zdradzie… 

Jak  i kto odkrył talent plastyczny a osobliwie – rzeźbiarski? Jaką rolę odegrał w tym p. Giełdon?

Moim nauczycielem w pierwszych latach szkoły podstawowej  był Stefan Gełdon urodzony w Kregu na Kociewiu. W drugiej klasie nasz Pan postanowił zorganizować teatrzyk kukiełkowy z którym zetknął się służąc w II Korpusie Wojska Polskiego we Włoszech pod dowództwem gen Władysława Andersa. Pewnego dnia przychodzimy na lekcje (moja klasa liczyła 5 chłopców – Zygmunt Poćwiardowski, Zygmunt Gołuński, Gerard Bieliński, Gerard Petka i ja), a na ławkach leżą grudy gliny z których mieliśmy ulepić ludzkie główki. Podobno mnie to się udało najlepiej - miałem wykonać jeszcze kilka, które posłużyły do lalek kukiełkowych. I przedstawienie się odbyło. Pamiętam jego tytuł „ O chłopie i jego parobku Jełopie” Aleksandra Puszkina. 

Minęło ponad 10 lat. Była wiosna 1961 roku. Pan Czapiewski – krawiec ze Zblewa, budował dom na rozparcelowanych księżych włókach. Przyjaźniłem się z jego synem Ryszardem, poszedłem na tę działkę i widzę, jak z dołów fundamentowych Rysiu z tatą wyrzucają piękna glinę. Wziąłem do ręki grudkę  gliny i ulepiłem główkę. W tym momencie przypomniałem sobie to zdarzenie ze szkoły w Białachowie. Pan Czapiewski widząc moje „dzieło” powiada – wej, to je czysti nasz wazonik. A Wazonikiem nazywaliśmy naszego księdza proboszcza Alojzego Licznerskiego. Zabrałem kosz gliny do domu i zaczęło się „tworzenie”. Zacząłem od popiersi a skończyłem na jakichś picassowskich przedstawieniach.  

A... czas wojny i powojnia – jak żyło się wówczas rodzinie Zielińskich?

Jak skończyła się wojna, wchodziłem w szósty rok życia. Zdawałoby się, cóż taki malec może pamiętać z tego okresu. Tymczasem pamiętam wiele, i to co sam w swej świadomości zakodowałem, i  to co opowiadali rodzice, starsze rodzeństwo i inni. Bardzo dobrze zapamiętałem moje codzienne spacery z mamą w porze obiadowej do majątku Hermana w Białachówku. Mam niosła dwojaczki z jakąś zupą i ziemniakami. Zapamiętałem grochówkę ugotowaną na wędzonych skórkach wieprzowych. Tata pracował w majątku Hermana przy obrządku świń. To właśnie w kuchni dla świń spotykaliśmy się z Ojcem, gdzie spożywał skromny posiłek. Pamiętam, jak wyjmował z grochówki wędzoną skórkę i dawał mi, bym ząbkami ściągnął resztki tłuszczu, sam zjadał resztę…

W tym majątku pracował też mój brat Jerzy przez rok. W 1944 skończył szkołę w Białachowie i jako czternastoletni chłopiec zmuszony został do pracy w majątku Helmuta Hermana. Pracował przy obróbce ziemi. Zaprzęgał do pługa czy brony woły i obrabiał Hermana pola. 

W majątku pracowały też dziewczyny z Ukrainy. Wieczorami przychodziły do naszego domu i śpiewały tęskne piosenki. Zapamiętałem melodie i w szczątkach słowa, Była tam Wiera, Natasza. One pracowały w oborze przy krowach i dzięki nim mieliśmy w domu mleko, które zwyczajnie podkradały majątkowym krówkom.

Chyba pod koniec  lutego 1945 roku w nocy wpadło do naszego domu dwóch SS manów, świecąc latarkami po oczach kazali nam się natychmiast wynosić i iść w kierunku Starej Kiszewy bo nadchodzą Rosjanie. Oczywiście Ojciec solennie obiecał, że zaraz pójdziemy (doskonale znał język niemiecki, zresztą my też w tym czasie posługiwaliśmy się tą mową). SS mani wsiedli na rowery i tyle ich było widać.  Dla pewności ojciec kazał nam wejść na szopę i tam zakopać się w sianie. Na belce postawił figurkę Matki Bożej z Lourdes (mam ją do dziś), sam odstawił drabinę od drzwiczek i przebywał przez kilka dni u swoich rodziców mieszkających nieopodal. Przebywaliśmy na szopie kilka dni zaopatrywani w żywność przez Ojca. Zrobiła się względna cisza, Niemców nie było widać, zeszliśmy z szopy do domu. 6 marca 1945 roku w godzinach południowych słychać było dalsze wybuchy, strzały, które z każda chwilą zbliżały się do nas. Pokładliśmy się w pokoju na podłodze pobliżu ścian i po chwili słyszymy tupot buciorów i mieszkanie zaroiło się od krasnoarmiejców. Bezceremonialnie szukają jedzenia. Machorku dawaj – któryś krzyczy, Inny znowu – czasy majesz? Chodziło im o tabakę i zegarki. Mama zapytała się – a gdzie polskie wojsko, odpowiedzieli – za try dni budziot, my germańa patapim w morie.  Jak wpadli, tak wypadli. Nadeszły wojska tyłowe. U dziadka w lesie rozlokowała się brygada pancerna, wykopali mnóstwo ziemianek, porobili alejki, prawdziwe miasteczko, był szewc, fryzjer. Nastała inna epoka. 

 Potem decyzja o wyjeździe do miasta. Dlaczego wyjazd?

Kiedy pojawiła się na mojej drodze dziewczyna z Gdyni, zawróciła mi w głowie, miłość, zauroczenie wizją innego świata – musiałem podjąć decyzję, bo moja Danka ani myślała wyprowadzić się z Gdyni. Cóż miałem robić. Wybrałem Gdynię, a przede wszystkim wybrankę serca mego, czego absolutnie nie żałuję, bo dzięki Bogu przeżyliśmy już razem 55 lat i ani nam w głowie zabierać się na tamten świat (nawet się rymnęło)


Dlaczego taka droga zawodowa – ktoś namówił, ukierunkował, pomógł ?

Moje wszechstronne zainteresowania (muzyka, śpiew,  malarstwo, historia, pisarstwo… to sprawiło, że właściwie łapałem się wszystkiego. Nie potrafiłem się ukierunkować, bo i to bym chciał i tamto… i tak wyszło jak wyszło. Wcale nie żałuję. 

No a potem rzeźba- kiedy nastąpił TEN przełomowy moment, ten impuls?

Kiedy nawiązałem kontakt z Wojewódzkim Domem Twórczości Ludowej w Gdańsku, a ściślej z panią Stefanią  Liszkowską-Skurową, z panem Wojciechem Błaszkowskim – etnografami,  i z panem Antonim Mironowskim artystą plastykiem, kiedy przychylnie wyrażali się o mojej twórczości, wiedziałem, że trzeba ta droga podążać. A kiedy  nawiązałem kontakt z Cepelią na początku lat sześćdziesiątych i zakupili ode mnie kilka rzeźb, to utwierdziło mnie w przekonaniu o kontynuowaniu tej działalności. 

Jakieś autorytety twórcze, jakieś inspiracje? Bo, nie da się ukryć, najbardziej znane i rozpoznawalne są rzeźby sakralne... A szczególnie jedna praca...

Na początku mej drogi twórczej stanął na mej drodze Pan Alojzy Stawowy z Bietowa, rzeźbiarz. Coś tam o nim już słyszałem, ale kiedy swego czasu pojechałem do niego z panią Stefania Liszkowską-Skurową, jak bym wkroczył w inny świat. Mnóstwo rzeźb, i ta najstarsza  sprzed wojny – Tadeusz Kościuszko, warsztacik, mnóstwo narzędzi i wszechobecny zapach lipowego drewna. A sędziwy pan z wąsikiem dopełniał całości i utwierdzał mnie w przekonani, że taż tak bym chciał. 

Zacząłem od niewielkich form – szopka bożonarodzeniowa, fragment Drogi Krzyżowej, pastuszek, Matka Boża Lourdes i inne. Początkowe moje rzeźby pozostawały w naturalnej barwie drewna. Kiedy zagłębiłem się w historię rzeźby ludowej w Polsce dowiedziałem się, że była ona zawsze polichromowana. Polichromia spełniała trojaką rolę – konserwowała figurę, podkreślała atrybuty świątka i zakrywała nieudolności warsztatowe twórcy. Przecież dawni świątkarze zwykle byli prostymi mieszkańcami wsi, nie posiadali żadnego wykształcenia plastycznego. Ja też takiego nie posiadam. Lata pracy w kulturze i sztuce ludowej sprawiły, że nie mając dyplomu,  zdobyłem  odpowiednią wiedzę.  

Do tego jeszcze pisarstwo. Skąd pomysł na książki? Skąd zainteresowanie historią, ba pasja wręcz  badawcza i kronikarska?

Skąd zamiłowanie do pisarstwa? To tez jeden z darów Bożych. Mój ojciec, przedwojenny nauczyciel, chodził do szkoły niemieckiej, a mimo to nauczył się pięknej kaligrafii w języku polskim. Gdziekolwiek, czy cokolwiek napisał odznaczało się wyjątkową starannością i pięknym pismem. Starałem się ojca naśladować i w pewnym stopniu mi się to udało. Już w szkole elementarnej na języku polskim z panią Chmielewską starałem się wszelkiego rodzaju wypracowania napisać jak najlepiej i ubarwić swoja wyobraźnią. Pamiętam, że koleżankom ze szkoły średniej pisałem wypracowania, Tylko, że odpowiednie oceny one dostawały, nie ja.

Moim pierwszym artykułem była relacja z zaopatrzenia w wodę dla celów przeciwpożarowych dla wsi Zblewo, którą zamieścił miesięcznik „Strażak”, chyba w 1962 roku. Pisałem do: Twórczości Ludowej, Dziennika Bałtyckiego, Pomeranii,  Kociewskiego Magazynu Regionalnego, Gazety Kociewskiej i innych pism. Napisałem kilkaset felietonów o różnej tematyce, w zasadzie związanej z regionem, jego kulturą i sztuką. W pewnym momencie postanowiłem ten cały materiał zgromadzić… i napisałem książkę „Na ścieżkach wspomnień…” w dwóch tomach. Potem były następne – „Drogi Krzyżowe Kaszub i Kociewia”, Ołtarz papieski dłutem rzeźbiony”, „Z rodu Stachowiaków”, „Moje życie we wspomnieniach”, „Z  Kręga przez Sant O`mero do Nowego” i ostatnia –„Bytońskie plenery na tle kultury i sztuki ludowej Kociewia”.

No i tytuł Honorowego Obywatela Gminy Zblewo. Jakie były pierwsze odczucia na wieść o tym?

O tym, że w Urzędzie Gminy w Zblewie starają się o nadanie  mi tego zaszczytnego tytułu dowiedziałem się od szefowej USC pani Hanny Dunajskiej. Byłem kompletnie zaskoczony i zdziwiony, że ja? A to nie ma bardziej zasłużonych? Odmówiłem. Ale to na nic, bo jednego dnia przyjechał do mnie pan wójt A. Gajewski i tak mnie przekonywał, że uległem. I stało się. Miałem zostać uhonorowany na uroczystej sesji Rady Gminy w czerwcu 2005 roku. Niestety w tym czasie byłem w Niemczech na etnograficznym spotkaniu. Dyplom Honorowego Obywatela Gminy Zblewo odebrałem z rąk wójta A. Gajewskiego w muzeum w Oliwie podczas wernisażu mej wystawy z okazji 45 lecia pracy twórczej. 

Kolejna „przygoda” czyli Stowarzyszenie Twórców Ludowych – jak, kiedy, z jakiego powodu? A dziś, czy Stowarzyszenie się rozwija? Ilu znanych obecnie twórców odkryło i wypromowało? Jaka w tym rola dorocznych bytońskich plenerów?

Jesienią1977roku, w Gminnym Ośrodku Kultury w Zblewie,  którym kierował pan Lech Zdrojewski, odbył się zjazd twórców ludowych Pomorza. W drodze powrotnej – jechałem z paniami Stefania Liszkowską – Skurową, Krystyną Szałaśną i panem  Wojciechem Błaszkowskim (jechaliśmy „Nysą” z Woj. Ośrodka Kultury) wśród rożnych tematów jakie w podróży poruszaliśmy, dominował jeden: trzeba powołać do życia Oddział Gdański Stowarzyszenia Twórców Ludowych, zwłaszcza, że wielu twórców ludowych woj. Gdańskiego należało już do STL. Ja zostałem przyjęty w 1972 roku (Legitymacji nr  262) Organizacja ta powstała w 1968 z inicjatywy Klubu Pisarzy Ludowych na Lubelszczyźnie. Jak pomyśleliśmy tak zrobiliśmy. Z Krystyną Szałaśną zaczęliśmy czynić starania o powołanie do życia naszego Oddziału. Stało się to w grudniu 1978 roku. Nasz oddział STL liczył wtedy ponad 30 członków i byliśmy 15 oddziałem w kraju. Zostałem jego pierwszym prezesem i pełniłem te funkcje w sumie przez 25 lat. Organizacja skupia w swoich szeregach około 2500 członków – reprezentują  rzeźbę, malarstwo, haft, plecionkę, tkactwo, metaloplastykę, muzykę, śpiew, pisarstwo itp.

Pomimo wielu trudności jakie nastąpiły po przemianach ustrojowych, STL cechuje stabilność w działaniu, a uzyskanie członkostwa w tej organizacji świadczy o wysokich walorach artystycznych danego twórcy. Chociaż kryteria decydujące o przyjęciu do STL  uległy pewnej modyfikacji (zgodnie z duchem czasu)w dalszym ciągu dostać się do STL łatwe nie jest. Dzięki organizowanym wystawom, konkursom, plenerom, wielu twórców ludowych zasiliło szeregi naszej organizacji. Najlepszym przykładem jest plener w Bytoni, dzięki któremu wielu uczestników tej imprezy może poszczycić się legitymacją STL – Krystyna Engler, Leszek Baczkowski, Marek Pawelec, Ania Ledwożyw, Maria Leszman, Katarzyna Nowak i inni. 


A jak to jest z tą sztuką ludową – zmienia się? Gdyby porównać tę dawną z dzisiejszą, to...?

Na to pytanie powinni odpowiedzieć znawcy przedmiotu – etnografowie. Podpierając się długoletnim doświadczeniem, obcowaniem z kulturą i sztuką ludową, doświadczając licznych kontaktów z etnologami i to z najwyższej półki, a zwłaszcza obcując w tym środowisku przez 60 lat, ośmielę się ocenić pokrótce stan kultury i sztuki ludowej na przestrzeni przeżytych lat. 

Pojęcie twórca ludowy czy sztuka ludowa w całej rozciągłości przystawało do czasu kiedy zaczynałem tworzyć. To był zupełnie inny świat pod każdym względem. Zblewo – dwa samochody osobowe, kilka motocykli, mnóstwo wozów konnych, radiofonia przewodowa, telefony na korbkę, telewizory - jeden w geesowskiej świetlicy drugi w świetlicy gminnej. I tutaj, w tej scenerii, do Zielińskiego bardzo pasował tytuł twórcy ludowego. Jednak z roku na rok przy galopującym postępie technicznym, wzrastającej świadomości społecznej wynikającej z coraz lepszego wykształcenia społeczeństwa i zbliżenia międzyludzkiego na poziomie nie tylko krajowym, twórca ludowy również dążył w swej dziedzinie do współczesnych realiów. Kiedyś rzeźbiarz ludowy wykonywał swe prace na potrzeby wsi, bliskich, swego kościoła, z potrzeby serca. Dziś w większości tworzy się na potrzeby mieszkańców miast, gdzie prosta w swej formie rzeźba jest ozdobą współczesnego mieszkania. Rzadko wykonana na zamówienie przydrożna kapliczka spełnia rolę kultową – takie czasy. 

Teraz zaś, w mieście – jak się żyje i pracuje? Jak wygląda dzień, tydzień? A jak wyglądał dzień jeszcze wcześniej, w czasach aktywności zawodowej? 

Kiedy pracowałem zawodowo, bardziej mnie absorbowała moja twórczość niż wykonywany zawód. Każdą wolna chwilę od zajęć, wolny dzień, urlop poświęcałem mej twórczości, na wyjazdy w teren do twórców, na konsultacje, zajęcia w szkołach, na plenery itp.  Dziś, mając już 81 lat nie zwalniam w swej aktywności ani na chwilę. W dalszym ciągu operuje dłutem, pędzlem czy piórem. 

No właśnie- rodzina... Jak zareagowała na twórczość? Wspierała czy też może... nie zawsze?

Od samego początku mej twórczej drogi moi najbliżsi i znajomi z pełnym poparciem i zrozumieniem traktowali moją twórczość. A byli i tacy co zainteresowali się bliżej rzeźbą tworząc przyzwoite dzieła: moi bracia Jerzy i Rajmund, Stanisław Plata i Marek Pawelec.  

Czy z tej twórczości był też jakiś pożytek inny niż satysfakcja?

I satysfakcja i pożytek. Przez wiele lat współpracowałem z Cepelią, której sklepy sprzedawały moje wyroby. Po przemianach ustrojowych nastąpiła wielka reforma w Cepelii, wiele sklepów uległo likwidacji, a i sama instytucja w szczątkach się ostała.


Na 60 –lecie pracy twórczej został Pan uhonorowany nagroda MKDNiS a na 40 – lecie nagroda im. Oskara Kolberga. Która z nich wiązała się z większa satysfakcją?


W latach 70 tych ubiegłego wieku, na którymś Festiwalu Folklorystycznym w Płocku przyznawano nagrody zasłużonym twórcom ludowym. Były państwowe, resortowe, regionalne, branżowe, była też Nagroda im. Oskara Kolberga. Pamiętam, że laureatem tej nagrody był rzeźbiarz z Zawidza Kościelnego Pan Wincenty Krajewski. Wiele już o nim słyszałem, wspaniały rzeźbiarz z wieloletnim doświadczeniem. Mieszkałem z nim w jednym pokoju, dożo opowiadał o sobie. To był bardzo miły starszy pan. Poczęstował mnie miętowym cukierkiem, którego nie zjadłem. Zawinąłem go w dodatkowy papierek i postanowiłem go zachować na pamiątkę (z sympatii do pana Krajewskiego)- mam go do dziś. Pomyślałem wtedy, że nagroda Kolberga to chyba najcenniejsze wyróżnienie dla ludzi zajmujących się kulturą i sztuka ludową, fajnie byłoby taką nagrodę otrzymać. Minęło wiele lat i Zieliński również otrzymał Nagrodę i Medal Oskara Kolberga. Cenię to wyżej, niż „Krzyże Zasługi” i inne nagrody, bo Oskar Kolberg, jak nikt inny, zasłużył się dla dobra naszej kultury ratując od zapomnienia stare pieśni, zwyczaje, mowę naszych ojców,  starą polską tradycję.  


I nadszedł czas na serię pytań z „naj”…


największe artystyczne wyzwanie?

Udział w organizacji i budowie ołtarza papieskiego w Sopocie w 1999 roku, do którego wykonałem 8 rzeźb ludzkich rozmiarów. 

-najbardziej wzruszający moment w życiu?

Było ich trochę – należę do ludzi sentymentalnych, ale najbardziej wzruszyłem się widokiem mojego maleńkiego synka leżącego na łóżku po przywiezieniu z Izby Porodowej w 1967 roku. Był taki maleńki. Poleciłem go myślami Bogu z nadzieją, że wyrośnie na mądrego człowieka.


 największa i najmniejsza praca?

Największą pracą jest figura św. Józefa w kompozycji Św. Rodzina. Matkę Bożą rzeźbił brat Rajmund, małego Jezusa kol. Stanisław Plata. Ten zestaw rzeźbiliśmy do ołtarza papieskiego w Sopocie. Całość chciał rzeźbić brat Jerzy. Niestety gwałtownie postępująca choroba sprawiła, że Jerzy zmarł 2 lutego 1999 roku. Obiecałem mu na łożu śmierci, że wyrzeźbimy św. Rodzinę za niego. Kompozycja ta stoi przy ołtarzu Sanktuarium Matki Bożej Brzemiennej w Matemblewie. 

- najtrudniejszy moment w życiu?

Trzy lata temu dowiedziałem się, że mam raka jelita cienkiego. To był cios, ale zaraz nastąpiło otrzeźwienie i myśl, że rak to nie wyrok. Poleciłem to paskudztwo Bogu i dzięki Niemu jeszcze żyję. 

To teraz, na koniec:

- ulubiony kolor?  - czerwień

-ulubiony kwiat? – lilie św. Józefa. U dziadków Zielińskich alejki w ogrodzie osadzone były tym kwiatem. 

- ulubiony utwór muzyczny (muzyka)? – muzyka poważna – opera „Straszny Dwór” Moniuszki.  Bardzo tez lubię słuchać zespoły harmonistów Stecia i Wesołowskiego 

- ulubiona książka (autor, rodzaj literatury)? – Trylogia,  Henryka Sienkiewicza, oraz  Robinson Crusoe – lektura mego dzieciństwa.

-gdyby można było zacząć jeszcze raz, to jak pokierowałby pan swym życiem, wyborami? – zapewne wybrałbym etnografię, by penetrować wsie w poszukiwaniu śladów kultury materialnej i ludowej.

- czy czuje się Pan spełnionym artystą? – tak, szkoda tylko, że czas tak szybko upływa.

                                               Pozdrawiam czytelników

Gdańsk 25.10.2021                                                               Edmund Zieliński



Poprosiłem moją wnuczkę Monikę o napisanie zakończenia do mojej książki  "Drogi Krzyżowe Kaszub i Kociewia. Napisała tak:

LEKCJE PISANE PRACĄ TWÓRCÓW LUDOWYCH

Kilka słów na zakończenie lektury.

Kiedy Dziadek poprosił mnie o napisanie zakończenia do tej książki, w pierwszej chwili nie wiedziałam jak podejść do tego zadania. Bohaterami tej opowieści są przecież ludzie znacznie starsi ode mnie, znacznie bogatsi pod względem doświadczenia życiowego. Z czasem, gdy zaczęłam zagłębiać się w lekturę, pomyślałam sobie o pewnych prostych, ale jakże cennych rzeczach, których można się uczyć od twórców ludowych, postanowiłam je spisać w formie kilku krótkich, ale ważnych lekcji.

Lekcja cierpliwości. Z lektury tej książki można nauczyć się tego, że każde działanie wymaga czasu, wielu prób, wielu niepowodzeń, zanim osiągnie się ten zamierzony efekt. Kiedy razem z moim mężem (jeszcze wtedy narzeczonym) załatwialiśmy sprawy przedślubne, ksiądz proboszcz Zenon Górecki (Parafia Świętego Michała Archanioła w Zblewie) powtórzył zasłyszane gdzieś zdanie: „Pan Bóg nie lubi linii prostych. W naturze nie ma przecież linii prostej”. Myślę, że brak linii prostych jest ważny też w pracy twórców ludowych. Niejednokrotnie miałam okazję podglądać Dziadka przy pracy, pamiętam czasy kiedy regularnie rzeźbił w kuchni, a Babcia rozkładała ręce na widok wiórów roznoszących się po całym mieszkaniu. W tej pracy Dziadka każdy ruch ręki był inny, a samo dłuto także nie pozostawiało po sobie linii prostych. Warto zwrócić uwagę na to, że każda linia prosta jest jednakowa z inną linią prostą, zatem ich brak jest tak naprawdę czymś dobrym. Czymś, co nadaje dziełom indywidualny charakter, czymś, co powoduje, że autor może zawrzeć w nich jakąś część swojej duszy.

O liniach prostych można pomyśleć w jeszcze szerszym kontekście. Nasze życie również nie składa się przecież z linii prostych, przeżywamy wzloty i upadki, a nasze drogi do celów – tych codziennych i tych ogólno życiowych – także bywają długie i kręte. Mateusz, mój mąż, zwrócił uwagę na to, że przecież także na urządzeniu monitorującym funkcje życiowe linia prosta oznacza śmierć, a nie życie.

Lekcja celowości. Od twórców ludowych można nauczyć się również tego, że każde działanie potrzebuje swojego celu. Tym celem może być oddanie czci Bogu poprzez twórczą pracę, pozostawienie po sobie czegoś, co mogłoby służyć komuś innemu, lub po prostu być. Sama świadomość celu jest takim paliwem, które pozwala iść pod górę i pokonywać przeszkody, w chwilach zwątpienia i trudu. Wiele takich chwil zostało przecież zapisanych na kartach tej książki, a wszystkie one składają się na doświadczenia ludzi, którzy wspólnie pracowali dla osiągnięcia tego wspólnego celu, jakim było zbudowanie Drogi Krzyżowej.

Lekcja uważności. Chodzi nie tylko o uważność towarzyszącą  pracy rzeźbiarzy, hafciarek, czy innych artystów, ale o uważność w takim życiowym sensie. Chodzi o zwrócenie uwagi na drugiego człowieka, na jego uzdolnienia i wady, zaakceptowanie go takim, jakim jest i pozwolenie mu na realizowanie tego, kim jest, w jego dziełach. Dzięki artystycznej pracy Dziadka wielokrotnie miałam okazję przebywać w środowisku twórców ludowych, i w dużej mierze odbieram to środowisko jako bardzo otwarte, nie dyskryminujące drugiego człowieka. Niepełnosprawność fizyczna lub intelektualna, czy inne niedomagania, nie mają tutaj żadnego znaczenia – świadomość wspólnych celów, oraz wzajemne zrozumienie, przełamują bariery, z jakimi często można spotkać się w codziennym życiu.

 Lekcja nieanonimowości. W dobie Internetu człowiek coraz częściej pragnie pozostać anonimowy i roztopić się w tłumie. To błąd, bo przecież każdy z nas jest wyjątkową indywidualnością, nie ma drugiej takiej na świecie. Twórcy ludowi nie boją się pokazywać tego, kim są, w co wierzą, co jest dla nich ważne,  i każde swoje dzieło podpisują zwykle imieniem i nazwiskiem.

Lekcja miłości. Ostatnia i myślę, że najważniejsza. Ostatecznie znajomość celu i cierpliwość nie wystarczają do tego, aby czerpać radość z tego, co się robi, aby pokonywać codzienne trudy i piąć się w górę. Trzeba po prostu kochać to, co się robi i otaczać się ludźmi, którzy kochają nas, wspierają w codziennych wyborach, ale także potrafią upomnieć w chwilach, kiedy zachodzi taka potrzeba.

                                                                                                                Monika Pawelec


i