czwartek, 8 grudnia 2016

ZIMOWE OMŁOTY DAWNIEJ








Dawniej zima była porą, gdy wielu rolników w stodołach draszowało (młóciło) zboża. Mam tu na myśli czasy, kiedy zboże koszono kosą i zwożono je do stodół. Miało to swój sens. Ziarno dojrzewało wolno w kłosach nabierając wartości, które odzwierciedlały się w smaku chleba i jego długim okresie przydatności do spożycia. Nie trzeba było dodawać do rozczynu chlebowego żadnych spulchniaczy czy utrwalaczy, jak to dziś w wielu wypadkach ma miejsce. Pajdkę chleba można było owinąć wokół palca, nawet kilka dni po wypieku i się nie pokruszyła. Proszę to dziś spróbować.
W czasie młócki w gospodarstwie dziadka brałem czynny udział już jako mały chłopiec. Zwykle poprzedniego dnia ojciec powiadał, że mam iść poganiać konie w rozwerku. Wtedy do tych czynności spokojnie można było zwolnić się z lekcji. A rozwerk to nic innego jak kierat, za pomocą którego poruszano młockarnię. Kierat był prostym urządzeniem o jednym poziomym dużym zębatym kole, w wypukłości którego zamocowane były cztery lub dwa drewniane dyszle i do jednej z nich zaprzęgano konie. To duże zębate koło poruszało mniejsze z osadzoną w nim żelazną osią, napędzającą ustawioną w stodole młockarnię. Po drodze były jeszcze buksy (łożyska) i klały (przeguby). Aby rozruszać ten cały zestaw, należało umiejętnie kierować końmi, trzymać w cuglach, by wolno ruszały. W przeciwnym razie mogła nastąpić jakaś awaria wywołana przeciążeniem.
Główną osobą podczas młócenia był wtedy wujek Staś. To on umiejętnie wpuszczał zboże do maszyny, by nie powodować żadnych przeciążeń, które mogłyby hamować pracę maszyny, dodatkowo obciążać konie, czy wreszcie pozostawianie ziarna w kłosach.


Zanim snopek dotarł do wujka Stasia, to wujek Benek podawał go z wachu (sąsieka, zapola) wujkowi Władysiowi, ten nożem rozcinał powrósło i kładł snopek na stole maszyny z lewej ręki wujka Stasia. U wylotu maszyny stała ciocia Franciszka – siostra dziadka, i grabiami odgarniała delikatnie słomę (by nie zagarniać ziarna) w stronę cioci Łucji, a ta w stronę wujka Franca. Ten kładł słomę na uprzednio przygotowane przez siebie powrósło, wiązał i wynosił na podwórko. Były to dość pokaźne pęki, bowiem powrósła do nich wujek robił z dwóch długości żytniej słomy albo wykręcał jeszcze dłuższe ze słomy uprzedni wymłóconego żyta. Oczywiście to wszystko działo się za moją pomocą – poganiacza koni w kieracie. A było tych kółek sporo.
Tak długo kierat się kręcił i warczała młockarnia, aż u jej wylotu na klepisku było tyle ziarna, że sięgało do otworu, skąd sypała się wymłócona słoma. Był to tzw. jedan ruks (jedna część). Wówczas wujek Stasiu hamulcem zwalniał obroty rozpędzonej maszyny, a ja lejcami spowalniałem chód koni aż do zatrzymania. Było to około godziny 10. Wujkowie odgarniali od maszyny ziarno, ciocie trzepały zakurzone chustki, a ja biegłem do kuchni napić się wspaniałej maślanki i przy okazji zerknąć na stary zegar – ile to jeszcze czasu zostało do obiadu, który przygotowywała ciocia Tekla z babcią Antoniną. Po chwili praca ruszała na nowo i trwała do obiadu. I to był drugi ruks. Po obiedzie był jeszcze jeden, a właściwie tylko jeden z uwagi na szybko zapadające ciemności. Po powrocie do domu długo jeszcze słyszałem pracującą maszynę i obracający się rozwerk. Słyszę to do dziś, mimo, że upłynęło pół wieku.


Gdańsk luty 1997


Od napisania tego felietonu minęło już prawie 20 lat. Relacja moja o dawnej młocce zamieszczona została w "Gazecie Kociewskiej", która drukowała wiele moich wspomnień. Na kanwie tego wspomnienia z dawnych lat chciałbym jeszcze dopisać kilka zdań na temat późniejszych omłotów w gospodarstwach Zielińskich i Redzimskich w Białachowie.


Wraz z upływem czasu w zimowych omłotach następowały zmiany na lepsze, praca stawała się lżejsza, zaprzężono do tej pracy damfe. Damfą nazywaliśmy potocznie wielką maszynę do młócenia zboża, która właściwie nazywała się z niemieckiego Dreschmaschine, a napędzana była przez Dampfmaschine. Taką dysponował pan Piątek z Białachowa i na życzenie gospodarzy obsługiwał zimowe omłoty. Dlaczego tę maszynę nazywano damfą? Nazwa pochodzi z języka niemieckiego Dampfmaschine, czyli maszyna parowa. Mawiano – bańdziem młócić damfó. Wujek Franz końmi przyciągnął cały zestaw, młockarnia wciągnięta została do stodoły, maszyna parowa została w odpowiedniej odległości na podwórku, zakotwiczona i połączona pasem transmisyjnym z młockarnią. Maszynę parową „zasilono” wodą, pod kotłem rozpalono ogień i po pewnym czasie para osiągnęła odpowiednią temperaturę i ciśnienie – była gotowa do pracy. Tutaj znowu wujek Staś wpuszczał do gardzieli maszyny pozbawione powróseł snopki zboża. W maszynie zboże pozbawione zostało ziarna, które odpowiednimi kanałami, po odplewieniu, zsypywało się do worków zamocowanych z tyłu maszyny. Tam było kilka wylotów – na ziarno czyste i gorszej jakości tak zwany poślad. Z boku maszyny wysypywały się plewy, a z przodu sypała się słoma. Tutaj pracowało dwóch mężczyzn, bowiem o wiele szybciej następowała młocka w porównaniu z maszyną napędzaną kieratem. Dwie osoby podawały zboże z sąsieka do maszyny. W zasadzie jedna osoba obsługiwała maszynę parową, wyczepiała pełne worki z ziarnem i podczepiała puste.
W krótkim czasie maszynę parową zastąpił silnik spalinowy „S”, popularnie zwany „Esiakiem”. Tę maszynkę uruchamiał i obsługiwał mój brat Jerzy – mechanik z zawodu. Bywało również, że poczciwy „Zetor” (traktor Czeskiej produkcji) napędzał młockarnie. Kiedy Białachowo zostało zelektryfikowane do młockarni podłączano silniki elektryczne.
A dziś? Kombajn załatwi wszystko, stodoły nie potrzebne, słoma w balotach albo zmielona na sieczkę i rozsypana po polu. Żeby chociaż smak dzisiejszego chleba przypominał tamten upieczony z mąki po zimowych omłotach – niestety. Moje pokolenie jeszcze go pamięta, młodzi ludzie tej przyjemności nie dostąpią.


Gdańsk 8 grudnia 2016
Edmund Zieliński


Ps. Zamieszczone zdjęcia przysłał mi Janek Stachowiak z Breisach nad Renem, za co serdecznie dziękuję.





































poniedziałek, 28 listopada 2016

POŻEGNALIŚMY HUBERTA POBŁOCKIEGO

Z panem Hubertem Pobłockim po raz pierwszy spotkałem się na zakończenie I Kongresu Kociewskiego w Tczewie w sobotę 21 października 1995 roku. Pamiętam, w przerwie obrad poszedłem z Zygmuntem Bukowskim na posiłek. Do naszego stolika podszedł pan i przedstawił się: – Hubert Pobłocki jestem. Będziemy razem omawiać sprawy związane z ruchem regionalnym na Kociewiu. Na Kongresie utworzono taki zespół, który skupiał osoby związane z kulturą Kociewia. Zapewne było tam wiele więcej osób – regionalistów z naszego regionu, niestety już ich nie pamiętam. Popijając herbatkę, pan Hubert po zorientowaniu się kim jesteśmy i skąd pochodzimy, zaczął opowiadać o sobie, że pochodzi ze Starogardu, tam się kształcił, a w Zblewie mieszka jego kolega Klemens Janca – kolega z jednej klasy Liceum Ogólnokształcącego w Starogardzie. Było mi bardzo miło spotkać swojego ziomka.

Jeśli już przy Kongresie jestem, napiszę to, co zanotowałem w moim sztambuchu: (…) "wczoraj w sobotę 21 października 1995 roku byłem uczestnikiem zakończenia I Kongresu Kociewskiego w Tczewie. Część przedpołudniowa odbyła się w Zespole Szkół Ekonomicznych przy ul. Gdańskiej i tam był obiad. O 15 rozpoczęła się część plenarna w Sali Domu Kultury Kolejarza w Tczewie. Przygrywała kapela tego ośrodka. Jeden z muzykantów grał na „diabelskich skrzypcach”, które dawno temu wykonałem. Wszystko było dobrze, tylko dlaczego ten Kongres został zorganizowany przez Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie, a nie przez samych Kociewiaków? Myślałem, że na tym Kongresie dojdzie do powołania silnej organizacji zrzeszających Kociewiaków całego regionu. Nic takiego nie miało miejsca.

Tej samej myśli był zmarły w tym roku Andrzej Grzyb, jak i wielu innych regionalistów, tej myśli był też Hubert Pobłocki, którego nie ma już wśród nas. Zmarł 14 listopada 2016 roku. To był człowiek duszą i ciałem oddany Kociewiu. Mimo, że mieszkał w Gdańsku, nie zapomniał mowy naszych ojców. Gwara kociewska była dla Niego świętością. Przy każdej okazji przypominał o swoim pochodzeniu wtrącając powiedzenia w naszej gwarze. Przez wiele lat był prezesem Trójmiejskiego Klubu Kociewiaków – oddziału Towarzystwa Miłośników Ziemi Kociewskiej w Starogardzie. Z okazji mego 50-lecia pracy twórczej dedykował mi wiersz, napisany z dużym poczuciem humoru. Fragment przytoczę:

Lepsi je być Zblewiakam
Jak sia je uż Kociywiakam.
Napisał do mnie mój przyjaciel, wieloletni sekretarz TKK (prawa ręka Pana Huberta) Gerard Sulewski. Oto treść listu:

Kociewie i Pomorze poniosło niepowetowaną stratę tym nagłym i bolesnym odejściem Huberta. Niech więc spełnia się Jego kociewskie życzenie i przesłanie: "Toć wejta jano! Chto sia na Kociewiu łurodził do kościołów ji szkołów tamój chodził, choć by był dalek wew śwat precz wyjechany, tyn zawdy rad nazatki tu wej przyńdzie, jak do mamy! "

Przeglądając zgromadzoną przeze mnie część dorobku piśmienniczego Huberta Pobłockiego z 10-letniego okresu bliskiej współpracy w Trójmiejskim Klubie Kociewiaków, Jego niezliczone felietony, wspomnienia, kolędy i poezję pisaną kociewska gwarą, przyznać muszę, że dopiero teraz uświadamiam sobie, jak wielkim był twórcą i mistrzem w dziedzinie upowszechniania kultury regionalnej Pomorza, a zwłaszcza ukochanego Kociewia! Był równocześnie człowiekiem ciepłym, otwartym, życzliwym oraz niezwykle skromnym, świadczy o tym m. innymi to, że nigdy nie ubiegał się o jakiekolwiek wyróżnienia, czy odznaczenia.

W jednym ze swoich limeryków stawiał żartobliwie pytanie, gdzie "bańdzie pochowany' :

Toć wew Starogardzie kociywskim żam sia łurodził.
Do łochronki, szkołów, kościołów tamój żam chodził.
Bandónc knapam do Gdóńska raptam byłóm wyjechany,
tutej wejta żeniaty i wysztafsiyrowany,
a Bóg jedan wie jano wiy, chdzie bańda pochowany?
Może liczył na pochówek w ukochanym Starogardzie, gdzie spoczywają Jego rodzice, przodkowie, no i ukochany mistrz Huberta, śp. Bernard Janowicz, któremu pewnie zdaje sprawozdanie ze swej pracy na rzecz Kociewia, porozumiewając się już teraz bez ograniczeń piękną mową kociewską ze swoim Wujem.Gerard

Nabożeństwo żałobne odprawione zostało 18 listopada w kościele p.w. św. Jakuba w Oliwie o godzinie 10. Po mszy św. liczna rodzina, przyjaciele i znajomi odprowadzili ciało ś.p. Huberta Pobłockiego na miejscowy cmentarz, gdzie oczekiwać będzie Dnia Zmartwychwstania.

Gdańsk 27 listopada 2016
Edmund Zieliński
Fot. Krzysztof Kowalkowski





14 listopada 2016 roku odszedł na zawsze
nasz ukochany Mąż, Ojciec i Dziadek
Hubert Pobłocki
bez reszty oddany rodzinie,
lekarz stomatolog.
Niestrudzony propagator kultury kociewskiej.
Utalentowany literat, jeden z ostatnich ratujących
oryginalny język Kociewian.

Nabożeństwo żałobne zostanie odprawione
18 listopada 2016 roku w kościele pw. św. Jakuba
w Gdańsku Oliwie o godzinie 10.00.

Pogrzeb odbędzie się tego samego dnia o godzinie 11.00
na Cmentarzu Oliwskim
Rodzina
















piątek, 25 listopada 2016

Srebrne Gody Oddziału Kociewskiego Zrzeszenia Kaszubsko – Pomorskiego w Zblewie

6 listopada 2016 roku w Zblewie i w Bytoni odbyła się miła uroczystość związana z 25 leciem Oddziału Kociewskiego Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Miałem zaszczyt uczestniczyć w tym święcie, a 25 lat wcześniej w zebraniu założycielskim tego Oddziału. Jak to było?
Zadzwonił do mnie dyrektor Wydziału Obywatelskiego Urzędu Wojewódzkiego pan Jerzy Kiedrowski z propozycją wspólnego wyjazdu do Zblewa na zebranie założycielskie Oddziału Kociewskiego ZK-P. Oczywiście pojechaliśmy, a było to w sobotę 16 lutego 1991 roku. Wszyscy spotkaliśmy się w sali Gminnego Ośrodka Kultury. Było sporo osób, spośród których zapamiętałem Bernarda Damaszka, Andrzeja Skalskiego, Franciszka Puttkamera – prezesa Gminnej Spółdzielni w Zblewie, Terenie Zmura - nauczycielkę, mego brata Jerzego. Był ksiądz proboszcz z Kleszczewa, był ktoś z Zarządu Gminnego PSL, była Edeltraut Grudniewska i inni.
Na tym zebraniu powołano do życia nowy Oddział ZK-P, którego pierwszym prezesem został pan Andrzej Skalski. Pamiętam, że do Zarządu wszedł również mój brat Jerzy.
Dziennik Bałtycki 25 lutego 1991 roku napisał: 16 lutego w Zblewie powstał Kociewski Oddział Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Liczy on obecnie 35 osób. Na zebraniu organizacyjnym wyznaczono podstawowe cele oddziału: szerzenie w społeczeństwie a szczególnie wśród młodzieży tradycji kaszubsko-kociewskich, kultywowanie specyfiki kulturowej Kociewia oraz rozwijanie kaszubsko-kociewskiej myśli społecznej i politycznej.
Po zebraniu władze nowoutworzonego oddziału wyraziły ubolewanie nad tym, że władze gminy nie przyszły na zebranie.
Minęło 25 lat.
Pan Tomasz Damaszk poprosił mnie, bym wykonał projekt sztandaru, który z okazji jubileuszu został poświęcony. Byłem zaskoczony propozycją, nigdy czegoś podobnego nie wykonywałem. Nowe wyzwanie, czy podołam? Do pracy włączyłem linijkę, kątomierz, gumkę, kredki i papier (ktoś mądrzejszy posłużył by się komputerem). Przejrzałem katalog ze sztandarami, konsultowałem się z koleżankami z muzeum. Rysowałem projekty i wysyłałem do skonsultowania z panem T. Damaszkiem. Po kilku próbach projekt został zatwierdzony i Pani Zdzisława Gulgowska rozpoczęła pracę nad wykonaniem sztandaru. Przyznać muszę, że wykonała go, jak na mistrzynię przystało.
W niedzielę dnia 6 listopada rozpoczęły się uroczystości związane jubileuszem oddziału ZK-P w Zblewie. Złożono wiązanki kwiatów przed pomnikiem Najświętszej Maryi Panny  i przed tablicą poświęconą ppłk Józefowi Wryczy. Weszliśmy do zblewskiej świątyni i rozpoczęła się uroczysta msza święta koncelebrowana, której przewodził ksiądz prałat Zenon Górecki proboszcz zblewski w asyście księdza Adama Kapelusza proboszcza z Borzechowa. Nabożeństwo umilał chór kościelny p.w. św. Cecylii, który dyrygował Waldemar Kleina organista zblewski. W wygłoszonej chomilii ksiądz proboszcz Zenon Górecki z uznaniem i szacunkiem odniósł się do ruchu społecznego skupiającego mieszkańców wsi. W miłych słowach zwrócił się do zrzeszeńców zblewskiego OK/ZKP życząc im woele sukcesów i sił w bezinteresownej działalności na rzecz swego środowiska. Ze swej strony dodam, że  w osobie ksiedza probioszcza Zenona Góreckiego zrzeszeńcy mają silne wsparcie nie tylko w modlitwie. 
Po uroczystej mszy świętej pojechaliśmy do szkoły w Bytoni na część oficjalną.
Uroczystość zaszczycili swoja obecnością:
Pan Krzysztof Trawicki – wicemarszałek Województwa Pomorskiego
Pan Piotr Karczewski – radny Sejmiku Województwa Pomorskiego
Pan Artur Herold – wójt Gminy Zblewo
Pan Mirosław Kalkowski – przedstawiciel Starosty Powiatu Starogardzkiego
Panowie Henryk Świadek, Arkadiusz Herold, Ryszard Gumiński, Grzegorz Piwowarczyk – radni Rady Powiatu Starogardzkiego
Pan Leszek Burczyk – przewodniczący Rady Gminy Zblewo, przybyli radni i sołtysi  z terenu Gminy Zblewo. Przybył też Jan Kulas – były poseł na Sejm RP i Pani Małgorzata  Gass – Pięta  - zastępca Nadleśniczego Nadleśnictwa Kaliska. Był dyrektor Muzeum Ziemi Kociewskiej w Starogardzie Pan Andrzej Blażyński.
Miło było powitać Pana Łukasza Grzędzickiego – prezesa ZG ZKP. Byli też prezesi innych oddziałów ZKP – Pani Elżbieta Pryczkowska z Banina, Pan Bogdan Wiśniewski z Pelplina, Pan Michał Kargul z Tczewa. Powitaliśmy księży: księdza prałata Zenona Góreckiego - proboszcza parafii zblewskiej, księdza Adama Kapelusza – proboszcza z Borzechowa i księdza Mieczysława Bizonia – proboszcza z Pinczyna. Na uroczystość przybyli też państwo Aleksandra i Lech Zdrojewscy, których pomoc i zaangażowanie w organizacji jubileuszu są nie do przecenienia. W uroczystości uczestniczyła też Pani prezes Oddziału Gdańskiego Stowarzyszenia Twórców Ludowych – Alicja Serkowska. Nie zabrakło też Pana Henryka Bobkowskiego – przewodniczącego Koła Pszczelarzy w Zblewie.
Uroczystość umilał nam zespół regionalny „Burczybas” z Gniewa pod kierownictwem Pana Wojciecha Górskiego.
W swoim wystąpieniu prezes OK/ZKP w Zblewie Pan Tomasz Damaszk szeroko omówił działalność naszej organizacji na przestrzeni 25 lat. Wyraził nadzieję, że przyszłe lata będą również owocne jak ubiegłe, poczym  ksiądz Zenon Górecki poświęcił sztandar, a fundatorzy w liczbie 51 osób nabili gwoździe na drzewce sztandaru. Sztandar został przekazany przedstawicielom naszego oddziału ZKP, a mnie poproszono o głos, bym opowiedział o sztandarze, jak powstawał itd. Po moim krótkim wystąpieniu prezes Łukasz Grzędzicki powiedział, że podczas obchodów 60. rocznicy Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w Gdańsku  wyróżnieni zostali najbardziej aktywni działacze. Najbardziej zasłużeni w zblewskim oddziale to:
Ewa Jędrzejewska
Teresa Krzyżyńska
Hanna Burczyk
Jan Gumiński
Aleksander Swobodziński.
Podczas swego wystąpienia pan prezes Grzędzicki wręczył legitymacje nowym członkom ZK-P Oddział w Zblewie. Są to – Dariusz Begier, ks. Mieczysław Bizoń , Mariusz Brumirski, Mieczysława Cierpioł, Zdzisław Dunajski, Tadeusz Gołuński, Leszek Hallmann, Ireneusz Jankowski, Andrzej Karcz, Grażyna Kawczyńska,Piotr Kropidłowski, Radosław Kwaśniewski, Marek Pawelec, Waldemar Stiwe, Patrycjusz Szachta, Grzegorz Tarakan, Joanna Wierzba, Tomasz Wierzba.
Następnym punktem programu była prezentacja książki pt. Ks. ppłk. Józef Wrycza biografia historyczna, której autorem jest Pan Krzysztof Korda. Autor dogłębnie scharakteryzował drogę życiową ks. J. Wryczy, wielce zasłużonego dla całego Pomorza naszego ziomka urodzonego i wychowanego w Zblewie.
Nastąpiła druga część spotkania w której zebrani mogli obejrzeć wystawę artystów członków naszego oddziału zrzeszenia. Swoje prace udostępnili:
Krystyna Engler z Pinczyna – haft
Ewa Piotrowska z Pinczyna – haft
Zdzisława Gulgowska z Pieców – haft
Ewa Jędrzejewska z Bytoni  - malarstwo i drobne formy rękodzielnicze
Grażyna Kawczyńska z Cisa – rzeźba
Edmund Zieliński z Gdańska – rzeźba i malarstwo
Krzysztof Bagorski z Małego Bukowca – malarstwo
Leszek Baczkowski z Franka – zabawka ludowa
Andrzej Karcz z Zimnych Zdrojów – metaloplastyka.
W ostatniej części spotkania uczestnicy zajadali się pysznymi potrawami z pieczonym dzikiem na czele. Podczas konsumpcji towarzyszył zespól regionalny Burczybas. Można też było nabyć do swych bibliotek książki, Bernarda Damaszka, Krzysztofa Kordy, Lecha Zdrojewskiego i Edmunda Zielińskiego.

Gdańsk dnia 22 listopada 2016                                          Edmund Zieliński

środa, 9 listopada 2016

Pochowaliśmy Jerzego








Wczoraj informowałem o śmierci naszego Przyjaciela Jerzego Kamińskiego. Dziś uczestniczyłem w Jego pogrzebie, który miał miejsce w Barłożnie. Na tę smutną uroczystość przyjechało wiele jego kolegów i koleżanek. Żegnali go najbliżsi, przyjaciele i sąsiedzi.

W kaplicy cmentarnej po różańcu i innych modlitwach można było osobiście pożegnać się z Jerzym, co bardzo wielu uczyniło. Następnie orszak żałobny odprowadził trumnę ze zmarłym do miejscowego, przepięknego kościoła. Tam ksiądz proboszcz odprawił mszę świętą. W wygłoszonej homilii pokreślił zasługi Jerzego poniesione na polu upowszechniania kultury ludowej Kociewia, jego wiarę i miłość do Boga. Zastanawiałem się, w której ławce siadał Jerzy podczas nabożeństw, gdzieś w tyle, w środku, czy na przedzie? Zapewne jego wzrok niejednokrotnie zatrzymywał się na misternie rzeźbionych elementach wystroju kościoła, a może niektóre z nich były inspiracją w jego twórczości?

Po mszy świętej poszliśmy z Jerzym w ostatnią drogę na miejsce Jego wiecznego spoczynku, gdzie zgodnie z naszą wiarą będzie oczekiwał swego zmartwychwstania. Tam pod specjalnym namiotem ustawione było urządzenie do spuszczania trumny do grobu. Po modlitwach przy grobie Jerzego ktoś z obsługi technicznej spowodował, że trumna powoli zanurzała się w niszy grobowej. Jak to się wszystko zmieniło na przestrzeni lat. Kiedy w Zblewie chowaliśmy naszych bliskich trumna stała nad grobem na drążkach i w odpowiednim momencie czterech mężczyzn za pomocą lin wpuszczało ją do grobu. Ani namiotu, ani automatu do wpuszczania trumny, ani trąbki nie było. Zresztą, tutaj też ktoś zauważył, że nie było trąbki na cmentarzu. Bo Jerzy tak chciał. On znał doskonale nasze zwyczaje i obyczaje. Płynąca melodia z trąbki przywędrowała do nas z zupełnie innego rejonu świata. Ja też jej nie chcę.

Śpij w Pokoju Wiecznym nasz Przyjacielu.

Gdańsk 8 listopada 2016, Edmund Zieliński










Przed kaplicą cmentarną
































REPORTAŻ Z 2004 R. O JERZYM KAMIŃSKIM, RZEŹBIARZU Z BARŁOŻNA


Barłożno. W centrum wsi śliczny kościółek. Na frontowej ścianie rzeźby. Między murkiem a kościółkiem groby. Nad grobami też figury świętych. Za murkiem kończy się ziemia święta, ale nie tak do końca, bo dalej co kilkadziesiąt metrów napotyka się albo boże męki, albo jakoś inaczej ulokowane figury świętych. Takie to polskie – święte miesza się ze zwyczajnością, tradycja z dniem codziennym. W takiej miejscowości oczywiście musi żyć rzeźbiarz ludowy, kontynuujący pracę przodków.

Jerzy Kamiński (ur. 1946. r.) mieszka poza zwartą wsią, w miejscu, gdzie patrząc dookoła siebie, można się zachłysnąć pięknym pejzażem. Pan Jerzy “w zasadzie wykonuje zawód rolnika”, ale ma i uprawnienia mistrzowskie ogrodnicze, ma i technikum skończone, ma papiery kierowcy i inne jeszcze zawody. Niemniej liczne dyplomy i nagrody w mieszkaniu, m.in. Oskar Gminy i medal Stowarzyszenia Twórców Ludowych, wskazują prosto na jedno: pan Jerzy jest rzeźbiarzem. No i dowodzi tego oczywiście cała galeria drewnianych postaci.






- Zawsze w tej dziedzinie byłem mocny – stwierdza pan Jerzy. – Interesowała mnie kultura, ta nasza, tutejsza, rodzima. Na dobre rzeźbić zacząłem w 1995 roku. Niby we mnie zawsze coś takiego siedziało, ale z tym rzeźbieniem to był przypadek. Zresztą jak u większości moich kolegów. Zdobyłem dwa lipowe kloce od sąsiada Romana Raduńskiego i one sobie u mnie okorowane leżakowały. Był wtedy u nas mojej małżonki siostrzeniec, robiliśmy porządki w stodole. "A te kloce tutaj?" – zapytał siostrzeniec. – "Oj, słuchaj. Gdy wujek pójdzie na emeryturę, to będzie rzeźbił" - zażartowałem. I tak się zaczęło. 10 listopada mam urodziny. Ten młody człowiek kupił mi dłutka od Rosjan. Na początku szło mi mozolnie. Nawet nie widziałem, jak się trzyma dłuto.

Teraz Jerzy Kamiński w okresie jesiennym i zimowym dłubie nieraz od rana do późnego wieczora. Przez te prawie dziesięć lat wypracowywał swój warsztat. Wyjeżdżał na plenery, na konsultacje z etnografami, podpatrywał pracę innych.






Sporo o Pana twórczości już napisano. Nas dzisiaj jednak nie interesuje, co Pan robi, ale dlaczego. Mówi Pan, że w Panu "coś takiego" siedziało. Co mianowicie?

I Jerzy Kamiński potwierdza naszą z góry założoną tezę, że owe pełne świętych rzeźb Barłożno. Mówi o kapliczkach, sztuce sakralnej.
- Na Pomorzu Niemcy zniszczyli około 4 tysiące kapliczek. Kiedy będę na emeryturze, to w innej formie uzupełnię te miejsca, gdzie u nas stały i znikły. Starzy ludzie wiedzą, gdzie.

Świat przedstawiony w rzeźbach pana Jerzego w znakomitej części dotyczy religii. W Chojnicach na konkursie rzeźby sakralnej zajął trzecie miejsce, a brało w nim udział 28 artystów.

A kogo Pan z tych wszystkich świętych lubi rzeźbić najbardziej?
- Leży mi święty Franciszek z Asyżu, no bo to jest taki patron ekologów, nowocześnie nazywając. Wiadomo, to był mnich, żył we Włoszech, człowiek bardzo skromny, potrafił pojednać ludzi i groźnego wilka, i w ogóle cała przyroda się do niego garnęła. Zrobiłem płaskorzeźbę pokazującą, jak święty Franciszek przemawia do wilka. Teraz jest w dżungli w Paragwaju. Ja wiem, jak on, święty Franciszek wygląda. Mam swoją wizję, która oddaje moją wiarę. Nie da się rzeźbić czegoś, w co się nie wierzy albo czego się nie widzi. Na przykład rzeźbiarze robią diabełki. Też raz miałem zamówienie na diabła. Może by mi wyszedł (był prawie gotowy), ale w końcu pociąłem go pilarką. A potem został spalony. Dwa dni się palił, bo to był duży diabeł z topolowego kloca.

A na drugim miejscu po świętym Franciszku kto jest?
- Matka Boska w różnych postaciach... Bardzo fajnie mi wychodzi Matka Boska Zielna. Wiadomo, Matka Boska jest Matka Boska. Trzeba wyrzeźbić taką postać kobiety, żeby była w miarę piękna. Ale Zielna ma bukiet kwiatów i kłosy zboża przewiązane różańcem.

Więc to jest Pana widzenie świata: religia, święci, tradycja, wplątana w to przyroda. I to znajduje wyraz w Pana rzeźbach?
- Tak. W sztuce ludowej najważniejsze jest właśnie to, że robi się swoje. Kiedy jestem gdzieś w terenie, to od razu widzę: wej, to je Michał (Ostoja-Lniski), wej Zygmunt (Bukowski), wej Reginka (Matuszewska). Każdy rzeźbi inaczej i, co ciekawe, nie ma zawiści w tym światku rzeźbiarskim, nie jak w innych środowiskach czy organizacjach, na przykład politycznych, gdzie jest tylko obłuda.

W Barłożnie kontynuuje Pan pracę innych. Co Pan już po sobie tu pozostawił?
- Jest święty Florian przy budynku OSP, w bożej męce jest Dobry Pasterz. Robiłem też trochę w kościele.

Czy wyobraża Pan sobie rzeźbę bez religii?
- Jakby nie było religii, to rzeźba byłaby smutna i skromna. Nie tylko zresztą rzeźba. Na przykład najbardziej lubię robić szopki bożonarodzeniowe. W ubiegłym roku robiłem aż trzy. W tym musi być religia, wiara i tradycją. Niby szopki pokazują to samo, a za każdym razem trzeba temat ująć inaczej.

Ale Pana poprzednicy w Barłożnie robili w trwalszym materiale. Może by tak Pan spróbował sił w kamieniu?
- Można by, ale jak większość rzeźbiarzy jestem biedny. Robię byle czym, nie mam nawet na dobre dłuta. Mało wiele trzeba mieć 2 tysiące na dłuta do drewna.

Ze sztuki ludowej się nie wyżyje. A może brakuje marketingu?
- Za mało jest wystaw... Albo w Starogardzie. Było siedem konkursów współczesnej sztuki ludowej Kociewia, a ósmy to był już tylko przegląd.

Co pana interesuje poza rzeźbą?
- Ostatnio etnografia. Zaczynam zbierać stare narzędzia, przedmioty, które już bardzo dawno wyszły z użytku.

Tygodnik “Kociewiak” – środowe wydanie “Dziennika Bałtyckiego”

25.04.2004 r.


O Jerzym Kamińskim - informacje na stronie gminy Skórcz - przejdź




poniedziałek, 7 listopada 2016

JERZY KAMIŃSKI NIE ŻYJE

Wczoraj, w niedzielę 6 listopada 2016 r., około godziny 12 zmarł Jerzy Kamiński z Barłożna. Długo zmagał się z ciężką chorobą, której nie zdołał pokonać. Odszedł człowiek wielkiego formatu. Swoją działalnością twórczą zaskarbił sobie szacunek i uznanie społeczeństwa. Jego liczne kapliczki przydrożne i wiele innych dzieł to świadectwa umiłowania kultury i sztuki ludowej Kociewia.

Przyjacielu nasz Drogi! Niech Ci Pan Bóg przychyli nieba i znajdzie w tym bezkresie szczęśliwości wiecznej kawałek miejsca, byś dalej tworzył i chwalił Jego Imię.

Gdańsk 7 listopada 2016, Edmund Zieliński

poniedziałek, 24 października 2016

O REGIONACH. WSZYSTKO JEST W PORZĄDKU?

Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie ma w ofercie mapę fizyczną województwa pomorskiego i mapę Kaszub. Na mapie znaleźć można miejscowości liczące powyżej 100 mieszkańców, zaś nazwy polskie przetłumaczone są na język kaszubski. Nie brakuje też kaszubskich nazw gór, jezior, rzek etc. Nad poprawnością nazw czuwała Rada Języka Kaszubskiego.
Mapa fizyczna województwa pomorskiego i mapa Kaszub może trafić bezpłatnie do szkół, gdzie nauczany jest język kaszubski. Podczas wrześniowej konferencji dla nauczycieli, organizowanej przez Zrzeszenie, można było otrzymać bezpłatny egzemplarz okazowy dla placówki.
Projekt zrealizowano dzięki dotacji Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji.Ze strony Kaszubi.pl




Kaszubska mapa województwa pomorskiego





Mapa Kaszub według badań księdza profesora Bernarda Sychty, jako obszar dialektów kaszubskich.

I co możemy zobaczyć na tej mapie? Dla niezorientowanych w przedmiocie, wiele miejscowości leżących na terenie Kociewia zostało przyłączone do Kaszub. Na przykład, wieś Struga leżąca 3 km na zachód od Zblewa, Góra, Lipy, Nowe Polaszki, Liniewo, Stara Kiszewa według opracowujących tę mapę są to wsie należące do Kaszub. Z tego wynika, że wszystko, co leży we wschodnich granicach powiatu kościerskiego i w południowej części powiatu Pruszcz Gdański należy uznać za kaszubskie. I masz babo placek. Przecież wiele miejscowości leżących w granicach tych powiatów należy do regionu kociewskiego. Wiem, że na podstawie kryteriów etnicznych i językowych wytycza się w przybliżeniu granice regionów i są one płynne, ale w obie strony. Wielokrotnie rozmawiałem z pierwszym etnografem Kaszub ś.p. Wojciechem Błaszkowskim, który powiedział, że granica zachodnia Kociewia biegnie od wsi – Trąbki Wielkie przez Wysin – Liniewo – Nowe Polaszki – Konarzyny i dalej w kierunku Czarnej Wody. Zresztą, kiedy przegląda się różnego rodzaju opracowania ta temat Kociewia, widać, że tak właśnie usytuowana jest zachodnia granica tego regionu. Czemu na tej mapie jest inaczej? Przecież mapa ta ma służyć celom edukacyjnym młodzieży szkolnej. Przynajmniej tu, należało z całą starannością i rzetelnością podejść do tematu.


Mapa Kociewia zamieszczona w publikacjach dotyczących Kociewia

Z uwagi na moją dotychczasową wieloletnią działalność na terenie Kaszub i Kociewia, czuję się obywatelem tych dwóch regionów, i gdyby zaistniała podobna sytuacja na mapie Kociewia, moja reakcja byłaby taka sama.

Gdańsk 3 lipca 2016, Edmund Zieliński

wtorek, 18 października 2016

Wielki artysta z małego Kociewia

KSIĄŻKI. BERNARD DAMASZK "WIELKI ARTYSTA Z MAŁEGO KOCIEWIA" (O WŁADYSŁAWIE POPIELARCZYKU)DrukujE-mail
wtorek, 04 październik 2016


Bernard Damaszk opracował bardzo interesującą książkę pt. "Wielki artysta z Małego Bukowca", przybliżającą postać zupełnie nieznanego na Kociewiu artysty, którego dzieła kupowały największe galerie na świecie (zajrzyjcie do Wikipedii). Pozycja składa się z rozdziałów: 1/ Mała ojczyzna artysty
2/ Korzenie Władka i jego najbliższych
3/ Maestro  (podrozdziały: Malarstwo, Rysunek, Happening, Poezja, Wywiad z Romanem Śliwonikiem - pisarzem i publicystą, Rozmowa z prof. dr Ireną Huml - historykiem sztuki, pracownikiem PAN, Rozmowa z Tadeusz Dominikiem - artystą malarzem, Rozmowa z Władysławem Fryczem - rzeźbiarzem);
4/ Władysław Popielarczyk - wspomnienia rodzinne
5/ Tak zapamiętali wielkiego człowieka:
Jak poznałam Władka - wspomnienia Wandy Popielarczyk,
Córka Basia o swoim ojcu,
Wspomnienia siostrzenicy Reni Damaszk ze Zblewa,
Jedyny siostrzeniec Roman o wujku Władku,
Władka wspominają siostrzenica Bożena i jej mąż Ryszard, Tak zapamiętałem Władysława Popielarczyka - artysta, rzeźbiarz, malarz - Edmund Zieliński,
Władka wspomina przyjaciel córki Basi - lekarz medycyny Andrzej Venulet - Kapsztad, obecnie mieszkaniec Małego Bukowca,
Wywiad znanego publicysty, dziennikarza, pisarza Tadeusza Majewskiego z mieszkanką Wielkiego Bukowca Genowefą Kaczmarek, Kilka słów od autora.     
Całość jest bogato ilustrowana.
Na dniach napiszemy, gdzie tę pozycję będzie można nabyć. Zamieścimy też w portalu szersze omówienie.
Druk i oprawa: Drukarnia Mirotki  










Powyższy obraz, miejsce urodzenia Bernarda Damaszka namalował Edmund Zieliński. Kobietę karmiącą kurki i człowieka z taczką namalował Ali Zwara.

niedziela, 2 października 2016

Z nordic walking na ścieżkach wspomnień

EDMUND ZIELIŃSKI. Z NORDIC WALKING NA ŚCIEŻKACH WSPOMNIEŃDrukujE-mail
niedziela, 02 październik 2016




Przyjedźcie do nas, pójdziemy na kijki – zapraszała nas tymi słowami nasza kuzynka Marlena Baniecka z Białachowa, która ze swoją koleżanką Urszulą Artuna codziennie wędrują po okolicznych lasach. Propozycja nęcąca, zwłaszcza, że dotyczyła  stron mego dzieciństwa. W czwartek, 16 czerwca 2016 roku, wyjechałem z Danką  z Gdańska z pewnymi obawami, zwłaszcza, że padał deszcz. Jednak po kilkudziesięciu kilometrach niebo się rozjaśniło, chmury przybrały kształt cumulusów, zrobiło się cieplutko i słonecznie. 
 W Białachowie zostawiliśmy samochód na podwórku Marleny i w jej towarzystwie ruszyliśmy na dobrze mi znane ścieżki, oczywiście podpierając się kijkami. Poszliśmy drogą na południe. Po lewej minęliśmy stary cmentarz ewangelicki, o którym swego czasu pisałem. Po prawej stare gospodarstwo Węsierskich, którego dom pozostał jako jedyny 
o zrębowej konstrukcji ścian w Białachowie. Urodziłem się w podobnym, w gospodarstwie babci Pauliny Redzimskiej. Jeszcze taki był w gospodarstwach Felskich i Szarafinów. Gospodarstwa te powstały po parcelacji Białachowa w latach 80-tych XIX wieku.

Idąc dalej po lewej minęliśmy gospodarstwo Baczkowskich, w którym urodził się mój ś.p. kolega Józek. To z nim konstruowaliśmy różne zabawki w postaci zminiaturyzowanych wozów konnych i w ogóle spędzaliśmy dzieciństwo na wspólnych zabawach. Często w letniej porze korzystaliśmy z wody pobliskiego jeziora, do którego z gospodarstwa Józka nie ma dalej jak 50 metrów. Był tam pomost, z którego państwo Baczkowscy czerpali wodę na potrzeby gospodarstwa. Przy każdej mojej bytności u Józka jego mama częstowała nas pajdami swojskiego chleba, grubo smarowanego swojskim  masłem, do tego była zbożowa kawa z upalonych ziaren jęczmienia z dodatkiem cykorii, zalana prawdziwym mlekiem. Smaku takiego chleba i takiego masła z tamtych lat dziś nie uświadczysz.

Dalej po prawej znajduje się siedlisko, które za moich młodych lat wyglądało zupełnie inaczej – zrębowa chałupa pod strzechą, obora z chlewem kryta gontem 
– tylko stodoła została ta sama. Tu się urodziłem, tu zostało moje dzieciństwo i miłe wspomnienia. To jak w niemieckim powiedzeniu, na odludziu, na skraju lasu - Wo Hase und Fuchs sich sagen Gute Nacht, da hab ich meine Jugend zugebracht – gdzie zając i lis mówią sobie dobranoc, tam spędziłem swoją młodość. W swoich felietonach często używam zwrotów, słów, haseł w języku niemieckim. Proszę się nie dziwić, na Pomorzu nasi dziadkowie, rodzice i starsze rodzeństwo na co dzień przeplatało mowę polską z niemiecką, na co wpływ miała nasza historyczna przeszłość.

Idąc  dalej,  zatrzymaliśmy się przed Bożą Męką mego dziadka Franciszka, która liczy  sobie  71 lat. Budował ją pan Artuna z Białachowa na zlecenie mego dziadka z wdzięczności za ocalenie życia w ostatniej wojnie. Została pobudowana z czerwonej cegły, której lico po latach zostało pokryte tynkiem. Trzyma się jeszcze dziarsko, tylko otoczenie dawnych nasadzeń dożywa swego żywota. Ale wizualnie wygląda bardzo malarsko i kto wie, czy nie przeniosę ją na płótno i domaluję rodzinę Zielińskich i sąsiadów modlących się w czasie majowego nabożeństwa, którym przewodził klęcząc na obu kolanach dziadek Franciszek.

Obejrzeliśmy też to, co pozostało z gospodarstwa dziadka Franciszka, gdzie urodził się mój ojciec. Tylko chlew, obora i stajnia pozostały w niezmienionym stanie. Nie ma stodoły, drewkarni, wozowni, parownika, nie ma pracowni służącej podręcznym naprawom sprzętu gospodarczego. Reszta? Dom pięknie odnowiony, przebudowany, pewnie moi krewni spędzają tu urlopy i weekendy.


Weszliśmy w las, już inny, młodszy, niż ten z mojej młodości. Tamte wiekowe sosny zostały zastąpione nasadzeniami z lat 60-tych XX wieku. Pomimo tego czułem się jak przed laty. Po drodze mijaliśmy znacznej wielkości mrowiska, które i w tamtych czasach istniały. Zatrzymaliśmy się przy jeziorze, po toni którego co niedzielę w letniej porze pływaliśmy łodzią dziadka. Przyroda zrobiła swoje, nie byłem w tym miejscu kilkadziesiąt lat, porośnięte brzegi zasłoniły dawne kąpieliska. W tym miejscu pan Jerzewski, gospodarz zza lasu już na terenie Borzechowa, nabierał do beczek wodę na pożytek  gospodarstwa. Wprowadzał konie z wozem do jeziora do poziomu stojących na wozie beczek i nalewał wiadrem wodę. Po chwili, ociekający wodą wóz, skierował się w stronę siedliska pana Jerzewskiego. W tym miejscu też jako dzieciaki ze szkoły w Białachowie, krótko przed wakacjami, podczas terenowej lekcji przyrody pod opieka pana Stefana Gełdona – naszego nauczyciela baraszkowaliśmy w wodzie.  Klasa wracała do Białachowa, a ja przez dziadka las do gospodarstwa babci Pauliny Redzimskiej, gdzie mieszkaliśmy.

Przemierzając dalej dawne, rodzinne strony, na chwilę zatrzymaliśmy się przy krzyżu wujka Benka, o którym wielokrotnie pisałem. Ile razy tu jestem, zawsze wracają wspomnienia z tragedii, jaka wydarzyła się tu 6 marca 1945 roku.  Dalej przez las „rządowy”, jak dawniej nazywaliśmy lasy państwowe, poszliśmy w kierunku drogi gminnej rozcinającej pola pana Szrafina. Po drodze mijaliśmy Wilcze i Białe Błota, miejsca w lesie nazwane przez dawnych okolicznych mieszkańców. Za moich młodych lat droga biegnąca przez ziemie pana Szarafina przecinała uprawne pola. Dziś w większości prowadzi przez młody las.  Kiedyś był to normalny polny szlak uczęszczany przez pana Szarafina, jak i przez innych użytkowników. Po obu stronach drogi rosną piękne stare drzewa pamiętające pierwotny las porastający ziemię pana Szarafina, wycięty przez okupanta niemieckiego.

Przeszliśmy przez szosę Zblewo – Borzechowo i dalej polną drogą obok starego, zapamiętanego z dzieciństwa,  siedliska pana Eliasza – kowala. Po tamtym domku nie zostało już śladu, stoją nowe domy. Po lewej stronie mieszkał Feliks Spaiser, który objął to gospodarstwo poniemieckie w 1945 roku. Przyprowadził się z Mermeta. Przed nim mieszkali tu Felscy. Żona Felskiego miała na imię Emma. Mieli trójkę dzieci – córkę Grettę oraz  synów Fritza i Gustawa. Według słów mojej siostry Danusi, ich mama Emma tak mawiała - Fryc póć zryc, a ty Gustaw miski ustaw.Dalej za tym gospodarstwem w głąb pola w kierunku Białachowa też mieszkali Felscy. Ona miała na imię  Hedwig (Jadwiga) i mieli dwie córki. W tym gospodarstwie wujek Benek (brat mego ojca) pracował jako robotnik przymusowy. Jest tam gospodarstwo pana Klina, mieszkali tam też Bielińscy. Z Marysią Bielińską chodziłem do szkoły w Białachowie. Pan Bieliński odwiedzał nas i opowiadał straszne historie z okupacyjnych przeżyć.
Droga dobiegła końca i znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Warto było przyjechać, by przez kilka godzin spacerować ścieżkami mojej młodości, bo gdzie się kto rodzi, rad chodzi.  Marlenka – dziękujemy Ci!

Gdańsk 23 czerwca 2016                                             
Edmund Zieliński

Zdjęcia:


                                              Marlena z Danką w drodze do jeziora






Tędy w młodości chodziliśmy do kąpieliska  dziadkowego jeziora



Urocze jezioro pełne wspomnień

Danka z Marleną



Mrowisko jak za dawnych lat



I kolejna kolonia mrówek



I dalej...


Pod krzyżem wujka Benka


Kamienny drogowskaz



Droga przez włości pana Szarafina




Z kory takiej sosny robiliśmy łódeczki i spławiki do wędek



Piękne stare drzewo przy starej drodze wśród pól  pana Szarafina



Tam było gospodarstwo Franciszka i Pauliny Redzimskich (moich dziadków ze strony mamy)  i tam się urodziłem.




Na drodze w rejonie dawnych gospodarstw Felskich, Bielińskich, Klinów, Eliaszów i Węsierskich



No i kończy się uroczy spacer  po ścieżkach mojego dzieciństwa.



Poniżej -  Boża Męka mojego dziadka Franciszka Zielińskiego  wybudowana z wdzięczności za przeżyte wojny światowe. Wymurował ją w 1945 roku pan Artuna z Białachowa. 
















































dalej »