wtorek, 24 września 2013


EDMUND ZIELIŃSKI. PLURIMOS ANNOS ZBLEWSKIEJ „CECYLII”DrukujE-mail
wtorek, 24 wrzesień 2013
To już sto lat wielbią Pana Boga śpiewem członkowie chóru p.w. św. Cecylii. I ja ponad pół wieku temu zasiliłem stronę basową tego zespołu śpiewaczego. Gdyby los nie rzucił mnie do Gdańska, pewnie dalej byłbym czynnym chórzystą tego wspaniałego zespołu. Do dziś wspominam tamte lata, miłe spotkania, czwartkowe próby i wyjazdy do innych parafii. Śpiewaliśmy na odpuście we Wielu, w Kasparusie, Wdzie, Pinczynie, Borzechowie, Suminie i w inny miejscowościach. Mile wspominam druhów – chórzystów.













Po stronie tenorów widzę Erwina Dorawę, Pawła Libiszewskiego, Józka Kuczkowskiego, Romka Rozkwitalskiego, Edka Zalewskiego i jego brata Czesława, Bogdana Sulewskiego i jego brata Gerarda. Był w tej grupie też Zygmunt Weisbrodt, Zygmunt Żygowski, Makowski, Heniek Birna, Marian Łącki, Roman Gila, Borzyszkowski, Kazik Galicki i inni. W basach? Ja, Marian Jędrzyński, Konrad Mindykowski, Józef Sobisz, Edmund Wolnik, Brunon Wolnik, Edmund Szulc, Kazik Rezmer – tych głosów było mniej. Solistami chóru byli – pan Makowski, Roman Rozkwitalski i ja. Śpiewaliśmy partie solowe, w duecie i w kwartecie męskim.




Chórzyści chóru Cecylia w Zblewie około 1962 roku - poranna toaleta na kwaterze we Wielu. Od lewej panie - Szyszka, Pryłowska i Gulgowska
Z pośród głosów żeńskich zapamiętałem Panie – Gertrudę Gulgowską, Radkowską, Pryłowską, Rozkwitalską, Irenę Grelewicz, Krystynę Brzezińską, Krystynę Makowską, moją mamę. Śpiewały też panienki - Szyszka, Wilma, Lidia Gila, Jadwiga Dolna, Renia Chyła, Róża Gamalska, Jadwiga Szefler. Pewnie wielu pominąłem, pamięć już nie ta – wybaczcie.

Chórzyści chóru Cecylia w Zblewie około 1962 roku - w drodze z dworca po pielgrzymce do Wiela. Od lewej Borzyszkowski, Barbara Borzyszkowska i Izydor Borzyszkowski około 1962

W tamtym czasie było wiele łaciny, msze trydenckie z liturgią łacińską, a tym samym i pieśni w tym języku. Chętnie bym uczestniczył dziś w takim nabożeństwie. Niezapomnianym dla mnie był udział w Pasji według św. Mateusza, gdzie ks. dziekan Franciszek Wróblewski śpiewał narrację, ja partię Jezusa, a Roman Rozkwitalski wystąpił w roli Judasza. Kiedy w Niedzielę Palmową w kościele czytana lub śpiewana jest Męka Pana Naszego Jezusa Chrystusa – moje myśli wędrują na chór do zblewskiego kościoła…

Chórzyści chóru Cecylia w Zblewie około 1962 roku - w drodze do kościoła w Pinczynie. Od lewej - Kazik Rezmer, Renia Chyła, Gerard Gołuński, Krystyna Brzezińska, Kazik Galicki, Marian Jędrzyński i Borzyszkowski (zginął młodo na motocyklu pod Czarną Wodą) około 1962 
Kolejnym zapamiętanym momentem był śpiew naszego chóru podczas wizytacji naszej parafii przez ks. bpa Kazimierza Józefa Kowalskiego pod koniec lat 50. XX w. Podczas wprowadzania Jego Ekscelencji do kościoła zaśpiewaliśmy Ecce Sacerdos Magnus – to było coś wspaniałego, była pełna obsada – kościół wypełnił się harmonią śpiewu i muzyki organowej. A ile prób było z tym związanych, by ksiądz biskup zrozumiał, co oni tam śpiewają (łacina).
Chórzyści chóru Cecylia w Zblewie około 1962 roku  - w drodze do kościoła w Pinczynie od lewej Krystyna Brzezińska, Edmund Zieliński, Renia Chyła i Jadwiga Szefler. 
Chór Cecylia, Lutnia?  Raczej chór "Lutnia" w Zblewie około 1930 roku. Od lewej siedzą: Marian Łącki, trzeci Władysław Kuczkowski, Jan Dudziński, szósty Wincenty Kwaśniewski. 
Organista zblewski Albin Burczyk 
Chór Cecylia Zblewo 6.11.1913. Wątpliwości. Na odwrocie tego zdjęcia jest data 1913. Raczej jest to niemożliwe, ponieważ po prawej stoi Władysław Kuczkowski ur.1897, a w środku siedzi ksiądz Zakryś. Myślę, że jest to zdjęcie z około 1927, ponieważ do tego roku proboszczem był ksiądz Konstanty Krefft. 

Jest nam, Trójmiejskim Kociewiakom – Edmundowi Zielińskiemu i Gerardowi Sulewskiemu, oraz Bogdanowi Sulewskiemu ze Starogardu, niezmiernie miło, że mogliśmy być jednymi z członków naszej „Cecylii” i pod kierunkiem dyrygenta Izydora Borzyszkowskiego śpiewem chwalić Boga. Adam Mickiewicz napisał - Dobry mistrz w takim tylko chórze śpiewać lubi, gdzie czuje, że głos własny w harmoniji gubi – tak śpiewacie! PLURIMOS ANNOS dla każdej i każdego z Was.

Edmund Zieliński
Gdańsk 19 września 2013

Bogdan Sulewski zmarł dnia 23 września 2013 o godzinie 15. Dołączył do grona zblewskich śpiewaków, którymi dyryguje sama św. Cecylia.
E.Z.



niedziela, 15 września 2013

EDMUND ZIELIŃSKI. STARAŁEM SIĘ BYĆ PREZESEM TWÓRCÓW KASZUB, KOCIEWIA, POWIŚLA I ŻUŁAWDrukujE-mail
niedziela, 15 wrzesień 2013
25 lat dla kultury i sztuki ludowej
Trudno w to uwierzyć,  ale  tyle czasu pełniłem funkcję prezesa Zarządu Oddziału Gdańskiego Stowarzyszenia Twórców Ludowych im dr Longina Malickiego. Czas najwyższy na zmiany.

....Był rok 1978,  kiedy z panią Krystyną Szałaśną zakładaliśmy nasz Oddział. Wówczas wszystko działo się w Ratuszu Staromiejskim, w którym mieścił się Wojewódzki Dom Kultury, przy ulicy Korzennej w Gdańsku. To były zupełnie inne czasy. Niewielu członków wchodzących w skład nowo powstałego Oddziału STL pozostało na tym świecie, bo zaledwie cztery osoby – Bolesława Kaniowska, Maria Daszkiewicz, Marian Selin i ja.



















Kiedy z Krystyną Szałaśną zwróciliśmy się do  dyr. WDK o pomoc w organizacji Oddziału, uzyskaliśmy pełną zgodę i zapewnienie, że tutaj będzie jego siedziba. Od tego momentu przygotowania do Zjazdu Założycielskiego potoczyły się bardzo szybko. Zarząd Główny STL przesłał nam pełną listę członków  zamieszkujących woj. gdańskie:

1. Adamczyk Kazimierz – garncarz z Kartuz
2. Bargańska Wanda – hafciarka z Wejherowa
3. Daszkiewicz Maria – Hafciarka z Wejherowa
4. Ebel Elżbieta – hafciarka z Wejherowa
5. Giełdon Jan – rzeźbiarz z Czarnej Wody
6. Hildebrand Monika – hafciarka z Żukowa
7. Izdebska Józefa – hafciarka z Gdyni
8. Kendzierska Helena – hafciarka z Żukowa
9. Kałuski Teodor – rzeźbiarz z Małego Krówna
10. Konkel Anna – hafciarka z Wejherowa
11. Kreft Jadwiga – hafciarka z Wejherowa
12. Mielewczyk Augustyn -  instrumenty ludowe z Kartuz
13. Nagel Alojzy – poeta z Kielna
14. Hinc Jadwiga – hafciarka z Wdzydz Kiszewskich
15. Necel Ryszard – garncarz z Chmielna
16. Okrój Zofia – hafciarka z Wejherowa
17. Pieper Antoni – poeta z Jastarni
18. Potrykus Jadwiga – hafciarka z Żukowa
19. Radtke Bronisława – tkaczka szmaciaków z Żelistrzewa
20. Rzepa Juliusz Izajasz – rzeźbiarz z Redy
21. Selin Marian – poeta z Jastarni
22. Stawowy Alojzy – rzeźbiarz z Bytowa
23. Wendt Ewa – hafciarka z Kartuz
24. Wespa Maria – hafciarka z Morzeszczyna
25 .Wespa Jan – poeta z Morzeszczyna
26. Zieliński Edmund – rzeźbiarz z Gdańska
27. Zwolakiewicz Adam – rzeźbiarz ze Skrzydłówka
28. Lica Władysław – rzeźbiarz z Wdzydz Tucholskich
29. Wiśniewska Władysława – hafciarka z Wdzydz Kiszewskich
30. Bławat Marta – hafciarka z Wdzydz Kiszewskich
31. Bławat Matylda – hafciarka z Wdzydz Kiszewskich
32. Turzyńska Leokadia – hafciarka z Wdzydz Kiszewskich
33. Grulkowska Helena – hafciarka z Wdzydz Kiszewskich

Rozesłaliśmy zaproszenia na zjazd założycielski i 9 grudnia 1978 roku w Sali Mieszczańskiej Ratusza Staromiejskiego zebrali się członkowie STL i goście. Na 33 członków STL z woj. Gdańskiego na zachowanej liście obecności swoje podpisy złożyli – Antoni Pieper – poeta z Jastarni, Adam Zwolakiewicz – rzeźbiarz ze Skrzydłówka, Ewa Wendt – hafciarka z Kartuz, Potrykus Jadwiga – hafciarka z Żukowa, Jadwiga Hinc – hafciarka z Wdzydz Kiszewskich, Izajasz Juliusz Rzepa – rzeźbiarz z Redy, Edmund Zieliński – rzeźbiarz z Gdańska, Zofia Okrój – hafciarka z Wejherowa, Bronisława Radtke – tkaczka szmaciaków z Żelistrzewa, Anna Konkel – hafciarka z Wejherowa, Wanda Bargańska – hafciarka z Wejherowa, Elzbieta Ebel – hafciarka z Wejherowa, Jadwiga Kreft – hafciarka z Wejherowa, Jan Wespa – poeta z Morzeszczyna, Maria Wespa – hafciarka z Morzeszczyna i Władysław Lica – rzeźbiarz z Wdzydz Tucholskich.


Wśród gości byli: dr Longin Malicki – etnograf, kierownik Oddziału Etnografii MNG, mgr Wojciech Błaszkowski – etnograf, mgr Elżbieta Ball Szymroszczyk – etnograf, mgr Jerzy Kiedrowski – dyrektor WOK, Wojciech Kiedrowski – Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie, Bolesław Stefaniak – prezes Art-Region z Sopotu, mgr Krystyna Szałaśna – etnograf, Jan Główka –przedstawiciel ZG STL. 
                  
Podczas jawnych wyborów wybrano następujące osoby do Zarządu Oddziału:
Edmund Zieliński – prezes zarządu - rzeźbiarz z Gdańska
Ewa Wendt  - wiceprezes -  hafciarka z Kartuz
Jan Wespa  - sekretarz  -  poeta z Morzeszczyna
Jadwiga Hinc – członek zarządu - hafciarka z Wdzydz Kiszewskich
Izajasz Rzepa – członek zarządu  -  rzeźbiarz z Redy
Anna Konkel  - zastępca członka zarządu - hafciarka z Wejherowa
Jadwiga Kreft – zastępca członka zarządu - hafciarka z Wejherowa

Do Komisji rewizyjnej wybrano:
Adam Zwolakiewicz  - przewodniczący - rzeźbiarz z Kościerzyny
Elżbieta Ebel  - zastępca przewodniczącego - hafciarka z Wejherowa
Jadwiga Potrykus – członek -  hafciarka z Żukowa
Zofia Okrój  - członek - hafciarka z Wejherowa
Antoni Pieper - członek -  poeta z Jastarni



Zjazd O.STL Gdańsk 9.09.2013



E.Zieliński odbiera z rąk wiceprezesa Oddziału Gdańskiego Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego Tomasza Szymańskiego  medal Lecha Bądkowskiego  9.09.2013



Irena  Szczepańska - czł. Zarządu O/STL, Alicja Serkowska - prezes O/STL, R.Białk - wiceprezes O/STL 9.09.2013



Kapela Kociewska na moim jubileuszu 50-lecia pracy twórczej



Zjazd Założycielski w Ratuszy Staromiejskim w Gdańsku - od prawej Maria Wespa i Edmund Zieliński




Konstytuowanie się Zarządu Oddziału STL. Od lewej Jadwiga Kreft, Anna Konkel, Ewa Wendt, Jan Wespa i Edmund Zieliński




Zjazd Założycielski - głosowanie



Wiceprezydent Starogardu pan Wojciechowski składa mi gratulacje podczas mego jubileuszu 50 lecia pracy twórczej




Muzeum Park etnograficzny we Wdzydzach Kiszewskich spotkanie z okazji mego 40-lecia pracy twórczej
Pierwszym działaniem nowo powstałego Oddziału STL było  utworzenie własnych funduszy. Rozesłaliśmy informację, a właściwie prośbę do naszych członków o przekazanie na ten cel swoich prac z jednoczesną wyceną dzieła.  Po wystawie i komisyjnej sprzedaży darowizn uzyskaliśmy 10.810 zł, o czym mówi zachowany protokół z dnia 2.08.1979r. Darowizny te zostały wystawione w nowo utworzonej prze WDK Galerii Sztuki Ludowej. Galeria działała przez kilka lat. Tutaj miało miejsce wiele indywidualnych wystaw prac członków O/STL. Wystawiały  swe prace hafciarki, rzeźbiarze, ceramicy z Kaszub i Kociewia. Były też wystawy prac rękodzielników z innych regionów Polski. Tutaj rozstrzygały się konkursy na sztukę ludową organizowane przez WDK i Cepelię. Taka galeria i dziś by się przydała.

Wzmocnili naszą kasę swymi dotacjami – Spółdzielnia Rękodzieła Ludowego i Artystycznego „Art-Region” w Sopocie kwotą 8.264 zł, i Spółdzielnia "Balt-Skór"  również z  Sopotu  kwotą 7.000 zł. Zaczęliśmy działać.
Tak mnie ta działalność pochłonęła, że praca zawodowa stała się dodatkiem do pracy społecznej. Każde wolne chwile przeznaczałem na działalność na niwie kultury i sztuki ludowej. Urywałem się z pracy, brałem wolne dni, a   urlopy rzadko spędzałem na leniuchowaniu. W tamtych czasach pieniędzy nie miałem  za dużo (dziś też nie). Nadarzyła się okazja poprawienia sytuacji finansowej pracą na kontrakcie zagranicznym. Pracowałem na Węgrzech i w Czechosłowacji, co było powodem mej przerwy w działaniach na rzecz kultury ludowej. Może nie zupełnie, bo będąc w tych krajach zagłębiałem się w ich kulturę – odmienną na Węgrzech, zbliżoną do naszej w Czechosłowacji.
Po powrocie do kraju szybko wróciłem na ścieżki mojej kochanej kultury i sztuki ludowej.
             
Chciałbym z tego miejsca serdecznie podziękować pani mgr Krystynie Szałaśnej  za współpracę i wieloletnią opiekę nad naszym Oddziałem. Dodam, że pani Krystyna Szałaśna jest honorową członkinią naszej organizacji. Tutaj można by napisać książkę o naszych działaniach, wyjazdach w teren do twórców, gdzie środkiem  lokomocji najczęściej było  moje auto. Poruszaliśmy się też samochodem WDK i  rzadko należącym do muzeum. Zjeździliśmy całe Pomorze, czyli Kaszuby, Kociewie, Bory Tucholskie, Powiśle i Żuławy. Każdy z wyjazdów był miłą wycieczką i przemiłym spotkaniem z rzeźbiarzami, hafciarkami czy plecionkarzami. Do niezapomnianych spotkań należą odwiedziny u Apolinarego Pastwy w Wąglikowicach, Alojzego Stawowego w Bietowie, Rekowskiego w Więckowach, Izajasza Rzepy w Redzie, u Władka Licy we Wdzydzach Tucholskich czy u znakomitego Janka Giełdona z Czarnej Wody.  W moich zapiskach są zanotowane daty, wrażenia i rozmowy zapisane na taśmie magnetofonowej oraz sceny zarejestrowane na taśmie filmowej. Ich wszystkich możemy zobaczyć, chociaż dawno pożegnali już ten świat.




Spotkanie w ambasadzie RP w Kolonii (RFN)  1995 rok 

                  
Lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte XX wieku były o wiele łaskawsze dla kultury ludowej niż  dzisiaj. Prężnie działała Centrala Przemysłu Ludowego i Artystycznego – CEPELIA. Współpracowałem z tą instytucją od 1961 roku i mogę ją tylko chwalić. Liczne sklepy z wyrobami rękodzieła ludowego dawały gwarancję autentyczności dzieł. Skup odbywał się poprzez Komisję Ocen Etnograficznych i Artystycznych i żaden knot nie miał prawa znaleźć się na półce sklepowej. Dzisiaj brak jest podobnej instytucji. Okropna samowolka sprawia, że przeciętny obywatel nie ma zupełnie rozeznania, co jest jeszcze w konwencji tradycyjnego rękodzieła ludowego, a co już wykroczyło poza jego ramy. Organizuje się warsztaty rękodzieła ludowego, z obrzędowości dorocznej itp. Dobrze, jeśli organizatorem jest sprawdzona instytucja jak Kaszubski Uniwersytet Ludowy, gorzej,  gdy za organizację tych zajęć zabierają się podmioty gospodarcze bez jakiegokolwiek doświadczenia i odpowiednich instruktorów z wieloletnim doświadczeniem. Na efekty nieudolnie prowadzonych zajęć długo czekać nie trzeba. Już widzimy na stoiskach jakieś produkty usilnie zwane ludowymi, a z tym przymiotnikiem nie mające nic wspólnego.




Spotkanie w Senacie RP 



Spotkanie w Senacie RP 
                 
Twórcy dostarczający swoje wyroby do Cepelii posługiwali się Książką zamówień, wystawioną przez ówczesne Wydziały Handlu. Każda transakcja handlowa odzwierciedlona została w książce i na koniec roku obliczany był podatek. Marża handlowa wynosiła wtedy 18%. Dziś? 100% i więcej.
                 
Cepelia utworzyła Fundusz Rozwoju Twórczości Ludowej, który wspomagał rękodzielników zapomogami, pożyczkami, dotacjami, stypendiami i to znaczącymi. Instytucja ta organizowała wystawy prac twórców ludowych w kraju i zagranicą oraz konkursy. Zatrudniała tysiące rękodzielników. Z chwilą przemian ustrojowych wszystko się zmieniło na gorsze. Wraz z likwidacją wiele Spółdzielń cała masa zatrudnionych w nich rękodzielników znalazła się na zasiłku dla bezrobotnych.
              


Spotkanie z premierem D.Tuskiem w Lęborku 

Wracając do wspomnianej „Książki zamówień”. Tego rodzaju dokument handlowy bardzo by się przydał dzisiaj, bowiem doszło już do tego, że twórcy nieprowadzący działalności gospodarczej, a tych jest ponad 99%, obawiają się brać udział w jarmarkach czy kiermaszach ludowych z uwagi na kontrole Urzędów Skarbowych i możliwe kary. W tamtych czasach legitymacja członkowska STL dawała możliwość spokojnego, doraźnego handlu. Wszystko się zmieniło.
              
Organizowaliśmy co roku  zjazd twórców ludowych woj. gdańskiego. To było miłe spotkanie, gdzie podsumowano naszą działalność, wymieniono się doświadczeniami, a najbardziej zasłużeni otrzymywali nagrody pieniężne od Cepelii, WDK, Urzędu Wojewódzkiego.
            
Na wniosek Rady Programowej utworzona została nagroda im. Teodory i Izydora Gulgowskich. Składnikami tej nagrody były pieniądze i medal Gulgowskich.  Nagroda funkcjonuje od 1980 roku. Rok 1991 był ostatnim, w którym nagrodzeni otrzymali nagrodę pieniężną i medal. Nasi dobroczyńcy przestali nas dotować i od tamtej pory przyznawany jest tylko medal.
            
Wielce zasłużonym dla naszego Oddziału jest pan Bolesław Stefaniak, były prezes Spółdzielni "Art.-Region" w Sopocie, który każdego roku przyznawał środki pieniężne dla laureatów nagrody i medalu Teodory i Izydora Gulgowskich. Zaznaczam, że Pan Bolesław Stefaniak jest również honorowym członkiem naszego Oddziału. Również nisko kłaniam się paniom – Wiktorii Blacharskiej, Ani Kwaśniewskiej, Ewie Gilewskiej – aktualnej opiekunce naszego Oddziału, Barbarze Maciejewskiej, oczywiście Katarzynie Kulikowskiej, która po Krystynie Szałaśnej objęła pieczę nad Oddziałem,  Iwonie Świętosławskiej i paniom z obsługi Oddziału Etnografii. W tej placówce czułem się jak na etacie i z przyjemnością tu przebywałem.
             
Wiele dobrego mogę powiedzieć o Kaszubskim Uniwersytecie Ludowych i mojej z nim współpracy od 1985 roku. Jest to placówka zasługująca na miano kuźnicy kultury i sztuki ludowej Pomorza. Specjalnie nisko kłaniam się Ewie Byczkowskiej i szefowi KUL-u Markowi Byczkowskiemu. Ileż tu było spotkań, plenerów, warsztatów z obrzędowości dorocznej, pokazów rękodzieła ludowego dla gości z kraju i  zagranicy. Niezapomniane będą nasze spotkania opłatkowe organizowane przez KUL dla twórców ludowych i zaprzyjaźnionych osób, na których była iście rodzinna i świąteczna atmosfera z kolędnikami, prezentami i śpiewaniem kolęd. Na kanwie współpracy STL i KUL moglibyśmy również napisać księgę.
               
Kolejną placówką, która znalazła miłe miejsce  w moim życiorysie, to szkoła w Bytoni pod dyrekcją Tomasza Damaszka. To tutaj odbyło się już VII plenerów dla artystów ludowych Pomorza, gdzie służyłem skromną pomocą. Tutaj też mieści się chyba największa na Pomorzu Izba Regionalna z tradycyjnym sprzętem i sztuką ludową Kociewia. 
              


Ambasador Nowej Zelandii w Polsce pan Philip Griffiths otrzymuje ode mnie drewnianego ptaka na dziedzińcu Muzeum Ziemi Kociewskiej w Starogardzie (17.08.2007) 

Będę zawsze mile wspominał współpracę z placówkami muzealnymi jak: Muzeum Piśmiennictwa i Muzyki Kaszubsko-Pomorskiej, Muzeum Kaszubski Park Etnograficzny we Wdzydzach Kiszewskich, Muzeum Zachodnio-Kaszubskie w Bytowie, Muzeum Ziemi Kociewskiej w Starogardzie. To w tym mieście, moim Starogardzie,  pokazałem pierwszy raz publicznie moje, nieudolnie wykonane rzeźby. Było to wiosną 1961 roku  na wystawie  Tradycyjnego Sprzętu i Sztuki Ludowej Kociewia. Tutaj, zanim powołano do życia Muzeum Ziemi Kociewskiej, na rzecz kultury ludowej działała Stacja Wiedzy o Regionie, której szefami byli Krystyna Laskowska i Andrzej Błażyński. To tej placówce w latach siedemdziesiątych przekazałem płaskorzeźbę Matki Bożej Łąkowskiej, która dziesiątki lat wisiała w Bożej Męce w Zblewie u zbiegu ulic Głównej, Chojnickiej, Kościelnej, Dworcowej i Północnej. Rzeźba ta dziś znajduje się w Muzeum Zieli Kociewskiej w Starogardzie, a w Bożej Męce w Zblewie znajduje się jej wierna kopia wykonana przez miejscowego artystę pana Marka Pawelca. Do dziś utrzymuje kontakt z Krystyną Laskowską, a zwłaszcza z panem Andrzejem Błażyńskim, który dla kultury i sztuki ludowej Kociewia robi bardzo wiele. Tutaj miałem moją indywidualną wystawę z okazji 45-lecia mej twórczości, to tej placówce przekazałem w darze wiele eksponatów kultury materialnej i ludowej, które zbierałem z myślą o utworzeniu własnej Izby Regionalnej. Wreszcie temu miastu, a zwłaszcza miejscowym strażakom wykonałem w darze figurę św. Floriana, która miała stanąć przed miejscową remizą. Niestety, z jakichś przyczyn mojej nie przyjęto, a w kapliczce znajduje się figura innego autora. Gratuluję autorowi tej rzeźby, bo jest naprawdę piękna. Tym sposobem Muzeum Ziemi Kociewskiej wzbogaciło się o kolejny mój dar, o rzeźbę św. Floriana.
               
Wymienione wyżej placówki to wielce zasłużone instytucje gromadzące dobra kultury materialnej i ludowej Kaszub i Kociewia. Bylibyśmy bardziej wdzięczni, gdyby odpowiednie instytucje wsparły muzea środkami finansowymi na zakup prac od twórców. Pamiętam  lata 60 – 90 XX wieku, kiedy każdego roku muzea zakupywały wyroby rękodzielnicze do swoich zbiorów. Jak jest dziś - wiemy. Dobrze, że wśród nas są darczyńcy, którzy swoje prace przekazują do zbiorów muzealnych, o czym mogą zaświadczyć kierownicy placówek w Gdańsku i Starogardzie. 
              
W ostatnich latach owocnie współpracowaliśmy z O/Gdańskim ZK-P  - z panią Iwoną Wolską, oraz   prezesem, dziś  wiceprezesem Oddziału - Tomkiem Szymańskim. To dzięki nim w dziesiątkach szkół przeprowadzone zostały warsztaty z rękodzieła ludowego. To nasi przyjaciele z ZK-P sfinansowali i współorganizowali z nami trzykrotnie Zjazd Twórców Ludowych, a zasłużeni dla twórczości ludowej otrzymali medale honorowe im. Teodory i Izydora Gulgowskich.  To dzięki nim kilka lat temu w Tucholskim Ośrodku Kultury miała miejsce wystawa prac członków naszego Oddziału STL. Dzięki Oddziałowi Gdańskiemu ZK-P i jego staraniom o fundusze ma miejsce wystawa rękodzieła w Ośrodku Dokumentacji i Myśli Jana Pawła II przy kościele Opatrzności Bożej w Gdańsku  (Zaspa).
             
Ogromny szacunek należy się skromnej administracji Zarządu Głównego STL, która mimo ogromnych trudności finansowych działa i sprawuje opiekę nad Oddziałami i zrzeszonymi w tej organizacji twórcami ludowymi.  Szacunek dla dyrektora Andrzeja Cioty, jego zastępcy Pawła Onochina i pozostałych pracowników. Pamiętam inne, lepsze czasy dla pracowników biura, jak i całej organizacji, gdzie Ministerstwo Kultury bardziej sprzyjało naszej działalności wspierając ją finansowo jak należy.  Kultura ludowa poniosłaby ogromną stratę, gdyby doszło do likwidacji naszej organizacji, a widzę to w czarnych kolorach – obym się mylił.
              
Szefując Oddziałowi Gdańskiemu Stowarzyszenia Twórców Ludowych, starałem się  być prezesem twórców Kaszub, Kociewia, Powiśla i Żuław. Z uwagi na bliską współpracę z twórcami z Tucholi, Bory Tucholskie stały się dla mnie równie bliską  krainą. Traktowałem równo te regiony, żadnego nie preferując w swej działalności. Kultura ludowa regionów jest składową kultury całego naszego narodu, i tak należy to ujmować w swej działalności. Tak moje życie się ułożyło, że stałem się obywatelem dwóch regionów – Kaszub i Kociewia. W Trójmieście mieszkam prawie pół wieku, ale nigdy nie zapomniałem o mojej ziemi rodzinnej, o Kociewiu.
              
Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Jestem szczęśliwy, że mogłem wśród Was obcować, z Wami się spotykać, służyć radą i skromną pomocą. Jeśli wyrządziłem komuś jakąkolwiek krzywdę – wybaczcie proszę, bo człowiek to same ułomności i ja też je mam.
             
Nowo wybranemu Zarządowi Oddziału STL w Gdańsku z serca życzę wszystkiego co najlepsze. A jeśli  w waszej działalności zajdzie potrzeba bym służył wam pomocą i radą – możecie na mnie liczyć.

Edmund Zieliński
Gdańsk 12 września 2013                                                                                     


P.S. Dnia 9 września 2013 odbył się Walny Zjazd Oddziału Gdańskiego STL podczas którego wybrano nowy Zarząd Oddziału. Prezesem została moja koleżanka z Kartuz, wielce zasłużona dla kultury ludowej regionu – Alicja Serkowska. Zjazd przyjął wniosek Ireny Szczepańskiej o nadanie mnie tytułu Honorowego Prezesa O/STL w Gdańsku. Bardzo dziękuję, a Alicji serdecznie gratuluję.
                                                                                                                                 E.Z.

dalej »

poniedziałek, 2 września 2013

PAMIĘTNIK EDMUNDA DYWELSKIEGO (ZE ZDJĘCIAMI)DrukujE-mail
niedziela, 01 wrzesień 2013
Materiał wprowadzony 29.05.2008 r. Na prośbę moich dzieci postanowiłem napisać wspomnienia z mojego życia. Zabieram się do pisania w dniu 8.12.1990 roku. Mam już 80 lat i 6 miesięcy i pismo już nie takie jak dawniej, ale dobrze pamiętam zdarzenia, jakie przeżyłem...

Na prośbę moich dzieci postanowiłem napisać wspomnienia z mojego życia. Zabieram się do pisania w dniu 8.12.1990 roku. Mam już 80 lat i 6 miesięcy i pismo już nie takie jak dawniej, ale dobrze pamiętam zdarzenia, jakie przeżyłem.

Każdy starszy człowiek może opisać wiele ciekawych zdarzeń ze swojego życia. W czasie mojego życia dokonało się bardzo wiele. Przede wszystkim odzyskanie w 1918 roku niepodległości Polski. Trzy wojny i zmiany ustrojowe w kraju.
Nie wiem, jak długo potrwa moje pisanie. Będę pisał w skrócie.
Urodziłem się 9 czerwca 1910 roku w Białachowie, obecnie gmina Zblewo, województwo gdańskie. Ojciec mój, Bolesław, urodził się w 1874 roku i mieszkał w młodych latach w Zblewie, a jego ojciec, szlachcic, też mieszkał w Zblewie. Matka ojca, też szlachcianka, często tym się szczyciła, że pochodziła z mniejszego majątku ziemskiego.
Dziadek mój zmarł wcześnie i jego nie znałem. Babcia dożyła 76 lat. Zmarła kiedy miałem 16 lat. Moja matka, Anna z domu Gołuńska, urodziła się i mieszkała w Pustkach, niedaleko większej wsi Odry. Jej rodzice mieli niewielkie gospodarstwo rolne. 
Moi rodzice zawarli ślub w 1899 roku. Ojciec mój przed ślubem wyjeżdżał do prac w cegielniach w zachodnich Niemczech.
Po ślubie mieszkali w Borzechowie. Tu ojciec otrzymał pracę dróżnika (robotnika, który utrzymywał porządek na 5-6 kilometrach odcinka szosy).
W 1905 roku rodzice kupili na wieloletnie spłaty drewniany dom z 1,25 ha ziemi w Białachowie i tu mieszkali do 1952 roku, do śmierci ojca.
Po odzyskaniu niepodległości w 1920 roku ojciec mój został drogomistrzem (dozorca 4 - 5 dróżników i kierujący budową i remontami odcinków szos).
Moje rodzeństwo to brat Władysław - ur. w 1901 roku, Helena - ur. w 1905 roku, Jan - ur. w 1904 roku Cesia (Cecylia ) - ur. w 1906 roku, Bronia - ur. w 1907 roku, Klara - ur. w 1912 roku i Wanda - ur. w 1914 roku. Razem było nas ośmioro.

Wieś Białachowo, jak i całe Pomorze, Wielkopolska i Śląsk, była pod zaborem pruskim (niemieckim). We wszystkich urzędach można było mówić tylko po niemiecku. Urzędnikami byli Niemcy albo nieliczni zwolennicy Niemców Polacy. W szkołach i urzędach nie wolno było mówić po polsku. W kościołach nabożeństwa odprawiało się po łacinie, a kazania na wsiach i w małych miastach wolno było głosić po polsku.
Niemców katolików na naszych terenach prawie nie było. Głównie Kościołowi katolickiemu możemy zawdzięczać utrzymanie polskości przez tyle lat niewoli.
Na naszych ziemiach Niemców na ogół było niewielu. W Białachowie na 50 rodzin było 5 rodzin niemieckich. W Bytoni na 130 rodzin było 28 rodzin Niemców. W Zblewie na około 500 rodzin było około 20 rodzin niemieckich.
Niemcy przybyli na polskie ziemie głównie po roku 1871 po zwycięskiej wojnie z Francją. Wtedy to Niemcy rozpoczęli usilną germanizację naszych ziem. Każdy Niemiec, który nabył dom czy gospodarstwo rolne od Polaka, otrzymywał od rządu pruskiego pożyczkę, a po kilku latach gospodarowania dużą część pożyczki umarzano.
Po odzyskaniu niepodległości u nas w roku 1920 większość Niemców posprzedawała swoje posiadłości i dobrowolnie wyprowadziła się do Niemiec. W Bytoni pozostały tylko 3 rodziny Niemców.
2 sierpnia 1914 roku rozpoczęła się pierwsza wojna światowa. Wszystkich mężczyzn Niemców czy Polaków zmobilizowano do wojska.

- 2 -
Pamiętam jak mój ojciec z plecakiem na plecach odchodził na wojnę, a my, dzieci i mama, płakaliśmy. Wprowadzono kartki na żywność i ubranie. Produkty rolne trzeba było przymusowo tanio odstawiać dla państwa. My w rodzinie na ogół dostawaliśmy tylko raz dziennie kawałek chleba. Żywiliśmy się kartoflami i warzywami i częścią mleka od krowy, którą mieliśmy, gdyż część mleka trzeba było odstawić. Hodowaliśmy też króliki.
W 1916 roku poszedłem do szkoły, w której nauka odbywała się w języku niemieckim i nie wolno było mówić po polsku.
Przed pójściem do szkoły umiałem już czytać po polsku. W większości rodzin polskich uczono się czytać i pisać po polsku w domu. Dzieci polskie, które przychodzimy do szkoły, nie umiały mówić po niemiecku, a za słowo polskie nauczyciel bił. Za germanizowanie dzieci polskich nauczyciele otrzymywali specjalne wynagrodzenie, tak zwane „Ostzulage".
Wśród nauczycieli byli także Polacy, którzy zaparli się polskości. Takiego nauczyciela ja miałem w Białachowie. Był Polakiem, ale słowa po polsku nie powiedział.
Na terenie szkoły nie wolno było mówić po polsku. Mnie nauczyciel lubił, bo umiałem dobrze liczyć, ale kiedy pokłóciłem się z kolegą, to ten powiedział: „Ja ci pokażę" i naskarżył na mnie, że na przerwie mówiłem po polsku. To wystarczyło i na oczach całej klasy nauczyciel mnie mocno zbił. To zapamiętałem na całe życie.
W listopadzie 1918 roku skończyła się wojna. Ojciec wrócił do domu. Niemcy zostali pokonani i skapitulowali. W Rosji, która walczyła z Niemcami, wybuchła w 1917 roku rewolucja. Nowy rząd unieważnił rozbiory Polski. Po 123 latach niewoli powstała niepodległa Polska. 10 listopada wrócił do Warszawy z więzienia w Magdeburgu Józef Piłsudski. Rada Regencyjna w Warszawie i rząd polski, jaki powstał 7 listopada w Lublinie, przekazały 11 listopada władzę Józefowi Piłsudskiemu, który przyjął miano naczelnika państwa polskiego.
Do 1920 roku na naszych ziemiach na Pomorzu byli jeszcze Niemcy. W szkołach dalej uczyliśmy się po niemiecku. W połowie roku 1919, kiedy Polacy w powstaniu w Wielkopolsce odebrali władzę Niemcom, dzieci polskie na Pomorzu żądały nauki po polsku. Pamiętam dobrze ten dzień.
Przed lekcjami umówiliśmy się, że wchodzącego do klasy nauczyciela pozdrowimy po polsku i modlitwę przed lekcjami też będziemy mówili po polsku. Nauczyciel wszedł, a my: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus - w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego - Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech" i dalej do końca. Nauczyciel nie wiedział co robić. Zaczerwienił się, zbladł i nic nie mówił. Kiedy skończyliśmy modlitwę, po niemiecku ostro zapytał: „Kto wam pozwolił?”. A my po polsku: „Nasi ojcowie nam kazali”. Potem nauczyciel szybko wyszedł z klasy i trzasnął drzwiami. My siedzieliśmy jak trusie i przygotowywaliśmy się do ucieczki przez okna. Po dłuższej chwili nauczyciel wszedł uśmiechnięty i powiedział po polsku: „Od jutra będziemy się uczyli po polsku, a teraz idźcie do domu”. My w krzyk i wybiegliśmy, i darliśmy niemieckie książki.
W końcu stycznia 1920 r. niemieckie wojska opuściły nasze tereny, bo 28 stycznia wkroczyło do Białachowa wojsko polskie. W przeddzień przygotowano flagi polskie, transparent i bramę. Cała ludność Białachowa czekała przed wioską na wojsko polskie, które przybyło od strony Borzechowa. Powitaliśmy je okrzykami, wiwatami i płaczem z radości. Wieczorem w szkole odbyło się oficjalni powitanie. Nauczyciel nauczył nas na ten dzień wiersze i piosenki. Pamiętam, że śpiewaliśmy „Patrz Kościuszko na nas z nieba...". Zaproszono żołnierzy do naszych domów. Cieszono się - panowała duża radość

- 3 -
Na drugi dzień w kościele w Zblewie odbyło się dziękczynne nabożeństwo, a ksiądz proboszcz dr Konstanty Kreft wygłosił płomienną mowę, a ludzie w kościele płakali.
W 1924 r. ukończyłem szkołę w Białachowie. Po 3-miesięcznym przygotowaniu w szkole ćwiczeń przy Seminarium Nauczycielskim w Bydgoszczy, gdzie dostałem się jako wolny słuchacz dzięki staraniom mojej ciotki Bronusi (siostry mojego ojca) i w 1925 r. zdałem egzamin do Państwowego Męskiego Seminarium Nauczycielskiego w Bydgoszczy.
W tamtych latach za naukę w szkołach średnich i wyższych trzeba było płacić. W seminariach nauczycielskich 80 zł rocznie, a w 8-letnich gimnazjach 20 - 30 zł miesięcznie. Mój brat Jan jako robotnik w tartaku w Kaliskach zarabiał 50-60 zł miesięcznie. Za pobyt w internacie płaciłem w 1925r. 30 zł, a w 1929 r. 55 zł miesięcznie.
Mało kto ze wsi uczył się w szkołach średnich. Szkół zasadniczych zawodowych do roku 1932 nie było - zawodu uczono się u rzemieślników, gdzie też płacono dodatkowymi usługami. W całym okresie międzywojennym (19 lat) z Bytoni tylko Paweł Klaman ukończył szkołę średnią, a potem Seminarium Duchowne. Został księdzem, a hitlerowcy w 1939 r. go zamordowali.
W Seminarium Nauczycielskim, które było szkołą na wysokim poziomie, byłem uczniem średnim. Z tego okresu warto zanotować, że mieliśmy bardzo dobrą orkiestrę symfoniczną. Nauka gry na skrzypcach była obowiązkowa, a na innych instrumentach dobrowolna. Mnie profesor zlecił grę w orkiestrze na oboju. Raz w roku dawaliśmy koncert dla miasta. To było wielkie wydarzenie dla całej Bydgoszczy. 
Drugą atrakcją naszej szkoły były wycieczki krajoznawcze. Każdy uczeń winien przynajmniej raz odbyć w czasie wakacji pieszą wycieczkę po Polsce. Ja brałem udział w dwóch wycieczkach. Pierwsza to w roku 1928 z Bydgoszczy nad morze. Pięciu kolegów przyszło pieszo z Bydgoszczy do mnie do Białachowa, a potem ja z nimi przez Kościerzynę, Kartuzy do Orłowa, które było na granicy wolnego miasta Gdańska. Tam nocowaliśmy nad brzegiem morza w lesie na wysokiej skarpie. Następnego dnia brzegiem morza doszliśmy do Gdyni, następnie statkiem na Hel. Stamtąd pieszo wzdłuż Helu doszliśmy do Wielkiej Wsi i dalej przez Puck, Swarzewo do Gdyni. W czasie wędrówki każdy miał plecak i koc. Nocowaliśmy w szkołach lub w lesie. Z powrotem do domu jechaliśmy z Gdyni pociągiem przez wolne miasto Gdańsk.











                                            Edmund Dywelski w środku w pierwszym rzędzie




W następnym, 1929 roku, wybraliśmy się w piątkę pieszo z Bydgoszczy przez Szubin, Poznań, Kalisz, Częstochowę, Śląsk, Baranią Górę, Babią Górę, Żywiec do Zakopanego. Tu też pieszo na Giewont, przez Zawrat do Morskiego Oka i na Rysy. Z powrotem szosą z Morskiego Oka do Zakopanego. Do domu wracaliśmy pociągiem do Krakowa, zwiedzaliśmy Wawel i Rynek, a na drugi dzień dalej pociągiem do Bydgoszczy. W czasie wędrówki nocowaliśmy a także nieraz jedliśmy obiady na plebaniach czy we dworkach, ale w górach za wszystko trzeba było płacić. Odwiedzaliśmy też w drodze wszystkich naszych krewnych. Ja miałem ciotkę przełożoną klasztoru w Wągrowcu, kuzyna - majora pilota w Poznaniu i brata Władka - policjanta w Częstochowie. Tam zatrzymaliśmy się przez dwa dni. Cała wycieczka trwała miesiąc. Inna grupa kolegów w tym roku była na Polesiu. 

Po pięciu latach, w maju 1930 roku, zdałem maturę i zostałem nauczycielem. Była duża radość, że już nie będę ciężarem dla rodziców i sam będę zarabiać. Jednak tu, na Pomorzu, pracy nie otrzymałem, bo rozpoczął się kryzys w Polsce (rok wcześniej na świecie). Rząd zaczął oszczędzać w pierwszym rzędzie na oświacie.

- 4 -
Premier rządu polskiego Kozłowski powiedział w Sejmie, że chłopaczkowi ze wsi wystarczy, gdy nauczy się liczyć do tysiąca i czytać z książeczki do nabożeństwa. Zwalniano nauczycieli. Klasy w szkołach powszechnych miały liczyć 60 uczniów, a w klasach łączonych, jakie były w mniejszych wsiach, nawet 80. Ja parę lat później uczyłem w Bobrowiczach na Polesiu sam jeden 140 uczniów. Szkoła mogła istnieć gdy miała co najmniej 40 uczniów! W tym samym czasie na przykład w Szwecji 12 uczniów, a gdy było w osiedlu mniej, to nauczyciel dojeżdżał do uczniów.
Od 1 listopada 1930 roku otrzymałem pracę nauczyciela na Polesiu. To było jedno z województw za Bugiem i dziś do Polski nie należy. Tam było mało Polaków - na Polesiu około 10 procent, reszta to Białorusini, a w miasteczkach 30 – 40 procent Żydów.
Otrzymałem pracę w szkołach powiatu Kosów Poleski. Kiedy tam wyjeżdżałem, to koledzy z Bydgoszczy żegnali mnie, jakbym wyjeżdżał do Afryki. Bo też Polesie i województwa za Bugiem to był inny świat.
Najpierw otrzymałem pracę w szkole w miasteczku powiatowym w Kosowie Poleskim, gdzie było sporo urzędników Polaków przybyłych tak jak ja „z Polski". W każdym takim miasteczku było tam około 30 procent Polaków, 40 Żydów i 30 Białorusinów.
Tu, w Kosowie, nie miałem trudności w porozumiewaniu się z mieszkańcami - mówiliśmy po polsku. Ale po 2 miesiącach przeniesiono mnie do szkoły na wsi, do Zapola, gdzie mieszkała ludność tylko białoruska.
We wsiach na Polesiu było tak prawie wszędzie - trafiały się 1 - 3 rodziny polskie. Gdzieniegdzie były małe wioski polskie, tak zwane zaścianki szlacheckie.
Białorusini mieli religię prawosławną, a Polacy katolicką. W powiecie kosowskim, gdzie byłem (a powiat był duży - ponad 100 km długi), było tylko pięć kościołów, natomiast cerkwi prawosławnych pięćdziesiąt.
Więc przybyłem na wieś. W pierwszych dniach nic ludzi nie rozumiałem. Dopiero po paru tygodniach mogłem się porozumiewać. Wszędzie szkoły były polskie. Dzieci, które przychodziły do I klasy, nie rozumiały nauczyciela. Dopiero po pewnym czasie uczyły się języka polskiego.
Do 1928 roku było wiele szkół z językiem białoruskim, a w południowych województwach ukraińskim, lecz je zamieniano na polskie. W 1934 roku kierownicy szkół otrzymali tajne zarządzenie, aby w ciągu roku doprowadzić do takiego stanu, by dzieci także w czasie przerw mówiły po polsku.
Wtedy przypomniałem sobie, jak ja w dzieciństwie chodziłem do szkoły niemieckiej i nie wolno mi było mówić nawet w czasie przerwy po polsku.
Wieś Zapole, odległa 6 kilometrów od Kosowa, miała około 800 mieszkańców. Szkoła miała jednego nauczyciela, uczniów było około 130. Były, tak jak prawie wszędzie, cztery klasy, I i II klasy jednoroczne, III dwuletnia, a IV trzyletnia. Program nauczania w tych szkołach równał się 6 klasom szkoły pełnej, 7-klasowej.
W Zapolu był budynek szkolny tak jak wszystkie domy drewniany. Murowanych domów na wsiach w ogóle nie było. Dziewięćdziesiąt procent domów miało dachy słomiane, a reszta gonty (klepki z drewna). Niektóre nowe domy (po spaleniu) budowane w latach 30-tych kryto blachą.
W szkole w Zapolu była jedna izba lekcyjna i 2-pokojowe mieszkanie z kuchnią, gdzie mieszkał nauczyciel Witek Strażecki (4 lata starszy ode mnie), który przyjechał na Polesie z Czeladzi koło Sosnowca. Ponieważ jego ojciec zmarł, sprowadził do siebie matkę, starszego brata i dwie siostry, 19-letnią Felę i 12-letnią Danusię.
Ponieważ na wsi nie było dla mnie odpowiedniego mieszkania, ulokowałem się u nich. Witek został instruktorem oświaty pozaszkolnej na czas zimy, więc ja zostałem nauczycielem na jego miejsce.

- 5 - 
Fela bardzo mi się podobała, więc po paru miesiącach poprosiłem o jej rękę. W maju 1930 roku otrzymałem pracę we wsi Bajki, 4 kilometry od Różany. W czasie okupacji Niemcy tę wieś spalili razem z ludźmi.
Na wakacje (lipiec - sierpień) pojechałem do domu do Białachowa.
1września 1931 roku zostałem mianowany nauczycielem etatowym w Bobrowiczach. Tę wieś w czasie wojny Niemcy też spalili razem z ludnością.
3 października odbył się mój ślub z Felą. 

W Bobrowiczach było duże jezioro (4 na 6 kilometrów). Za nim leżała wieś Wiado, do której droga wiodła tylko przez jezioro. Pewnego razu popłynąłem tam łódką do kolegi. Wracając wieczorem na jeziorze kilka godzin błądziłem. Dopiero rybacy na jeziorze wskazali mi właściwy kierunek.
Ludzie w Bobrowiczach, jak i w innych wsiach na Polesiu, żyli bardzo biednie. Żadnych fabryk na tamtych terenach nie było. Ludzie utrzymywali się tylko z roli. Rodziny były bardzo liczne, średnio w rodzinie żyło 8-10 dzieci. Reszta, bo 30 procent dzieci do lat 7-miu, umierał z niedostatku i brudu. Większość gospodarstw była bardzo mała, bo rodzice przed śmiercią dzielili ziemię na wszystkich synów. Były rodziny, które miały mniej niż hektar, a nawet 1/4 hektara i to w kilku kawałkach, nieraz odległych od siebie kilka kilometrów. Były pola na metr szerokie, a 3 na kilometry długie. Ziemia była piaszczysta albo podmokła. Uprawa zacofana, większość bron drewniana, zdarzały się drewniane sochy (pługi). Wiele wozów nie miało kół z żelaznymi obręczami, a rzadko który wóz miał żelazne osie. Jeśli para butów była w rodzinie, to było dobrze - nosili łapcie uplecione z kory lipy lub wierzby. Rower na wsi miał tylko nauczyciel. Moja 4-osobowa rodzina w Choroszczy zjadała więcej cukru niż cała 800-osobowa wieś. Większość rodzin ostatni chleb przed żniwami jadła na Wielkanoc, mięsa i tłuszczu nie było, krowy karmione lichym sianem mleko dawały tylko po ocieleniu przez 4 – 5 miesięcy - kiedy cielak ssał. Na przednówku dzieci przychodziły do szkoły blade i głodne.
Kiedy dzisiaj wspomnę tę nędzę, to żal mnie ogarnia. Żal, bo w tym samym czasie wielu Polaków żyło dostatnio, nawet w luksusie, na przykład właściciele majątków, kupcy i dobrze opłacani urzędnicy. Ja zarabiałem (1931-1939) 160 zł miesięcznie, początkujący policjant 180 zł, nawet listonosz 80 - 120 zł, a robotnik w tartaku w Kaliskach 50 - 60 zł, też kobieta na Polesiu za całodzienną pracę w majątku przy kopaniu kartofli otrzymywała 50 groszy. Kolejarze również byli dobrze opłacani. Kwalifikowany robotnik w dużych fabrykach dobrze zarabiał, oczywiście jeśli miał pracę. W latach 30-tych wiele fabryk stało, było wielu bezrobotnych bez żadnych zasiłków, bo zasiłek do roku otrzymywał tylko ten, który poprzednio przepracował i był ubezpieczony przez 40 tygodni. W mniejszych zakładach mało który robotnik był ubezpieczony, bo ubezpieczenie było dobrowolne. W sklepach było wszystko. Kolejek nie było, ale przeciętny robotnik czy rolnik nie kupił czekolady czy cytryny.
Przed wojną mieliśmy taki sam system rządzenia jak na Zachodzie. Dlaczego wtedy robotnik w Stanach Zjednoczonych, Anglii, a nawet Niemczech miał już samochód, a w Polsce ledwo rower z połatanymi oponami? W Bytoni w 1934 roku, kiedy wieś liczyła 1100 mieszkańców, było tylko 8 rowerów.
Więc byłem w Bobrowiczach. Ludność z dużym szacunkiem odnosiła się do mnie, zresztą jak do większości nauczycieli. Kłaniali się w pas. Uważali nauczyciela za człowieka, z którym nie mogli się równać.

31 marca 1933 roku urodziła się Luśka. Poród odbył się w szpitalu w Kosowie. Tydzień po porodzie zmarła matka Luśki. To była dla mnie wielka tragedia. Pogrzebem zajął się brat zmarłej Witek. Trzeciego dnia po pogrzebie odbyły się chrzciny Luśki i Luśka pozostała u Strażeckich, a ja pojechałem do Bobrowicz (40 kilometrów od Zapola). Z dużym trudem przeżyłem do wakacji i poprosiłem o przeniesienie bliżej (18 km) od Zapola do Choroszczy.

- 6 -
Po paru tygodniach pojechałem do rodziców do Białachowa. Tu namówiłem Klarę (siostrę), aby po wakacjach pojechała ze mną na Polesie i zajęła się Luśką.
Pojechaliśmy do Bobrowicz, a stamtąd furmankami 40 kilometry do Choroszczy. Tam budynku szkolnego nie było. Szkoła i mieszkanie dla nauczyciela mieściły się w chatach wiejskich wynajętych u miejscowych rolników.
Luśkę zabrałem do siebie i tak w trójkę z Klarą gospodarzyliśmy w Choroszczy do lipca 1935 roku, kiedy wyjechaliśmy do rodziców na Pomorze.
Po wakacjach Luśka została pod opieką Klary w Białachowie, a ja sam pojechałem na Polesie.
W styczniu 1935 poznałem Jankę. 23 grudnia 35 roku ożeniłem się. Po ślubie pojechaliśmy do Białachowa. Zabraliśmy Luśkę i od tego czasu zaczęło się moje nowe życie. 



Janka miała rodziców w Różanie - 40 kilometrów od Choroszczy. Różana była miasteczkiem liczącym około 5 tysięcy mieszkańców. Tak jak w każdym miasteczku było 40 procent Żydów (kupcy i rzemieślnicy), około 40 procent Białorusinów i 20 Procent Polaków (rolników i pracowników umysłowych).



Janki rodzice mieli nieduże gospodarstwo rolne i warsztat garncarski. Żyli nieźle z garncarstwa, dlatego mogli wykształcić dwie córki na nauczycielki. Rodzice byli prawosławni, mówili w domu po polsku, czuli się Polakami. Matka Janki pochodziła z rodziny katolickiej, a ojciec (Gajewski) też wywodził się w przeszłości z rodziny polskiej. Rodzeństwo Janki to Marysia, córka ojca z pierwszego małżeństwa, Janek (wtedy żonaty) - miał warsztat garncarski i parę hektarów ziemi, Stefek - skończył kurs dokształcający i był kierownikiem agencji pocztowej i też uprawiał garncarstwo artystyczne. Stefek zginął jako żołnierz polski w czasie wojny w 1945 roku. Dalsze rodzeństwo Janki to Halina nauczycielka i Jerzy - pracował przy ojcu. Rodzeństwo Janki i ona sama w 1930 roku przeszły z prawosławia na katolicyzm.
Janka po ukończeniu Seminarium Nauczycielskiego u Sióstr Niepokalanek w Słonimie w 1932 r. rok nie miała pracy. Uczyła w szkole bezpłatnie cały rok, aby w następnym otrzymać pracę. W tych latach było 10 tysięcy nauczycieli bez pracy, a ja uczyłem sani w szkole, w której miałem 140 uczniów.
W rok po ślubie Janka otrzymała pracę w szkole razem ze mną w Choroszczy, gdzie byliśmy do 20 sierpnia 1938 roku.
Trzy lata naszego pobytu w Choroszczy to był dla nas najpiękniejszy okres w naszym życiu. 5 czerwca 1937 roku urodził się w szpitalu w Kosowie Zenek. Obecnie było nas czworo. Nowe obowiązki i nowe radości. 


Ludność Choroszczy była dla nas bardzo życzliwa. Jak w prawie każdej wsi, działała tajna organizacja komunistyczna. Mimo że były naciski na nauczycieli, aby ujawniać działaczy komunistycznych, ja nie śledziłem ich działalności, chociaż od dzieci I i II klasy dowiadywałem się o ich wrogiej dla państwa pracy. Ja widziałem ich biedę i poniżanie ich przez urzędników polskich.
Z policją się nie kumałem, chociaż jednego, którego poznałem w pierwszym dniu mojego przyjazdu na Polesie, odwiedzałem w jego rodzinie. On został w 1929 roku karnie przeniesiony ze Starogardu na Polesie. W tych latach (1929 - 1934) wielu policjantów i nauczycieli z Pomorza przenoszono karnie (bez podania powodu) na Polesie za sprzyjanie opozycji Piłsudskiego i za nieangażowanie się w pracy w „Strzelcu” - młodzieżowej organizacji wojskowej.
Ten policjant powiedział mi, że głównym zadaniem policji na Polesiu była walka z komunistami i działalnością na rzecz narodu białoruskiego. Złodziei i żadnych napadów czy rabunków na Polesiu nie było. 

1 września 1938 roku zostaliśmy na własną prośbę przeniesieni do szkoły w Wólce Telechańskiej, pięknej miejscowości nad Kanałem Ogińskiego, 2 kilometry od gminnej miejscowości Telechany, gdzie był lekarz, poczta, kościół i stacja kolei wąskotorowej, która łączyła nas ze światem. Każdego roku na letnie wakacje wyjeżdżaliśmy do Białachowa.

- 7 -
Stąd bywaliśmy też u Cesi (siostry) w Gdańsku, czy stamtąd na 1-dniowe wycieczki do Gdyni. Odwiedzaliśmy też Helenę (siostrę) w Klaskawie.
Tego lata Leosia, żona Jana (brata), zaproponowała nam, abyśmy zaangażowali jako pomoc domową, wtedy nazywaną służącą, Jadzię z Cieciorki. Jadzia się zgodziła. Uzgodniliśmy, że otrzyma 15 zł miesięcznie i utrzymanie. Ona zajmie się opieką nad Zenkiem i Luśką. Luśka miała wtedy 5 lat, a Zenek rok. Będzie przygotowywała śniadania, obiady i kolacje. Będzie też prać i sprzątać.
Było nam lżej. Mieliśmy więcej czasu na odwiedziny znajomych. Jadzia była rok, do wakacji 1939 roku. Po wakacjach zaangażowaliśmy Władkę spod Gniezna.
W Wolce był budynek szkolny, oczywiście drewniany, ale wygodny. Mieszkanie miało dwa duże pokoje, trzeci mały z kuchenką (dla służącej) i dużą kuchnię. W drugiej części były dwie sale lekcyjne i kancelaria, w której całymi wieczorami przebywałem. Tam też miałem 3-lampowe radio. Można było słuchać stacji zagranicznych. Często z ciekawości słuchałem Mińska. Wtedy już rozumiałem po rusku.
Wieś miała około 1000 mieszkańców. Uczniów było 160, dwóch nauczycieli, 5 klas. Przy szkole była 1/4 ha działka rolnicza. Ja ją uprawiałem, aby mieć różne warzywa, których tam nie znano, na przykład pomidory, a głównie, aby pokazać dobrą uprawę. Wtedy już stosowałem nawozy sztuczne, które sprowadzałem pocztą i o których tam nikt nie słyszał. Zbiory też miałem rekordowe. Miałem piękne pomidory, które rozdawałam też dzieciom. Na tej działce w Wólce w 1939 roku zasiałem 20 arów owsa z zastosowaniem nawozów sztucznych, które i nasiona sprowadzałem z zakładów ogrodniczych Hozakowskiego w Toruniu. Miało to być poletko pokazowe. Owies wyrósł bardzo piękny. Przy obecności wielu rolników sam skosiłem.
Na Polesiu do sprzętu zboża używano tylko sierpów. Kosy mieli do koszenia traw na siano. Sprzęt zbóż należał do kobiet. Mężczyźni tylko zwozili do stodół.
Po skoszeniu mojego owsa kilka dni sechł na pokosach. Kiedy był suchy, zbliżała się chmura deszczowa. Poprosiłem dwie rodziny sąsiadów. Przybiegli i w paru minutach związali, zestawili i po polsku nakryli snopami.
Lunął deszcz, a ja dwóch ojców z tych rodzin zaprosiłem do mieszkania. Postawiłem pół litra wódki, Janka podała kiełbasę i popijaliśmy. Tam, na Polesiu, nie było zwyczaju, aby nauczyciel z chłopami pił wódkę. Jak się później okazało, ci dwaj mężczyźni byli przywódcami komunistów i po wkroczeniu sowietów przewodniczącymi komitetu rewolucyjnego, który zajmował się rabowani i mordowaniem bogatszych Polaków. Wielu nauczycieli wtedy zginęło od miejscowych ludzi.
17 września, w dzień przekroczenia granicy Polski przez Armię Czerwoną, w Wólce z miejscowych mężczyzn utworzono zbrojny oddział z karabinami, a do mnie przyszli ci dwaj przedstawiciele Komitetu i zapewnili mnie, że nam się nic nie stanie, bo jestem dobrym człowiekiem. Co nie przeszkadzało wysłania konno delegacji do Choroszczy (60 km) o moja tam opinię, którą otrzymali dla mnie pochlebną.
Wrócę do 1 września 1939 roku, do dni, kiedy Niemcy rozpoczęli wojnę z Polską.
Polska czekała na pomoc Francji i Anglii, ale oni nie chcieli ubierać za Gdańsk. Do 17 września uczyliśmy.
Od czasu do czasu przelatywały niemieckie samoloty, a w dali było
słychać wybuchy. Niemcy doszli już do Buga, a Warszawa jeszcze się broniła. Prezydent Warszawy Starzyński nawoływał przez radio do obrony Warszawy i Polski. 17 września radio warszawskie podało, że Sowieci przekroczyły granice Polski. Nastawiłem na radiostację z Mińska, a tam co chwilę podawano po rusku i po polsku, że rząd Polski „uszedł” do Rumunii, a władze radzieckie wkraczają na Zachodnią Białoruś i Ukrainę dla obrony braci Białorusinów i Ukraińców.

- 8 -
W południe przyszli ci dwaj poprzednio wspomniani sąsiedzi i poprosili o wysłuchanie komunikatów z Mińska. Po kilku godzinach przemaszerował przez wieś wspomniany poprzednio oddział. Poszli do Telechan, gdzie był posterunek policji, ale policjantów już na posterunku nie było. Pokryli się.
Do szkoły zbiegła się cała wieś. Poprosili o wejście do kancelarii, gdzie miałem radio, wystawili je na okno, a ludzie słuchali komunikatów z Mińska. Krzyki, wiwaty, płacz radości, śpiewy, tańce trwały od tego czasu przez kilkanaście dni. Poprosili do kuchni, gdzie gotowali mięso ze zrabowanych u Polaków świń. Potem poprosili jeszcze o jeden pokój. Co miałem mówić - pozwoliłem. Panowała radość nie do opisania. Był czas zbiorów i siewów jesiennych, ale ludzie nie pracowali. Wierzyli, że teraz z Rosji wszystko przywiozą, że będzie raj.
Może 25 września Komitet zapowiedział, aby cała wieś poszła do Telechan na powitanie wojska radzieckiego. Ja namalowałem dużą czerwoną gwiazdę, inni transparenty i poszliśmy.
W Telechanach zebrały się tłumy ludzi. Czekali na przyjazd wojska. Na czele byli przywódcy Komitetów Rewolucyjnych, rabin żydowski, pop prawosławny i ksiądz katolicki.
Nareszcie przyjechali. Powitał ich po rosyjsku rabin z chlebem i solą, a oni się zdziwili, że daje im chleb. Ktoś z nich powiedział: „Chleb? Chleba nam nie nada, u nas mnogo, a soli skolko choczesz, zawalis".
Na trzeci dzień po „wyzwoleniu” (19 września) odbyło się zebranie w szkole, na które też nas proszono. Główną sprawą była nauka w szkole. Nauka miała się odbywać w języku ruskim, dlatego nas, polskich nauczycieli, wcale nie brali pod uwagę.
Wybrano trzech nauczycieli spośród chłopów. Jednego z nich zapytano: „Bukwy znajesz?”. A on odpowiedział: „Znaju”. „Tak ty pierwyj kłas możesz uczyć ".
Nam strach było wychodzić z domu, a tu chleba zabrakło. Nie było co jeść, tylko warzywa w ogródku, ale bez mięsa, tłuszczu i mleka dla 1,2-letniego Zenka. Wtedy postanowiliśmy, aby Janka poszła w tej sprawie do Komitetu. Poszła. Powiedziała do nich po rusku: „Przyszłam z wami porozmawiać. Ja Białorusinka. Umiem czytać i pisać po rosyjsku”. I pokazała im swoje świadectwo maturalne, gdzie miała ocenę z drugiego języka obcego - białoruskiego. Janka też w czasie pierwszej wojny była z rodzicami w głębi Rosji i tam chodziła do szkoły rosyjskiej.
Członkowie Komitetu zdębieli, jak usłyszeli, że Janka mówi po rusku. Udobruchali się i zaangażowali Jankę na nauczycielkę, i zaraz przysłali bochenek chleba. Od tego czasu ludzie przynosili nam chleb, słoninę i mleko.
Jeszcze przed zaangażowaniem Janki przyjechał do Wólki sowiecki zastępca inspektora szkolnego. Na zebranie kazał zawołać mnie i tam na zebraniu zwracał się do mnie (po rusku) jak do przyszłego kierownika szkoły. Po pewnym czasie ktoś z Komitetu przerwał mu i powiedział po rusku: „Jak to on ma uczyć nasze dzieci? Przecież on nie mówi po rusku?". Na to inspektor: „On prędzej nauczy się naszej mowy, niż wy zdobędziecie wiedzę, jaką on posiada”.
Rozpoczęła się gorąca dyskusja, w wyniku której ja miałem od jutra uczyć. Na drugi dzień zamiast do klasy poszedłem do Komitetu. Tam usłyszałem: „Nie lzia, iditie domoj". Poszedłem do domu.
Po trzech dniach znowu przyjechał ten inspektor. Poszedł do Komitetu w kancelarii i stamtąd słyszałem długą, głośną rozmowę, po której ten inspektor sam przyszedł do nas do mieszkania i czysto po polsku powiedział, że jest Polakiem, ale polską mową nie chce drażnić ludzi i mówi po rusku. Rzekł mi, abym nie mówił o tym ludziom. Ten inspektor, to Stanisław Radkiewicz, który w latach 1945 - 1956 był u nas w Polsce ministrem bezpieczeństwa. Pochodził ze wsi Hoszczewo w powiecie kosowskim z rodziny polskiej, która w domu mówiła więcej po rusku niż po polsku. Tylko tyle, że byli katolikami.

- 9 -
W roku 1928 ojciec Stanisława Radkiewicza zabrał syna i tajnie przeszedł do Związku Radzieckiego. Tam ich rozdzielili i syna Stanisława umieścili w domu dziecka, gdzie ukończył 10-latkę i kurs polityczny. Po czym posłali go tajnie do Polski, gdzie w Zagłębiu organizował propagandę komunistyczną. Kiedy 1 września 1939 roku wybuchła wojna, on wrócił na Polesie i tu po wkroczeniu wojsk radzieckich został zastępcą inspektora szkolnego.
Wracam do tego, jak Radkiewicz przyszedł do nas do mieszkania. Powiedział, że dogadał się z Komitetem, że od jutra mam ponownie iść do szkoły. Ja na drugi dzień znowu poszedłem najpierw do Komitetu i teraz miałem iść, ale za mną poszło dwóch z Komitetu z karabinami. Weszliśmy do klasy. Dzieci wstały, a jeden z Komitetu powiedział po rusku, że ja będę uczył, a że nie umiem mówić po rusku, to będę mówił po polsku, „ale wy, dzieci, odpowiadajcie po rusku”. Potem dodał: „Możetie siedit w szapkach, akoszków (okien) nie pozwalajtie otkrywać, a papieroski toże możetie kuryć". Następnie ci dwaj z karabinami usiedli w ławkach. Ja zacząłem lekcję arytmetyki. Mówiłem po polsku, a dzieci z początku po rusku, a potem odpowiadały po polsku. Wtedy ci dwaj z Komitetu wstali, podeszli do mnie i powiedzieli: Iditie domoj”. I poszedłem do domu.
Po godzinie przyszedł do mnie jeden i w zaufaniu powiedział, że są rozmowy w Komitecie, aby mnie zabić. Wtedy szybko wyszedłem do Telechan, gdzie urzędował Radkiewicz. Powiedziałem mu o zdarzeniu (po polsku) i prosiłem, aby przyjechał i mnie odwołał z funkcji nauczyciela. On na to, że organizuje się w Kosowie kurs języka rosyjskiego dla polskich nauczycieli i tam mnie skierował oraz dał pisemko do Komitetu.
Na drugi dzień wyjechałem do Kosowa, a Janka uczyła dalej.
W Kosowie na kursie było około dwudziestu nauczycieli polskich, sami znajomi, także Danek, mąż siostry Janki, też Witek Strażecki, który zdążył już się zaprzyjaźnić z Radkiewiczem.
Często w trójkę dyskutowaliśmy o przyszłości Polski. Radkiewicz twierdził, że dojdzie do wojny Rosji z Niemcami, a Polska zostanie 17 republiką radziecką i wtedy możemy do niego się zgłosić.
Kurs miał trwać miesiąc. Po dwóch tygodniach przyjechała do mnie Janka. Tu spotkaliśmy się z dobrym znajomym nauczycielem, znającym dobrze język rosyjski, aby nam pomógł przenieść się do Iwacewicz, tam gdzie on uczył. Poszliśmy razem do kierowniczki "ONO" (głównej inspektorki szkolnej). Tam ten kolega przedstawił Jankę jako nauczycielkę języka białoruskiego, a mnie jako znającego dobrze język niemiecki i że tacy nauczyciele są potrzebni szkole w Iwacewiczach.
Po krótkim egzaminie inspektorka zgodziła się i napisała na świstku papieru ołówkiem do Komitetu w Wólce, że nas o przenosi do Iwacewicz. Po skończonym kursie wróciłem do Wólki i przedstawiłem pismo o przeniesieniu Komitetowi. Oni chętnie wyrazili zgodę.
Zorganizowałem trzy furmanki. Załadowaliśmy część nasz mebli i rzeczy, bez tego, co zostało w zajętych przez Komitet w pokoju, kuchni i kancelarii. Ludzie patrzyli na nasze „bogactwo” i milczeli.
Pojechaliśmy na stację kolejki wąskotorowej (Telechany – Iwacewicze) i tu poprosiłem o wagon. Nie było wolnego, ale że byli jeszcze polscy kolejarze, rozładowaliśmy wagon z drzewem i załadowaliśmy nasze graty. Po godzinie był pociąg. Doczepili nasz wagon i pojechaliśmy do Iwacewicz. Jak się później dowiedziałem, to po naszym odjeździe przyjechało na stacje 4 z Komitetu z Wólki po nas, a nas już nie było. Znajomy kolejarz ulokował nas w Iwacewiczach u Andzi, która mieszkała z siostrą w dwóch pokojach. Mieszkaliśmy u nich jakieś dziesięć dni.
Po kilku dniach po naszym przyjeździe były Święta Bożego Narodzenia, a u nas nic, ledwo trochę chleba i kartofle od Andzi. Kupić nic nie było można.

- 10 -
Jednak choinką postawiłem. Luśka miała wtedy 6 lat, a Zenek dwa. Pod choinkę dwa jajka i dwie razowe bułki.
Po dziesięciu dniach udało nam się zdobyć mieszkanie w małym domku, gdzie była jedna izba i kuchnia. Domek był przy ulicy Nadolnej, blisko torów kolejowych.
Iwacewicze to była duża osada z dużym tartakiem, była gmina, lekarz, poczta, kościół i szkoła z 350 uczniami. Przed wojną było tu sześciu nauczycieli, a teraz, przy Sowietach, dwudziestu. Była też stacja kolejowa na linii dwutorowej Warszawa - Stołpce i dalej Mińsk - Moskwa.
Po Nowym Roku poszliśmy do szkoły. Dyrektorem był jeszcze kierownik, który znał język rosyjski. Poza nim jeszcze pięciu nauczycieli polskich, a reszta przybyła z Rosji. Janka uczyła w młodszych klasach, a ja otrzymałem język niemiecki jako obcy w starszych klasach oraz kilka godzin arytmetyki w języku rosyjskim. Do każdej lekcji arytmetyki przygotowywałem się z pomocą Janki ca najmniej godzinę. Była to dobra dla mnie nauka języka rosyjskiego, Później utworzono dodatkową szkołę polską i ja wtedy w niej uczyłem, lecz języka niemieckiego w szkole rosyjskiej dalej uczyłem.
Jak już wspomniałem, w Iwacewiczach był duży tartak i tu osiedliło się sporo rodzin polskich z Polski centralnej. Etat dla nauczyciela wynosił 18 godzin tygodniowo. Nauczyciel musiał mieć na każdą lekcję obszerny konspekt, który przed lekcją podpisywał dyrektor szkoły. Za godziny nadliczbowe płacono. Ja miałem około 26 godzin i zarabiałem około 1000 rubli. W tym czasie robotnik w tartaku miał do 120 rubli, naczelnik poczty też 120 rubli. Nauczyciele byli dobrze wynagradzani. Janka miała mniej godzin. W sklepach ceny urzędowe nie były wysokie, chleb - 1 rubel za kilogram. Inne towary były od czasu do czasu, za to długie kolejki. Mięsa, tłuszczów czy cukru nie było wcale. Słonina była na targowisku po 80 - 100 rubli za kilogram. Materiałów na ubrania czy płótna, także naczyń kuchennych też nie było. Kto miał ostatnie zniszczone buty czy ubranie, to otrzymywał specjalny talon i mógł kupić...
Rosjanie głosili tolerancję religijną, ale za chodzenie do kościoła inteligent czy osoba na stanowisku, a zwłaszcza nauczyciel mógł oczekiwać wywozu na Sybir.
10 lutego 1940 roku, kiedy było 39 stopni mrozu, odbył się pierwszy wywóz za Archangielsk do pracy w lesie. (W tym dniu po południu urodziła się w domu Tereska.). Do podstawionych na stacji kolejowej towarowych wagonów spędzono setki osadników wojskowych, leśniczych i gajowych, urzędników polskich i innych „wrogów ludu”. Wszystkich z całymi rodzinami. NKWD-iści (władza bezpieczeństwa) weszli wczesnym rankiem do mieszkań ludzi przeznaczonych do wywozu, kazali się ciepło ubrać, zabrać ręczny bagaż i popędzili na stację do zimnych wagonów towarowych. Zabierano całe rodziny, nawet tam, gdzie kobieta rodziła. Poczekali aż urodzi i też zabierano.
Pociąg stał na stacji cały dzień, w nocy odjechał, a było 40 stopni mrozu.
Transport wywiezionych trwał tydzień. Co parę dni podawano gorącą wodę, bez żadnej żywności. Z zimna i głodu wielu ludzi w drodze zmarło.
Po wywozie strach padł na pozostałych Polaków. Każdy gromadził zapas suchego chleba i słoniny. My też mieliśmy worek sucharów. Żyliśmy w ciągłym strachu. Takich wywozów była jeszcze dwa (w innych okolicach był jeszcze trzeci) 13 kwietnia 1940 r. do Kazachstanu (mrozów już nie było) i 20 czerwca 1941 r., a 22 czerwca Niemcy rozpoczęli wojnę z Rosją i część tego transportu poginęło - mówiono, że Niemcy zbombardowali.
W tych wywozach deportowano około miliona Polaków. W 1941 r. urodził się Januszek. Zachorował i przy końcu czerwca zmarł. Sam ochrzciłem go w domu. Lekarza w tym czasie nie było, bo sowiecki uciekł przed Niemcami, którzy 22 czerwca rozpoczęli wojnę i bombardowali też Iwacewicze.
My mieszkaliśmy przy Nadolnej, blisko torów kolejowych, dlatego zabraliśmy tobołki i dzieci z Januszkiem i uszliśmy za osadę do kościoła. Tam była piwnica i dosyć dużo ludzi się tam skryło.

- 11 -
Na drugi dzień, gdy Niemcy byli już w Iwacewiczach, wróciliśmy do domu, a połowy domu już nie było, tylko wielka wyrwa po bombie. Część naszego dobytku nie było.
Przeprowadziliśmy się do innego mieszkania i wyjechaliśmy do Kosowa odległego polną drogą od Iwacewicz 16 kilometró. Tam zatrzymaliśmy się u znajomych, była też tam rodzina Strażeckich.
Niemców w Kosowie jeszcze nie było. Dopiero na drugi dzień było słychać strzały w mieście. Ja z Witkiem i Mańkiem wyszliśmy do ogrodu przy ulicy. W tym czasie nadjechali na motocyklach Niemcy, gwałtownie się zatrzymali i chcieli do nas strzelać. Ja krzyknąłem po niemiecku: „Nie strzelajcie, jestem Niemcem”. Podeszli do nas, porozmawiali ze mną i kazali skryć się w domu.
W czasie ich przejazdu przez miasteczko strzelali do wszystkich napotkanych mężczyzn. Zginęło tam wtedy ponad dwadzieścia osób.
Po paru dniach wróciliśmy do Iwacewicz. Tam już na mnie czekali. Niemcy wyznaczyli burmistrza, ale nie mogli się z nim dogadać. Burmistrz wiedział, że ja uczyłem w szkole języka niemieckiego. Zostałem tłumaczem.
Po paru tygodniach przekazano mnie do brygady napraw linii telefonicznych, gdzie szefem był Niemiec, a 20 robotników to Polacy i Białorusini. W tej brygadzie oficjalnie byłam robotnikiem, a nieoficjalnie tłumaczem i pisarkiem, bo szef słabo pisał. Zarabiałem 10 marek na 10 dni, a za kilogram słoniny płaciło się 150 marek, worek żyta 200 - 300 marek. Czasami był chleb w sklepie, ale chleb z łuskami owsa i gryki - jadło się go, jakby był z trocinami.
Przy Niemcach był tylko handel wymienny i za drogie pieniądze. Wymienialiśmy ubrania i inne drobiazgi na chleb. Handlowano też towarami od Niemców za słoninę od chłopów. Zmieniła się nasza sytuacja, kiedy po roku otrzymaliśmy od Witka Strażeckiego krowę.
Witek po rozstrzelaniu przez Niemców jego matki, siostry i brata postarał się o wyjazd do centralnej Polski. Za nasze jesionki otrzymaliśmy siano i słomę.
Latem Luśka pasła krowę. Wiosną 1942 roku miałem jechać samochodem z szefem do Kosowa (szosą 25 kilometrów). Wymawiałem się, że nie jadłem śniadania, że żona ma mi później przynieść i Niemiec zgodził się, że nie pojadę i zabrał swoją żonę, która do niego przyjechała z Berlina. Ja zawiadomiłem telefonicznie robotników w Kosowie, że szef do nich jedzie. Po paru godzinach znów do nich zadzwoniłem, a oni odpowiedzieli, że szef powinien już być w Iwacewiczach, bo godzinę temu wyjechał. Zawiadomiłem o tym policję. Po kilku godzinach policja przyholowała samochód szefa, a w nim trupy szefa i jego żony. W drodze partyzanci samochód szefa ostrzelali i zostawili na szosie.
Muszę dodać, że tego dnia w Kosowie Niemcy rozstrzelali wszystkich Żydów, a było ich około 1500. W tym dniu też rozstrzelali babcię Luśki i jej ciocię Danusię z mężem. Niemcy rozstrzeliwali Żydów w każdym mieście, w Iwacewiczach też około 300.
Iwacewicze położone były przy głównej linii kolejowej na front, dlatego też partyzanci często wysadzali pociągi idące na front. Za każde wysadzenie pociągu Niemcy rozstrzeliwali kilka rodzin polskich. Strach było przebywać w Iwacewiczach. Janki rodzice mieszkali w Różanach, 50 kilometrów od nas. Tam pociągów nie było i w miasteczku było dosyć spokojnie.
Jerzyk, brat Janki, przywiózł szynkę i parę kilogramów słoniny. Daliśmy Niemcom i otrzymałem pozwolenie na nasz wyjazd do Różany. To też odbyło się z przygodami. Najpierw Jerzyk przewiózł nas, a po paru dniach sam pojechałem furmanką z Różany do Iwacewicz po meble. Tydzień po moim wyjeździe z Iwacewicz partyzanci podłożyli bombę pod centralę telefoniczną, do której nasza brygada miała dostęp. Dlatego Niemcy wszystkich pracowników naszej brygady rozstrzelali.
Jeszcze wspomnę, że z końcem 1942 roku, kiedy zaczęły się trudności na froncie, Niemcy chcieli pozyskać Białorusinów i Ukraińców, i obiecali im po wojnie wolne państwa, a teraz przekazali im urzędy i utworzyli z nich pomocniczą policję, a Polaków, którzy byli dotychczas na urzędach rozstrzelali. Różana była wcielona do Rzeszy Niemieckiej i tam Białorusinów tak nie faworyzowali, traktowali ich równo jak Polaków.

- 12 -
W Różanie znajomy polski leśniczy wcielił mnie do swojej brygady drwali. Codziennie chodziliśmy do lasu, ja pisałem (po niemiecku) raporty, ile to wyrąbaliśmy kubików, a faktycznie mało co robiliśmy. Przychodzili do nas partyzanci i mówili nam, że Niemcy tego drzewa nie dostaną, bo oni w pobliżu mają swoją silną bazę w puszczy.
Po paru miesiącach wojsko niemieckie zorganizowało furmanki chłopskie po nasze drzewo. Początkowo nasza brygada jechała z furmankami w asyście wojska. Sytuacja była dla nas niebezpieczna, bo przewidywaliśmy starcie z partyzantami.
Pojechałem do dowódcy wojska i powiedziałem, że my, drwale, niepotrzebnie jedziemy, furmani sami załadują. Zgodził się ze mną i pozwolił nam wrócić po nasze piły i siekiery, a wojsko i furmanki czekały na nas. My zwlekaliśmy z przyjściem, więc wojsko z furmanami pojechało same. Po pewnym czasie usłyszeliśmy strzały - walkę z partyzantami. Niemcy się wycofali z dwoma zabitymi i kilku rannymi. Kilku furmanów też było rannych.
Na drugi dzień badał nas Amstkomisarz, ale uznał, że nie było mojej winy. Tu muszę dodać, że ten komisarz był dość przychylny dla Polaków.
Pracowałem dalej w lesie. Tu, w Różanie, mój zarobek wynosił 15 marek na 10 dni. Wystarczał na bochenek chleba.
Zajęliśmy się wyrobem gwizdków z gliny (ptaszki, koniki ). Początkowo wypalałem w piecu garncarskim ojca Janki, a później sam zbudowałem prowizoryczny piecyk do wypalania. Gwizdki sprzedawała Luśka (miała wtedy 11 lat) na rynku. To był dobry dochód, ale na ubrania czy buty nie wystarczało. Dlatego zająłem się też naprawą butów, a dzieciom robiłem ze starych (po Żydach ) nowe. Nie lubiłem tej pracy, ale wykonywałem ją nawet jeszcze w Bytoni gdzieś do 1958 roku.
W porównaniu z warunkami w Iwacewiczach w Różanie żyliśmy spokojnie i lepiej. Podstawowej żywności nie brakowało. Zresztą pomagali nam rodzice Janki. Stąd, z Różany, Niemcy też wywozili do roboty do Niemiec.
Na początku 1944 roku Niemcy w Różanie podali do wiadomości, że kto dobrowolnie zgłosi się do pracy w Niemczech, to będzie mógł zabrać rodzinę i ręczny bagaż. Zastanawiałem się, czy z tego nie skorzystać, bo zbliżał się front. Niemcy się cofali i od czasu do czasu ruskie samoloty bombardowały Różanę, w której była kompania wojska do walki z partyzantami. Dwóch sierżantów, z których jeden w cywilu był nauczycielem, zajmowało jeden pokój naszego mieszkania i często z nimi rozmawiałem. W czerwcu 1944 roku. to wojsko miało wyjechać na Pomorze. Poszedłem do dowódcy wojska i poprosiłem, aby nas zabrał. On się zgodził. Mówiłem, że mam koło Starogardu rodziców, a on dość życzliwie odnosił się do Polaków. Nie chciałem przeżywać frontu i byłem przekonany, że wojna skończy się przegraną Niemców na linii Wisły. Dlatego spakowaliśmy ręczny bagaż i pojechaliśmy ciężarówką z bagażem Niemców.
Okazało się, że wojsko zatrzymało się w Płońsku, a nam dowódca po paru dniach dał przepustkę i bilety kolejowe do Zblewa.
Dojechaliśmy do Klaskawy do Heleny (mojej siostry), potem do Kalisk, do siostry Cesi i stąd do Białachowa do rodziców. Tu u nich zamieszkaliśmy.
Po zameldowaniu (z pewnymi trudnościami) skierowano mnie do pracy w tartaku w Zblewie. Tu jako robotnik zarabiałem jako Polak 40 - 50 marek. To starczyło na wykupienie z naszych, dla Polaków, kart produktów żywnościowych. Przydział żywności był skromny. Ja, jako ciężko pracujący, otrzymywałem 500 gram chleba dziennie, ale dzieci i żona po 100 gram. Poza chlebem otrzymywaliśmy na kartki dla Polaków trochę margaryny, trochę mięsa z kością i nieco cukru. Z Polesia przywiozłem 500 marek, które tu miały dążą wartość i za to mogliśmy kupić (na czarno) mąki na chleb. Tu, na Pomorzu, wszyscy tu urodzeni musieli pod groźbą zesłania do obozu podpisać niemiecką listę narodowościową. Za to otrzymywali większe przydziały żywności, ale mężczyźni w wieku 16-60 lat

-.13 -
podlegali obowiązkowi służenia w wojsku i prawie wszyscy byli na froncie. Tu nie wolno było mówić publicznie po polsku.
W tartaku pracowałem 12 godzin dziennie z godzinną przerwą na obiad. Przychodziłem na obiad na połowę drogi i tu przeważnie Luśka przynosiła obiad.
Tu dosyć spokojnie i bez głodu doczekaliśmy wyzwolenia. Rosjanie wkroczyli do nas 6 marca 1945 roku. Jeden dzień była strzelanina. My skryliśmy się w poprzednio wykopanym schronie u Bielińskiego za wioską. Powitaliśmy Rosjan, a oni zabierali zegarki, buty i inne wartościowe rzeczy, a także pierzyny, z których wysypywali pierze, a zabierali czerwone wsypy na przystrojenie swoich namiotów i siedzib, w których mieszkali kilka tygodni.
Dzieci chodziły do lasu, gdzie byli Rosjanie i od nich przynosiły cukier, a przede wszystkim zbierały do worków wysypane z pierzyn pierze. Luśka przynosiła dosyć dużo pierza, z czego z czasem mieliśmy pierzynę i poduszki.
Niemniej wszyscy się cieszyli. Teraz śmiało można było mówić po polsku, w kościele śpiewać po polsku, a kiedy po kilku tygodniach przyszła Wielkanoc i w kościele zaśpiewano: "Wesoły nam dzień dziś nastał”, to prawie wszyscy płakali.
Jeszcze w marcu w niektórych szkołach rozpoczęto naukę. Dowiedziałem się, że w Starogardzie jest już inspektor szkolny, który zatrudniał nauczycieli. Nauczycieli było bardzo mało, bo jeszcze w 1939 roku Niemcy prawie wszystkich nauczycieli mężczyzn i księży tu na Pomorzu wymordowali. Uratowali się nauczyciele, którzy byli w wojsku. Niektórzy z nich po wojnie wrócili, a inni pozostali na Zachodzie. Nauczycielek (kobiet) Niemcy mniej wymordowali, zresztą tu na Pomorzu przed wojną nauczycielek było mniej niż 20 procent.
Teraz przyjmowano na nauczycieli każdego, kto się zgłosił, a miał choćby początki szkoły średniej. Później także po szkole powszechnej po dwu- czy sześciotygodniowych kursach. Ci nauczyciele musieli się dokształcać i wielu z nich po zdobyciu kwalifikacji było wybitnymi pedagogami.
Przy końcu marca poszedłem pieszo do Starogardu (14 kilometrów), do inspektora szkolnego. Po drodze widziałem, że w Radziejewie szkoła nie była zniszczona i tam przyjąłem pracę.
W Radziejewie szkoła była nad jeziorem i z Białachowa miałem tylko 3 kilometry. To zadecydowało, że na początek tam postanowiliśmy przyjąć pracę. Mankamentem było to, że w Radziejewie było miejsce tylko dla jednego nauczyciela.
Po pewnym czasie chcieliśmy poszukać innej szkoły. Na drugi dzień po powrocie ze Starogardu poszliśmy z Janką do Radziejewa. Budynek szkolny nie był zniszczony, ale wszystkie pomieszczenia i obejście szkoły były zasłane grubo słomą, bo szkoła służyła uciekinierom Niemcom i Litwinom za schronienie i miejsce odpoczynku. Z pomocą mieszkańców Radziejewa uprzątnęliśmy słomę z mieszkania, klasy i podwórza. Następnego dnia oczyściliśmy ściany jednego pokoju i kuchni. Wyszorowaliśmy podłogi, przygotowaliśmy legowiska ze świeżej słomy.
Po dwóch dniach załadowaliśmy nasz skromny dobytek na furmankę i pojechaliśmy z dużą radością do Radziejewa. Po paru dniach zdobyłem dwa krzesła, stół i dwie małe szafy. 1
1 kwietnia miałem rozpocząć naukę w szkole. Przedtem obszedłem wszystkie rodziny i zapisałem uczniów do szkoły. Kiedy wchodziłem do mieszkań, pozdrawiałem po polsku: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, a w większości rodzin ludzie płakali z radości, że przyszedł polski nauczyciel i będzie znowu po 6 latach polska szkoła. Wszyscy się cieszyliśmy, ale do jedzenia były tylko kartofle i ryby w jeziorze. W całej wsi była tylko jedna krowa, od której mleko rozdzielano tylko niemowlętom. Ziemniaków przywieźli nam 2 tony, ale ryby trzeba było złowić wędką. Z trudnością zdobyłem 3 haczyki na małe rybki, duże i szczupaki. Wędki ukręciłem z końskiego włosia. Był kwiecień, było jeszcze zimno, ale kiedy haczyk wędki zaczepił się w jeziorze o jakieś

- 14 -

gałęzie czy rośliny, to musiałem się rozebrać i nurkować, aby uratować haczyk. Musiałem łapać choć kilka ryb czy szczupaka, aby było co jeść. W czasie lekcji, kiedy była odpowiednia pogoda, to wychodziłem na godzinę - dwie nad jezioro, a uczniami zajmowała się Janka. W dzieciństwie bardzo lubiłem wędkować, a teraz tu, w Radziejewie, obrzydło mi to zajęcie. Ale cieszyliśmy się wszyscy, kiedy jedliśmy ryby.
Po pewnym czasie, kiedy zdobyłem więcej haczyków, Zenek też dostał wędkę i często późnym wieczorem razem łowiliśmy.
Chleba nie było, tylko czasami Luśce (miała 12 lat) udało się kupić bochenek chleba ze Zblewa, do którego Luśka chodziła jakieś dwa razy w tygodniu, a do Zblewa było 6 kilometry.
1 maja za pierwszą całą pensję (500 zł) udało mi się kupić litr ciemnego oleju rzepakowego, a 1 czerwca 50 kg białej mąki żytniej. Piekarnik był, więc piekliśmy smaczny chleb. W następnych miesiącach udało się czasem zdobyć trochę słoniny. W ramach parcelacji majątku przydzielono do szkoły 1 ha ziemi w 3/4 obsianej żytem. Kiedy żyto dojrzało, ja je skosiłem, Janka związała, razem postawiliśmy sztygi, a kiedy wyschło, to znajomy z Białachowa przywiózł maszynę i wymłóciliśmy. Otrzymaliśmy 1 tonę ziarna. Był zapewniony chleb na cały rok. Wiosną zasadziliśmy ziemniaki, które we wrześniu przywieźliśmy do Bytoni na nowe miejsce pracy.
Tu, w Bytoni, zostałem kierownikiem szkoły, a Janka i pani Pelplińska nauczycielkami. Do Bytoni przyjechaliśmy pod koniec sierpnia 1945 roku. Tu w budynku szkolnym nie było żadnej całej szyby. Dopiero po paru tygodniach sam oszkliłem najkonieczniejsze pomieszczenia. Nie było ławek dla dzieci. Zdobyłem deski, a po roku ławki. Podręczników do nauki i zeszytów żadnych nie było przez parę miesięcy, ale uczyliśmy z radością. Dzieci też uczyły się z ochotą.
Pierwsze 8 lat uczyliśmy też religii w szkole. Dopiero w 1955 wyrugowano krzyże i religię ze szkół.
Pensje nauczycieli były mizerne. Od września 1945 roku otrzymywaliśmy od czasu do czasu paczki z żywnością i mleko w proszku. Była to pomoc Stanów Zjednoczonych dla Polski, tak zwana UNRA.
Zająłem się pracą na ziemi szkolnej, a było jej 2 ha i pół ha łąki. Nie stać nas było na kupno krowy. Hodowaliśmy kury, króliki, potem owce i w następnych latach raz w roku kupowałem na podtuczeniu warchlaka do zabicia.
Z roku na rok było nam coraz lepiej materialnie, ale za to trzeba było uważać i lawirować w polityce. Była nagonka, aby każdy kierownik szkoły należał do PPR, a po 1948 roku do PZPR, partii, gdzie zwalczano religię. Ja zapisałem się do ludowców w 1946 roku, do SL, a po zjednoczeniu ludowców - do ZSL. Tu nie zwracano uwagi na przekonania ideologiczne członków.
W 1947 r. Luśka ukończyła 7 klasę w Zblewie, bo w Bytoni od 1946/7 było tylko 5 klas i dwóch nauczycieli (pani Pelplińska poszła do Zblewa). Trzeba było pomyśleć o szkole średniej dla Luśki. Wybraliśmy 5-letnią Szkołę Handlową w Tczewie. Tam zamieszkała w internacie.
Po skończonej szkole i roku pracy została nauczycielką. Musiała się dokształcać, ale w tym czasie wyszła za mąż i przestała uczyć.
W 1950 roku Zenek złożył egzamin do Liceum Ogólnokształcącego w Starogardzi i był tam w internacie. Po 5 latach przeniósł się do szkoły zawodowej w Gdańsku, a po jej ukończeniu rozpoczął pracę w stoczni. Gdy w szkole wieczorowej zdobył maturę, po 2-letniej pomaturalnej został nauczycielem w szkole zawodowej w Gdańsku.
8 września 1951 roku urodził się Ziutek i było nas teraz w rodzinie sześć osób. W 1953 roku Tereska rozpoczęła nauka w Liceum Ogólnokształcącym w Starogardzie i po zdaniu matury 2-letnia szkołę laborantek medycznych w Gdańsku, po której pracowała przy szpitalu w Gdańsku, potem w Bydgoszczy.
Ziutek w 1969 zdał maturę w Liceum Ogólnokształcącym w Starogardzie a po 2-letniej szkole pomaturalnej pracował w Starogardzie, Bydgoszczy i 2 lata w Berlinie. Po powrocie ożenił się i zaocznie ukończył wyższe studia - jest inżynierem.
W 1964 roku Janka przeszła na emeryturę, ale jeszcze 2 lata pracowała na pół etatu. Mnie uroczyście pożegnano na emeryturę w 1971 roku. W tym też roku ukończyłem budować własny domek w Bytoni.

- 15 - 
Na budowę otrzymaliśmy na bardzo dogodnych warunkach kredyt. Od sierpnia 1971 roku mieszkamy w nowym własnym domku. Często odwiedzają nas dzieci i dobrze nam się żyje na emeryturze. Wszystkie nasze dzieci mają mieszkania. Luśka ma własny dom w Kolinczu. Wychowała pięcioro dzieci. Z nich Genia ma już 35 lat. Jej dzieci to Małgosia i Maciej. U Lecha jest Arek i Jacek. Sławek i Stasiek są jeszcze samotni i przy mamie. Danka ma Agatkę i Michałka. Syn Zenek z Wandą mieszkają w Gdańsku. Tereska wyszła za mąż w 1962 roku. Mieszkają i pracują e Bydgoszczy. Ich Ola ma już własną rodzinę z synkiem Igorkiem, a Andrzej kończy studia. Ziutek z Lilą mieszkają i pracują też w Bydgoszczy i mają 7-letniego Macieja.
26 grudnia 1985 roku obchodziliśmy nasze Złote Gody. Zjechały się wszystkie dzieci, wnuki i prawnuki. Przybyły też delegacje ze wsi, z gminy i ZSL. Było przyjemnie i radośnie.
17 kwietnia 1989 roku podobna radosna uroczystość - to 80-lecie życia Janki. Dożyliśmy długich lat.
Życie się kończy. 30 marca 1990 roku zmarła nagle Janka, zmarła na skrzepem. Taka niespodziana śmierć to była dla mnie i dla dzieci tragedia. Przez kilka tygodni chodziłem jak błędny. Teraz po 8 miesiącach nieco się uspokoiłem. Zostałem sam i postanowiłem na razie mieszkać sam w domku w Bytoni.
Dzieci odwiedzają, z nich często Lusia ze Stachem, bo mieszkają w Kolinczu (23 kilometry). Wszystkie dzieci mają samochody. 9 czerwca tego roku (1990) ja też ukończyłem 80 lat i teraz czekam na koniec. Modlę się o tak spokojną śmierć jak Janki. Na tym skończę mój pamiętnik.
Edmund Dywelski
Bytonia, dnia 27.12.1990r.


wsteczdalej »