czwartek, 12 kwietnia 2018


                     Rękodzielnicy Kociewia  -  część I
          Chcę w tym opracowaniu przypomnieć sylwetki twórców ludowych Kociewia, których nie ma już wśród nas, a byli i tworzyli.  Kiedy ja zacząłem zajmować się kulturą i sztuką ludową, miałem zaledwie 20 lat, a bohaterowie tego felietonu mieli już pokaźny bagaż doświadczeń i sporo lat życia.
       
                                             
                                               Alojzy Stawowy



                                       Alojzy Stawowy około 1970 roku




             Zacznę od tego, który pierwszy stanął na ścieżkach mej twórczości. Był nim zacny, wielce zasłużony dla kultury ludowej Kociewia, Alojzy Stawowy z Bietowa. Kiedy z nim  się spotkałem z nim pierwszy raz? Oj, jak to było dawno! O ile mnie pamięć  nie myli, to było jesienią 1960 roku. Uczestniczyłem w kursie dla scenografów teatrzyków wiejskich. Przysłała mi zaproszenie pani Stefania Liszkowska - Skurowa z Wojewódzkiego Domu Twórczości Ludowej w Gdańsku, który mieścił się przy ulicy Korzennej w Ratuszu Staromiejskim. Dziś znajduje się tam siedziba Nadbałtyckiego Centrum Kultury. W kursie uczestniczyło więcej osób  reprezentujących ośrodki kulturalne województwa gdańskiego. Pamiętam, że  pod koniec zajęć każdy z uczestników miał opracować scenografię do jakiejś sztuki teatralnej. Coś mi się zdaje, że była to „Zemsta” A. Fredry. Zrobiliśmy małą wystawkę, którą obejrzała pani dyrektor WDTL, Leokadia Grewicz. Zwróciła uwagę na moje ciekawe rozwiązania sceniczne – to pamiętam. W pewnym momencie podeszła do mnie pani Liszkowska i powiedziała, że jedzie do Bietowa do Alojzego Stawowego, po czym zapytała,  czy chcę jechać z nią. Oczywiście, natychmiast się spakowałem i „Warszawą” garbusem pojechaliśmy do Bietowa. Samochodem kierował pan Janusz Kuchiński, wieloletni kierowca z WDTL-u. Pamiętam, że pogoda była  deszczowa. Krótko po południu zajechaliśmy przed gospodarstwo Stawowych. Weszliśmy do domu, w którym przywitali nas starsi państwo – Alojzy Stawowy z małżonką. Pan Stawowy od razu zrobił na mnie dobre wrażenie – schludnie ubrany, z czarnym wąsikiem, miły pan. Pani Liszkowska przedstawiła mnie jako młodego rzeźbiarza, a pan Stawowy chyba powiedział:  ‘Witam w gronie artystów ludowych”. Boże, cóż ja wtedy sobą reprezentowałem?  Zielony sztubak, co to nawet nie posiadał porządnego dłuta…  Podziwiałem jego rzeźby o tematyce świeckiej, wykonane w prawidłowych proporcjach. Z szafy dumnie na nas spoglądał Tadeusz Kościuszko, którego pan Alojzy wyrzeźbił jeszcze przed wojną. Pokazał swoją książkę pamiątkową, dyplomy, listy gratulacyjne. Pomyślałem wtedy: czy ja kiedyś mu dorównam? Kiedyśmy gawędzili o rzeźbach, rzeźbiarzach i sztuce ludowej, małżonka pana Alojzego przygotowała pyszny poczęstunek. Na stole znalazła się prawdziwa wątrobiana, krwawa (salceson), metka i wędzona szynka, a do tego swojski chleb. Pyszności! Syci, pełni miłych wrażeń serdecznie się pożegnaliśmy i pojechaliśmy do Zblewa, do mego domu.             
         
Alojzy Stawowy około 1970 roku

 Pan Stawowy nie był rodowitym Kociewiakiem.  Urodził się 18 maja 1904 roku, w Żelazkowie koło Gniezna. Na Kociewie przybył w 1920 roku. Tu poznał swą przyszłą żonę Bronisławę, z którą przeżył 60 lat. Rzeźbiarstwem zainteresował się jeszcze przed wojną. Początkowo były to postacie historyczne, jak: Kościuszko, Pułaski, Haller. Dopiero pod wpływem  Wojewódzkiego Domu Twórczości Ludowej, około 1956 roku, zainteresował się tematyką z życia wsi. Jego rzeźby miały poprawne proporcje. Wręcz nienawidził wykonanych niestarannie  postaci. Kiedyś tak mi powiedział: „Poprosili mnie z WDTL, bym wykonał jakiegoś sławnego człowieka, innych poprosili też.  Byłem na otwarciu tej wystawy. To, co tam mieli porobione, to by się wej diabeł uśmiał”. Jednocześnie był bardzo delikatny w publicznej ocenie  prac innych rzeźbiarzy. Nikogo nie uraził. Zresztą o swych rzeźbach też niewiele opowiadał. Był skromnym człowiekiem. Jego pracownia w Bietowie była prawdziwym przytuliskiem dla artystycznej duszy. Na ścianach dyplomy uznania, na półkach rzeźby, te najnowsze i te pokryte patyną czasu. Stół stolarski, mnóstwo narzędzi i wszechobecny zapach lipowego drewna. Przebywał w pracowni wiele godzin dziennie, mozoląc się z lipowym klockiem. Jego częstym tematem było „Wesele Kociewskie” według Bernarda Sychty.
               Lubiłem odwiedzać tego zacnego człowieka. Bardzo się cieszę, że mam” żywego” Alojzego Stawowego na wąskiej taśmie filmowej oraz zapis głosu na taśmie magnetofonowej.
                Pan Stawowy brał często udział w konkursach i wystawach sztuki ludowej. Mizernie wyglądały moje prymitywne rzeźby obok dojrzałych prac pana Alojzego Stawowego na wystawie w Starogardzie, w roku 1961. Ale byłem dumny, że stały właśnie obok jego dojrzałych rzeźb. W konkursie „Pamiątkarstwo ludowe” w Gdańsku. w 1959 roku, otrzymał wyróżnienie. W 1972 roku wyróżniono jego prace w konkursie „Rzeźba ludowa Polski Północnej”. Na ogłoszonym przez Wojewódzki Dom Kultury konkursie „Sztuka ludowa Pomorza Gdańskiego”, w 1976 roku, otrzymał I nagrodę. To tylko niektóre konkursy, w jakich brał udział. Od 1960 roku rzeźby Stawowego eksponowane były na wszystkich wystawach  sztuki ludowej organizowanych przez WDK w kraju i za granicą: 1972 – Rostock, 1978 – Mielnik (Czechy), 1979 – Pécs (Węgry),  1983 – Rovanieni, Pori i Turku (Finlandia). Jego rzeźby znajdują się w licznych muzeach etnograficznych w kraju oraz kolekcjach prywatnych.
                 Pan Stawowy bardzo sobie cenił współpracę z Wojewódzkim Ośrodkiem Kultury, a szczególnie z panią Stefanią Liszkowską. W jednym z listów tak pisał: „Szanowna Pani Magister. W załączeniu przysyłam pani mój rachunek wraz z tem zestawieniem. Za korespondencję, w jakiej przebija wyraźna troska o byt jednostki twórczej, za wszystko, co Pani czyni dla ludzi sztuki ludowej i rozwoju tej sztuki, należy się Pani nie tylko dziękować, ale i podziwiać... Zatem należałoby być zdrowym i długo żyć i zawsze coś tworzyć”. Innym razem przesłał na ręce pani Liszkowskiej swój wiersz „Legenda o jednej lipie”, napisany w 1969 roku: „Przy polnej drodze rozstaju / rosła lipa pełna maju. / Lipa ta zwana koronna / mocno zielona i wonna. / Co w burzy chroniła ptaszęta / wabiła chłopców-dziewczęta./ Wiejska kapela grała / i młodzież pieśni śpiewała.(...)” Pan Stawowy chętnie udzielał lekcji posługiwania się dłutem okolicznym chłopcom. W swoim życiorysie twórczym pisał: „(1974) Ja nie mam prawa uczyć nikogo rzeźbienia, bo nie mam do tego uprawnień, ale tak skrycie to przychodzi do mnie co wtorek po południu Tadeusz Michalak z Lubichowa, uczeń 7 klasy”. I dalej pisał: „Prace twórców ocenić może sprawiedliwie tylko ten, który ma w sobie nie skalaną twórczą duszę. Moja pracownia jest czasem odwiedzana przez młodzież szkolną i harcerzy. Bywam też czasem zapraszany do szkół na spotkania z pokazem kilku drobnych prac i pogadanką na temat rzeźby. Dodam jeszcze, że mój stan zdrowia komplikuje w poważnym stopniu moją ulubioną dziedzinę.”
          Dziś już nie ma pana Stawowego. Pozostały rzeźby i wspomnienia. Co raz mniej  jest tych - którzy nie bacząc na profity -  tworzą z potrzeby serca, A taki był Alojzy Stawowy! To również dzięki niemu region kociewski stał się bardziej znany i dostrzegany na mapie kulturalnej Polski.
Alojzy Stawowy zmarł 9 marca 1994 roku w Bietowie.

                                              Stanisław Rekowski




                                  Mistrz wśród swoich dzieł                               

          Ten wspaniały człowiek mieszkał w Więckowach koło Skarszew. Poznałem go osobiście, wiele lat później niż pana Stawowego. Było to w 1978 roku, kiedy to Andrzej Błażyński, ze świeżym  dyplomem magistra etnografii, objął stanowisko kierownika Stacji Upowszechniania Wiedzy o Regionie w Starogardzie i zorganizował panu Rekowskiemu wystawę jego prac. Szczerze mówiąc, byłem bardzo zaskoczony różnorodnością dzieł  pana Rekowskiego. Wszystko było bardzo interesujące - i jego mobilne zabawki – karuzele, szopki, wiatraki i te ptaki -  dziwaki, których wcześniej nigdzie nie widziałem. Pan Stanisław Rekowski był bardzo usatysfakcjonowany wystawą. Dobrze, że jest w moich archiwaliach na taśmie filmowej, gdzie puszcza w ruch swoje karuzele, demonstruje - jedyne w swoim rodzaju - ptaki.
           Stanisław Rekowski był właściwie prekursorem rzeźby ludowej na Kociewiu. Urodził się w 1895 roku w starej rodzinie szlacheckiej, zasiedziałej w tej wsi  od ośmiu pokoleń. Całe życie spędził na wsi, prowadząc gospodarstwo rolne. Jego twórczość dostrzeżono dość późno, bo dopiero w 1967 roku. A przecież już w 1915 roku, będąc w szpitalu w Świeciu z powodu odniesionej kontuzji na froncie, zaczął zajmować się snycerką. Ozdabiał półeczki, szafki, stoliki. Jego prace, eksponowane na wystawie żołnierskiej, cieszyły się powodzeniem i uznaniem. Po powrocie do domu przede wszystkim zajął się gospodarką. W chwilach wolnych od zajęć rolniczych, szczególnie jesienią i zimą, powrócił  do snycerki, wykonując zdobione szafki, krzesła, zegary. Rozwijał swoje zamiłowanie do drewna i rzeźbił różne ptaki i figury. Tworzył  też ruchome zabawki na prezenty dla dzieci w rodzinie, sąsiadów i miejscowego przedszkola.
             Był dobrodusznym człowiekiem, łatwo nawiązywał kontakt z dziećmi, które do niego wprost lgnęły. Przychodziły do niego i z przygotowanego drewna, pod jego okiem, wykonywały ptaszki. W obejściu swego gospodarstwa postawił wrak autobusu, by w razie niepogody dzieciaki mogły rzeźbić pod dachem.
            Otrzymał I nagrodę w konkursie Sztuka Ludowa Ziemi Gdańskiej w 1973 roku i tą samą nagrodę w 1980 roku, za prace  wystawione w konkursie Rybak w rzeźbie ludowej. Brał udział w wystawach krajowych, wzbudzając wszędzie podziw swymi ptakami i zabawkami kinetycznymi. Najbogatszy zbiór prac pana Rekowskiego znajduje się w Dziale Etnografii Muzeum Narodowego w Gdańsku. Są tu przedziwne ptaki, karuzele, szopki, a nawet rzeźba wykonana w gazobetonie. Pamiętam, że etnografowie trochę się zżymali na widok tej pracy, bowiem tworzywo to  jest obce  rzeźbie ludowej. Pan Rekowski lubił zaskakiwać nowinkami w swych pracach. Miał wtedy już ponad 85 lat i łatwiej było wydobywać „ukrytą” rzeźbę z kruchego gazobetonu niż z opornego dłutom drewna. Dziś ta rzeźba, to  już cenny zabytek wśród prac naszego artysty.
             Odwiedzałem pana Stanisława kilkakrotnie. Za każdym razem spotkanie z tym człowiekiem wywierało na mnie ogromne wrażenie. Pamiętam, jak byłem u niego z Krystyną Szałaśną, etnografem z muzeum w Oliwie, a było to 8 czerwca 1982 roku. Zamierzaliśmy kupić od pana Rekowskiego jego prace do zbiorów muzealnych. Zastaliśmy naszego twórcę w dobrym zdrowiu. Usiedliśmy przy stole, oczywiście przy kieliszku doskonałej nalewki pana Stanisława. Kiedy wyjawiliśmy mu cel naszej wizyty, wyraźnie się ożywił. Z leżącego na stole pudełka papierosów wyjął jednego, złamał, i połówkę włożył  do szpycka (lufka, cygarniczka), którego włożył do ust. Z lekka trzęsącymi się rękoma potarł zapałką o draskę. Migotliwy  płomyk powoli przytknął do papierosa i pociągnął powietrze. Z ust buchnął kłąb niebieskiego dymu prosto w twarz piszącej przy stole pokwitowanie pani Krystyny. Jeszcze wtedy takie zdarzenie było czymś normalnym, i nie robiło na nikim wielkiego wrażenia. Ktoś palił i tyle. Pan Rekowski,   już wtedy staruszek z siwą bródką, ale duchem wciąż młody, puścił  nam  w ruch swoje karuzelki i  szopki. Na jego twarzy malował  się figlarny uśmiech i zadowolenie,  że to wszystko jego prace i jeszcze się kręcą. Do moich prywatnych zbiorów też kupiłem ptaszka, który przypomina tamtą, dawną wizytę u kociewskiego rzeźbiarza. Tu mała uwaga odnośnie tożsamości regionalnej pana Rekowskiego. Stanowczo twierdził, że on i jego ród zawsze byli Kociewiakami, że jego ziemia rodzinna jest kociewską. A spotykamy w niektórych opracowaniach, choćby w „Bedekerze Kaszubskim” Róży Ostrowskiej i Izabeli Trojanowskiej, przynależność Więckowych  i Skarszew do Kaszub.
            Pan Rekowski pasjonował się również działalnością społeczną. Był filantropem – podarował część swej ziemi na poszerzenie drogi i budowę przystanku kolejowego. Działał w Kółku Rolniczym i Ochotniczej Straży Pożarnej, gdzie do końca życia był członkiem honorowym.
                       Za swą działalność na polu krzewienia kultury ludowej, za wybitne osiągnięcia, za opiekę nad młodzieżą, w 1980 otrzymał nagrodę i medal Teodory i Izydora Gulgowskich. Nagrodzony też został Złotym Krzyżem Zasługi w 1981 roku, a w 1983 uhonorowany został nagrodą i medalem im. Oskara Kolberga.
              Zmarł w czerwcu 1989 roku, pozostawiając po sobie bogaty dorobek artystyczny i społeczny swego długiego życia.
                                               
                                            Jan Giełdon  




                                                    Jan Gełdon

             Był kolejnym znakomitym rzeźbiarzem kociewskim. Urodził się 27 lipca 1929 roku w Czarnej Wodzie. Mieszkał w uroczym zakątku tej miejscowości, na skraju lasu i łąk. Każda pora roku była Jankowi miła i inspirowała go do twórczej pracy. Był znakomitym wytwórcą ptaków i nie daremnie „ptasznikiem z Czarnej Wody” go nazywano.
              Podpatrywał przyrodę i zaklinał ją w lipowym, brzozowym i sosnowym drewnie, nadając kształt ptaszków, sarenek i innych leśnych zwierzątek. Nie stronił też od rzeźby sakralnej i malowania na desce czy płótnie. Potrafił wykorzystać fakturę drewna, jego kształt i kilkoma cięciami nożyka czy siekierki wydobyć  z drewna ukrytą srokę, dzięcioła czy wilgę. Przez dwa lata próbował swych sił w Technikum Sztuk Plastycznych w Gdyni Orłowie. Gdyby nie choroba byłby pewnie znakomitym artystą plastykiem. Był częstym gościem zakładów leczniczych, co znacznie utrudniało Jankowi kontynuowanie nauki.
                 Od 1959 do 1962 roku  pracował w Zakładach Płyt Pilśniowych w Czarnej Wodzie jako malarz ścienny. Wkrótce jednak i z tego musiał zrezygnować,  zajął się wyłącznie twórczością ludową. Nawiązał bliski kontakt z WDTL. Również nim, od strony merytorycznej, serdecznie zaopiekowały się panie: Stefania Liszkowska – Skurowa i pani etnograf Krystyna Szałaśna z Oddziału Etnografii Muzeum Narodowego w Gdańsku. Pani Funia wiedziała, że Jankowi nie wiedzie się najlepiej. Pokierowała go do Cepelii, gdzie przez jakiś czas dostarczał swoje prace.

            Odwiedzałem naszego „ptasznika” sam, bądź w towarzystwie Krystyny Szałaśnej. Pamiętam, jak pierwszy raz pojechałem do Janka w latach siedemdziesiątych. Wysiadłem z autobusu i skierowałem swoje kroki do siedliska naszego rzeźbiarza. Droga wiodła przez las rozedrgany letnim upałem i przepełnionym świergotem ptaków. W powietrzu wisiał zapach żywicy cieknącej z pni starych sosen. Piaszczysta droga z wplecionymi korzeniami przypominała mi tę z lasu dziadka, która prowadziła do jeziora i dalej w las rządowy, jak nazywaliśmy lasy państwowe. Droga wcale się nie dłużyła. Wręcz przeciwnie, chciałem iść jak najdłużej i snuć wspomnienia z dzieciństwa i dziadkowego lasu. Wkrótce w prześwicie sosen ujrzałem niewielką chatkę, stojąca na skraju boru. Drewniany płot, bramka, podwórko, zastukałem do drzwi chaciny. Otwiera mama Janka (mieszkał tylko z nią). Wyłuszczyłem cel mojej wizyty i weszliśmy do kuchni, gdzie pod platą palił się ogień, rzucający na ściany i sufit refleksy świetlne. Powietrze nosiło zapach świeżo struganego lipowego drewna, i faktycznie, w sąsiednim pokoju siedział na zydelku nasz Janek i strugał ptaszka. Przywiozłem Jankowi dokumenty potrzebne do ubiegania się o przyjęcie do STL. Poprosiłem go też o wykonanie dla mnie św. Franciszka i Matki Bożej. W niedługim czasie wyrzeźbił i była okazja do powtórnego odwiedzenia Jana Giełdona.

              Pani Krystyna Szałaśna opowiedziała mi taka przygodę związaną z odwiedzinami u Janka Giełdona. Była śnieżna zima i trzeba było pojechać do pana Giełdona  zakupić kilka jego prac do zbiorów Oddziału Etnografii Muzeum w Oliwie. Były jakieś problemy z komunikacją, samochód służbowy nie funkcjonował, więc  pojechała autobusem. Około godziny czternastej wysiadła na przystanku PKS w Czarnej Wodzie i brnąc, w śniegu przez las, dotarła do siedliska państwa Giełdonów. Pani Giełdonowa mocno się zdziwiła, że pani Krystyna w taką pogodę ich odwiedziła. Ogrzała się w przytulnej izbie, zapadał zmrok, więc pani Krystyna zakupiła kilka prac, zapakowała do torby i ruszyła przez las do szosy. Śnieg po kolana, torba ciężka. Co robić? Miała na sobie pasek z klamrą, przypięła go do torby, i ciągnąc za sobą, dobrnęła do przystanku. Nic nie jedzie, zadymka. W końcu zatrzymał się jakiś autobus z pracownikami i uprzejmy kierowca poradził jej,  by skorzystała z tego pojazdu, bo szybko nic tu nie pojedzie. I tak dojechała do Starogardu, i dalej do Gdańska. Takich przygód związanych z gromadzeniem zabytków kultury materialnej wsi pracownicy naszego muzeum w Oliwie mieli więcej.

                 Minęło kilka lat. Dowiedziałem się, że nasz Janek po śmierci swojej mamy został umieszczony w Domu Pomocy Społecznej w Damaszcze koło Godziszewa. Odwiedziłem go z panią Szałaśną. Był bardzo przygaszony, smutny. To nie było miejsce dla człowieka na co dzień obcującego z przyrodą, człowieka wolnego. Próbował powrotu do swej chatki w Czarnej Wodzie, bez wiedzy kierownictwa DPS. Tam jednak sam egzystować nie mógł. Choroba postępowała musiał przebywać pod opieką, również lekarską. W czasie naszych odwiedzin kupiłem od Janka obraz namalowany na desce, tam, w Damaszce, przestawiający  św. Franciszka (po latach podarowałem obraz do zbiorów Oddziału Etnografii Muzeum Narodowego w Gdańsku). Ucieszył się, że obraz znalazł nabywcę, a do tego otrzymał znaczną sumkę na własne potrzeby. Niedługo potem pani Krystyna Szałaśna powiadomiła mnie,  że Jan Giełdon zmarł  29 sierpnia 1982 roku i pochowany został na cmentarzu parafialnym w miejscowości Turze.

Grobem Janka chciała zaopiekować się młodzież z miejscowej szkoły. Nie wiem czy tak się stało.

 

Gdańsk 30.10.2017                                                   Edmund Zieliński



środa, 11 kwietnia 2018


Czytając wspomnienia Reginy Matuszewskiej przenosimy się jakby w inny świat. Świat, którego już nie ma, a jeszcze tak nie dawno był czymś normalnym dla współczesnych mu ludzi.  Nikt wtedy nie narzekał, że ciężko, że ręcznie trzeba wybierać kartofle z pola, paść bydło, jak wspomina pani Regina – (…) ja leciałam z radością, bo deszcz ze śniegiem przepadywał, a w tym lasku był taki zaciszek.  Kto dziś wcześnie rano wstaje, obiera kartofle i wstawia na fajerki kapuściankę z prośniankami, bo w gospodarstwie pracy huk? Nie ma kuchenek z fajerkami. Jest fast food,  hamburger czy pizza, jak na współczesne czasy przystało. No to za sprawą pani Reginy przenieśmy się w odległe już czasy.
                                                                                                         Edmund Zieliński
Ps. Poprzednie odcinki znajdują się na starszych stronach mego bloga.


  Regina Matuszewska – XIX.     Spałam w ślabanie z Tenią i z Irką         

Babka została na gospodarstwie z synem Wackiem, synową Heleną i wnuczkami. Nadal pomagała robić i zarządzać, ale mszy świętej nigdy nie opuściła, choć do kościoła było spory kawałek drogi. Babka miała jeden pierś ciut większy. Rodzina mówiła, że babka dolary po dziadku nosi za stanikiem. Synowie myśleli komu się dostaną. Może babka jakoś podzieli wszystkich. Sąsiedzi zazdrościli babce, co osiągnęła w swoim życiu. Nie wierzyli, że dziadek tyle zarobił. Mówili, że dziadek skarb pod gruszką wykopał, to mogą się tak rządzić. Nie wiadomo jak tam było. Tajemnice też umierają. Babka już w podeszłym wieku, poczuła się źle. Pojechała do syna księdza. Tam zachorowała poważnie. Miała tam wszystko, co choremu potrzeba. Synowie jej nie odwiedzali, bo to daleko pod litewską granicą. Była najmocniejsza z kobiet, nikt nie myślał, że umrze. Umarła na wiosnę, ja urodziłam  czwarte dziecko i nie byłam na pogrzebie. Stryjek ksiądz przywiózł babcię  do kościoła w Turośli. Godnie była pochowana. Na pogrzebie było dwudziestu dwóch księży, wszystko odbywało się uroczyście. Babka za swego życia zrobiła sobie pomnik. Leżał na strychu. Stryjek Wacek ten pomnik postawił na grobie babki. Stał nie długo. Ksiądz stryjek pojechał niedługo po śmierci babki do Lurd (Lourdes – E.Z.), cudownego miejsca Francji. Do Turośli przyjechał nowym samochodem i postawił babci drugi pomnik. Ten wyrzucił, co babka sobie sprawiła. Ten widać z daleka, jak stoi postać Jezusa i wszystkich błogosławi. Piękną pamiątkę zostawił rodzicom w Turośli. Ja często odwiedzałam Turośl. Była tam ciotka Helenka. Mieli średnią gospodarkę pod Kruszą, na końcu wsi. Mieszkali we wsi, na pole dojeżdżali. Mieli dwa ładne konie i małe dzieci. Przy dzieciach zostawała babka Teofila, matka wujka Bolka. Jednego razu spłonęły budynki. Wtedy wujek zaczął wywozić co zostało po ogniu, przewozić na pole pod Kruszą. Rok za rokiem i powstał domek jednoizbowy razem z chlewem. W chlewie przegradzała ściana, w jednym pomieszczeniu stały konie, w drugim trzy krowy. Przegradzała sień, z sieni szło się do izby. W tej izbie mieścili się – ciotka, wujek, dzieci i babka Teofila. Po każdym wykopaniu ziemniaków u nas, matka wysyłała mnie do ciotki, żebym jej pomogła kopać. Ja szłam pieszo i zachodziłam na noc do babki i stryjostwa Ksepków. Wszyscy okazywali mi radość. Spałam w ślabanie z Tenią i z Irką. (ślaban - starodawny mebel do siedzenia i spania rozpowszechniony w całej Polsce. Na dzień była to ława z oparciem, na noc wyciągano z pod spodu drugą część służącą do chowania pościeli jak i do spania – E.Z.). Długo w noc nie spałyśmy, opowiadałyśmy sobie różności i cieszyłyśmy się sobą. Stryjenka Helena zawsze śmiejąca i żartobliwa. Stryjek Wacek był poważny, podobny do babci, chowany w surowości i przykładnie. Pokój duży miała wtedy babcia, alkierz z izbetką ( z izdebką – E.Z.)ą mieli stryjostwo, dużą sień i ganek, mówiło się ze szkła. Miał dużo okien. Po śniadaniu skręciłam trochę, żeby zajść do Piecka. To było też w Cieloszce, ale ten kąt nazywał się Pieck. Tam mieszkał stryj mojej matki. Tam gdzie babka mieszkała nazywało się Świerzk. W Piecku też nieraz nocowałam, tym razem chciałam być prędzej u ciotki. Matka kazała żeby długo nie siedzieć u stryjków, żałowała się ciotki. Ciotka sama kartofle kopała, wujek orał i siał i nigdy nie zdążył wziąć motyki do ręki. Ciotka ucieszyła się z mojego przyjścia. Szybko ugotowała kawy czarnej, osłodziła i ukroiła chleba i poprosiła mnie do posiłku. Chleb mieli bielszy od naszego. Było niedaleko do młyna i wujek Bolek jeździł do zmielenia swojego zboża. Smakował nie posmarowany. Dzieciom ciotka posmarowała mlekiem i poprószyła cukrem. Babka Teofila siedziała przy piecu i kołysała Helenkę. Poszłym z ciotką kopać kartofle. W kartoflach było trochę zielska, to ciotka wypuściła z grudzi ( z ogrodzenia – E.Z.) krowy i razem się pasło. Krowy nie chciały w jednym miejscu chodzić. Niedaleko było wzgórze, na nim lasek i krowy uciekały do lasku. Ciotka mówiła idź przygoń te klempy (podobnie na Kociewiu nazywano krowy, bo klampy – E.Z.). Ja leciałam z radością, bo deszcz ze śniegiem przelatywał, a w tym lasku był taki zaciszek. Trochę postałam i upajałam się ciszą i spokojem jaki tu panował. Krowy też lubiły ciepło i lepszą trawę leśną. Nigdy ciotka nie mówiła, co cię tak długo nie było. Kopałyśmy do zmierzchu, aż wujek przyjechał po kartofle, pokładł na wóz. Babka już naskrobała ziemniaków, ciotka rozpaliła ogień i wstawiła kartofle. W drugą fajerkę, kapuściankę z prośniankami. Jak się poszło do lasku to się nazbierało prośnianków (gwarowa nazwa grzybów, zielonych gąsek – E.Z.) . Ciotka dużo grzybów uzbierała i ususzyła. W zimie sprzeda, żeby mieć jakich pieniądz. Wujek i ciotka wstawali jak kury piali, babka też za nimi się zwlekała z łóżka, żeby chociaż kartofli oskrobać. Mnie budzili trochę później. Szłam albo krowy wydoić, albo kartofle rejbować, czyli trzeć. Te kartofle utarte się odciskało, odżymało przez lnianą szmatę. Z tego odciśniętego ciasta wrzucało się na gotujące mleko drobne kluski. Smaczne były ziemniaki i kapusta z grzybami, ale najlepsze były te kluski. Apetyt psuła mi trochę babka Teofila. Wszyscy jedliśmy ze wspólnych misek glinianych. Babce się trzęsła ręka i myślałam, że nie doniesie do gęby. Jej to się udawało zawsze, ale patrzeć było jakoś nie przyjemnie. Jak u ciotki były wykopane kartofle, przebierałam się i szłam do domu inną drogą. Szłam ze cztery kilometry wąskimi dróżkami przez bór. W tym borze Niemcy mieli swoje baraki. Szłam i podziwiałam porobione piękne klomby z mchu zielonego przy barakach. Niemcy robili tak, jakby mieli być u nas sto lat. Doszłam do ciotki Bronci i wujka Piotra. U tej ciotki był zawsze spokój i jakby nie było żadnej roboty. Wszędzie porządek jakby wszystko krasnoludki zrobiły. Ignac był w Ameryce. Antoś i Stefka szyli. Bronka na robotach w Niemczech. Pojechała do Antosia i Stefki odwiedzić. Mieszkali w Zbójnej. Poszła u nich do kościoła. Ustali żandarmi w wielkich drzwiach i młodych ludzi wywieźli daleko w głąb Niemiec. Antoś ożenił się z Estonką z rodziny Parzychów. Byli ładną para. Ona miała dwa czarne warkocze, jeszcze czarniejsze niż włosy mojej matki. Przyjechali nas odwiedzić. Antoś chciał swoją piękną żonę pokazać rodzinie. Włosy ładnie upinała w koszyczek. Ubrana jak wielka pani, była żywego usposobienia i co myślała to mówiła. Na mnie mówiła, że jak na mój wiek, to jestem za poważna. Antoś też nie był gorszy. Był po prostu pewny siebie. Wszystkie dzieci ciotki miały w sobie coś osobliwego. Jakby wrodzona inteligencja. Byli chowani na wsi, nie bogaci a wszyscy byli jakby z książki Noce i Dnie. Nie byli ani pyszni, ani zarozumiali ale jakieś dostojeństwo z nich emanowało. Stefka poszła za Kubrzyńskiego do Myszyńca.

Cdn.


poniedziałek, 9 kwietnia 2018


                               Wspomnienie o Bernardzie Damaszku


                                      Bernard Damaszk w portrecie Krzysztofa Bagorskiego

          Na świat przyszedł w Puzdrowie koło Sierakowic, w sobotę 17 maja 1947 roku z matki Bronisławy z Dawidowskich i ojca Franciszka. Po ukończeniu szkoły średniej dokształcał się w Studium Nauczycielskim i Wyższym Studium Nauczycielskim Uniwersytetu Gdańskiego. Studiował w Wyższej Szkole Rolniczej w Olsztynie, którą ukończył z tytułem magistra inżyniera.


                           Miejsce urodzenia Bernarda Damaszka już po modernizacji zabudowań

      15 sierpnia 1968 roku dostał skierowanie do pracy w Szkole Podstawowej w Zblewie. Tak się złożyło, że jego kolega z Sierakowic, świeżo wyświęcony kapłan -  Edmund Grzenkowicz, również skierowany został do pracy w zblewskiej parafii. Pan Damaszk miał problem z mieszkaniem, ponieważ budynek starej szkoły był w trakcie adaptacji na Dom Nauczyciela. Dlatego  ksiądz proboszcz Franciszek Wróblewski zaproponował mu zamieszkanie w plebanii. Pasowało – on i jego kolega zamieszkali u życzliwego proboszcza. To jednak nie spodobało się zwierzchnikom pana Damaszka (kłóciło się z ówczesnym systemem polityczno-ideologicznym), i otrzymał kącik w szkolnej harcówce. Zamieszkiwał w niej do chwili zakończenia remontu Domu Nauczyciela.
       Na pierwszym posiedzeniu Rady Pedagogicznej wypatrzył bystrym okiem, swoją przyszłą żonkę – młodą nauczycielkę – Renatę Gilla.  Ślub odbył się w niedzielę wielkanocną, 6 kwietnia 1969 roku. W zblewskim kościele przysięgę małżeńską przyjął ksiądz dziekan Franciszek Wróblewski w koncelebrze z księdzem Edmundem Grzenkowiczem i jego kolegą wikarym z Pinczyna. Był to prawdopodobnie  ostatni ślub jakiego udzielił ten, już ciężko chory, kapłan.  


       
 Bernard Damaszk z małżonką na zakończenie pleneru w Bytoni 18 sierpnia 2009 r.  
    
    
     Młodzi otrzymali od rodziców ojcowiznę Renaty po dziadku Wilhelmie i pradziadku Michale. Tu zbudowali nowy dom, w którym od lipca 1977 roku  razem zgodnie mieszkali.
     Mieszkałem już w Gdyni, gdy dowiedziałem się, że Przewodniczącym Prezydium Gminnej Rady Narodowej w Zblewie został Bernard Damaszk – najmłodszy szef tej instytucji w Polsce – miał zaledwie 23 lata. Zapewne mieszkańcy Zblewa zastanawiali się, jak sobie poradzi na tym stanowisku „szkólny” z miejscowej szkoły, zwłaszcza „obcy” bo z Kaszub. Poradził sobie i to doskonale, jeśli do  przejścia na rentę związany był z tym urzędem.
      Od 22 lipca 1970  do końca 1972 roku był Przewodniczącym Prezydium Gromadzkiej Rady Narodowej. W styczniu 1973 roku powierzono mu funkcję Naczelnika Gminy, którą  jako jedyny w Zblewie, pełnił  do października 1990. W II kadencji w latach 1994 – 1998 był przewodniczącym Rady Gminy.
Podczas jego włodarzenia gminą,  Zblewo i poszczególne wsie doczekały się wiele pożytecznych dla społeczeństwa inicjatyw przekutych w czyn. Ukończony został budynek Urzędu Gminy, wybudowano Gminny Ośrodek Kultury, powstały nowe osiedla mieszkaniowe, sieć wodociągowa, oczyszczalnia ścieków, nowe remizy strażackie. Zmodernizowano wiele ulic z oświetleniem włącznie. W Zblewie powstała nowa poczta z centralą telefoniczną – telefony na korbkę poszły do lamusa. W Bytoni powstał przystanek PKP. Rozwinięta została sieć budownictwa letniskowego z Ośrodkami Wczasowymi.
      Dobrze zapisał się również pan Damaszk na „podwórku” sakralnym. Przy ogromnych trudnościach z nabywaniem materiałów budowlanych i uzyskaniu pozwolenia na budowę, powstały dwie nowe kaplice w Radziejewie i Bytoni. W Zblewie wybudowano nową plebanię z salkami katechetycznymi, a podobny obiekt powstał również w Kleszczewie. Poszerzony został teren cmentarza parafialnego w Zblewie i wybudowany został dom pogrzebowy.
                Bernard Damaszk będąc już na rencie, był przewodniczącym  Społecznego Komitetu Remontu Dachu Kościoła w Zblewie. Wymienione zostało pokrycie z łupkowego na blachę miedzianą. Inwestycja ta była wielkim obciążeniem finansowym dla parafian. W inteligentny sposób kojarzył swą władzę z nieżyczliwym ówczesnym systemem politycznym dla tego rodzaju inwestycji poszczególnych parafii.
              Kiedy w 1989 nastąpiła zmiana ustroju w Polsce, nastał sprzyjający czas dla działalności organizacji pozarządowych. Pan Damaszk wystąpił, wraz z grupą miejscowych działaczy, o powołanie do życia Oddziału Kociewskiego Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Wspólnie z zrzeszeńcami podjął wiele inicjatyw społecznych. Zorganizowano 15 „białych sobót”, podczas których lekarze specjaliści z Akademii Medycznej i innych ośrodków medycznych służyli radą i pomocą mieszkańcom gminy. Znaczna część mieszkańców gminy korzystała ze szczegółowych badań specjalistycznych. Osoby poważnie chore były hospitalizowane i operowane w Gdańsku.
          Ksiądz pułkownik Józef Wrycza, patriota, żołnierz, kapelan, znamienity Pomorzanin, doczekał się tablicy pamiątkowej we wsi, w której przyszedł na świat. Owa tablica wisi na murze kościoła przy głównym wejściu. Po wieloletnich staraniach (również o to apelowałem)  zrekonstruowano pomnik Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski przy ulicy Kościelnej, poświęcony ofiarom I i II wojny światowej i wojny polsko – bolszewickiej. Wykonawcą i projektantem tablicy pamiątkowej, jak również figury NMP, był znany artysta plastyk Wawrzyniec Samp z Gdańska.
      Kiedy Bernarda Damaszka dopadła  choroba o złych rokowaniach, nie ustawał w swej  działalności. Wielu miało mu za złe, że na dializy wożony był służbowym samochodem. Zawiść, brak współczucia czy niezrozumienie stanu rzeczy. Ja, w każdym bądź razie, nie chciałbym być w Jego sytuacji.
      Kiedyś, jadąc samochodem ulicą Leśną, powiedziałem do pana Damaszka, że powinien doprowadzić tę drogę do przyzwoitego stanu. A pan Bernard na to: - „Ale miałbym do słuchania”. Zrozumiałem.
     Pan Bernard do ludzi zdrowych nie należał. 25 października minęłoby 19 lat   lat od przeszczepu nerki. Od wielu lat walczył o swoje zdrowie. Przez szesnaście lat był dializowany, na które to zabiegi zakwalifikowany został przez specjalną komisję. Brano wtedy pod uwagę wiek, stan rodzinny, rokowania. Niezakwalifikowanie było jednoznaczne ze skazaniem na śmierć.  Dzięki nowym generacjom leków i życzliwości lekarzy, a najważniejsze – woli życia,  był wśród nas. Wielu by się załamało i przestało funkcjonować – Bernard nie. Miał trudności z chodzeniem – to uboczne działanie leków i wieloletnia dializoterapia, a mimo to angażował się w prace społeczne i uparcie walczył z chorobą. Miał opracowany do perfekcji plan zajęć na każdy dzień, w którym dominowała gimnastyka rehabilitacyjna. Pilnował odpowiedniego wyżywienia, w odpowiednich porach brał leki. W jego życiu nieustannie wspomagała go kochana rodzina, zwłaszcza najmilsza mu osoba żona Renata.  W rozmowie z nim, a rozmawialiśmy na różne tematy, często  mówiłem – Bernard, ja na Twoim miejscu już dawno bym nie żył. Podziwiam Cię – walcz dalej.
           Bernard Damaszk  uznał, że skoro tyle lat mieszka na Kociewiu, może również pokierować działalnością Oddziału Stowarzyszenia Kociewskiego w Zblewie, którego był prezesem. Był  wielkim orędownikiem kultury i sztuki ludowej na terenie gminy. Organizował miejscowym twórcom wystawy we współpracy z Gminnym Ośrodkiem Kultury. Kiedyś poprosił mnie bym poprowadził zajęcia z malarstwa na szkle dla młodzieży. Żywo interesował się odbywającymi się w szkole w Bytoni plenerami dla artystów ludowych Pomorza. Uczestniczący w nich malarze z Rumi – Leon Bieszke i Ali Zwara sprawiali mu wiele radości – mógł wreszcie swobodnie porozmawiać w języku kaszubskim, w którym się wychował i którego nie zapomniał. Współpracowaliśmy ( z wójtem też), nad postawieniem kapliczki na feralnym skrzyżowaniu koło młyna, która ostatecznie stanęła u zbiegu ulic Chojnickiej, Starogardzkiej i Leśnej.  




Wybrałem z Bernardem  na kapliczkę ten dąb z posiadłości pana Szarafina z Białachowa.


                                    Poświęcenie kapliczki 25 lipca 2009 roku. 
Od lewej stoją: harcerka z warty honorowej, Marta Puttkamer z Gilów, Franek Puttkamer, Erwin Dorawa, Renia Damaszk, Edmund Zieliński, Danuta Zielińska, Bożena Pawelec, Marek Pawelec i harcerka z warty honorowej. 
    
No i przyszedł dzień ostatni. 4 kwietnia przed południem zadzwoniła do mnie kuzynka Marlena z Białachowa i mówi – już wiesz? Co takiego – odpowiadam. Damaszk nie  żyje. Boże, który? Bernard – powiedziała. Znieruchomiałem, nogi sparaliżowane -  Bernard? Długo trwało zanim ta smutna wiadomość dotarła do mojej świadomości, że mój przyjaciel zmarł w poniedziałek  3 kwietnia 2018. Znaliśmy się wiele lat, bywałem w przyjaznym domu państwa Damaszków, często rozmawialiśmy przez telefon… To jest niemożliwe! A jednak.
        W piątek o godzinie 11 w Zblewskim kościele odprawiona została msza żałobna w koncelebrze sześciu księży, poprzedzona różańcem za duszę Bernarda w cmentarnej kaplicy. W nabożeństwie żałobnym uczestniczyło  wiele osób – zabrakło miejsc siedzących. Piękną homilię  wygłosił ksiądz proboszcz Zenon Górecki naświetlając trudne życie zmarłego Bernarda, jego umiejętne rządzenie w trudnych czasach niesprzyjających kościołowi. Podkreślał jego charyzmatyczną walkę z chorobą, dzięki czemu Bóg dał mu 70 lat życia. Również ksiądz Jan Kulas z Lubichowa, wójt gminy Zblewo Artur Herold, Gertruda Stanowska – z wielkim szacunkiem wspominali życie Bernarda Damaszka. Z sentymentem wysłuchałem pieśni „Salve Regina” wykonanej przez miejscowy chór pod wezwaniem świętej Cecylii. Pamiętam, jak w duecie w takich sytuacjach wykonywali ją dawno zmarli mieszkańcy Zblewa, też byli członkowie tego zespołu – Marian Sulewski i Leon Radkowski.  
            Każda śmierć to tragedia, zwłaszcza dla najbliższej rodziny. Reniu, Tomku, Aniu, Maksiu i Franiu –  serdecznie Wam współczuję. Tak mi smutno, że Bernarda nie ma już wśród nas. Pozostanie w niezatartej pamięci i wierzymy, że Dobry Bóg użyczy mu wiecznej szczęśliwości.
Gdańsk 6 kwietnia 2018                                             Edmund Zieliński