czwartek, 12 kwietnia 2018


                     Rękodzielnicy Kociewia  -  część I
          Chcę w tym opracowaniu przypomnieć sylwetki twórców ludowych Kociewia, których nie ma już wśród nas, a byli i tworzyli.  Kiedy ja zacząłem zajmować się kulturą i sztuką ludową, miałem zaledwie 20 lat, a bohaterowie tego felietonu mieli już pokaźny bagaż doświadczeń i sporo lat życia.
       
                                             
                                               Alojzy Stawowy



                                       Alojzy Stawowy około 1970 roku




             Zacznę od tego, który pierwszy stanął na ścieżkach mej twórczości. Był nim zacny, wielce zasłużony dla kultury ludowej Kociewia, Alojzy Stawowy z Bietowa. Kiedy z nim  się spotkałem z nim pierwszy raz? Oj, jak to było dawno! O ile mnie pamięć  nie myli, to było jesienią 1960 roku. Uczestniczyłem w kursie dla scenografów teatrzyków wiejskich. Przysłała mi zaproszenie pani Stefania Liszkowska - Skurowa z Wojewódzkiego Domu Twórczości Ludowej w Gdańsku, który mieścił się przy ulicy Korzennej w Ratuszu Staromiejskim. Dziś znajduje się tam siedziba Nadbałtyckiego Centrum Kultury. W kursie uczestniczyło więcej osób  reprezentujących ośrodki kulturalne województwa gdańskiego. Pamiętam, że  pod koniec zajęć każdy z uczestników miał opracować scenografię do jakiejś sztuki teatralnej. Coś mi się zdaje, że była to „Zemsta” A. Fredry. Zrobiliśmy małą wystawkę, którą obejrzała pani dyrektor WDTL, Leokadia Grewicz. Zwróciła uwagę na moje ciekawe rozwiązania sceniczne – to pamiętam. W pewnym momencie podeszła do mnie pani Liszkowska i powiedziała, że jedzie do Bietowa do Alojzego Stawowego, po czym zapytała,  czy chcę jechać z nią. Oczywiście, natychmiast się spakowałem i „Warszawą” garbusem pojechaliśmy do Bietowa. Samochodem kierował pan Janusz Kuchiński, wieloletni kierowca z WDTL-u. Pamiętam, że pogoda była  deszczowa. Krótko po południu zajechaliśmy przed gospodarstwo Stawowych. Weszliśmy do domu, w którym przywitali nas starsi państwo – Alojzy Stawowy z małżonką. Pan Stawowy od razu zrobił na mnie dobre wrażenie – schludnie ubrany, z czarnym wąsikiem, miły pan. Pani Liszkowska przedstawiła mnie jako młodego rzeźbiarza, a pan Stawowy chyba powiedział:  ‘Witam w gronie artystów ludowych”. Boże, cóż ja wtedy sobą reprezentowałem?  Zielony sztubak, co to nawet nie posiadał porządnego dłuta…  Podziwiałem jego rzeźby o tematyce świeckiej, wykonane w prawidłowych proporcjach. Z szafy dumnie na nas spoglądał Tadeusz Kościuszko, którego pan Alojzy wyrzeźbił jeszcze przed wojną. Pokazał swoją książkę pamiątkową, dyplomy, listy gratulacyjne. Pomyślałem wtedy: czy ja kiedyś mu dorównam? Kiedyśmy gawędzili o rzeźbach, rzeźbiarzach i sztuce ludowej, małżonka pana Alojzego przygotowała pyszny poczęstunek. Na stole znalazła się prawdziwa wątrobiana, krwawa (salceson), metka i wędzona szynka, a do tego swojski chleb. Pyszności! Syci, pełni miłych wrażeń serdecznie się pożegnaliśmy i pojechaliśmy do Zblewa, do mego domu.             
         
Alojzy Stawowy około 1970 roku

 Pan Stawowy nie był rodowitym Kociewiakiem.  Urodził się 18 maja 1904 roku, w Żelazkowie koło Gniezna. Na Kociewie przybył w 1920 roku. Tu poznał swą przyszłą żonę Bronisławę, z którą przeżył 60 lat. Rzeźbiarstwem zainteresował się jeszcze przed wojną. Początkowo były to postacie historyczne, jak: Kościuszko, Pułaski, Haller. Dopiero pod wpływem  Wojewódzkiego Domu Twórczości Ludowej, około 1956 roku, zainteresował się tematyką z życia wsi. Jego rzeźby miały poprawne proporcje. Wręcz nienawidził wykonanych niestarannie  postaci. Kiedyś tak mi powiedział: „Poprosili mnie z WDTL, bym wykonał jakiegoś sławnego człowieka, innych poprosili też.  Byłem na otwarciu tej wystawy. To, co tam mieli porobione, to by się wej diabeł uśmiał”. Jednocześnie był bardzo delikatny w publicznej ocenie  prac innych rzeźbiarzy. Nikogo nie uraził. Zresztą o swych rzeźbach też niewiele opowiadał. Był skromnym człowiekiem. Jego pracownia w Bietowie była prawdziwym przytuliskiem dla artystycznej duszy. Na ścianach dyplomy uznania, na półkach rzeźby, te najnowsze i te pokryte patyną czasu. Stół stolarski, mnóstwo narzędzi i wszechobecny zapach lipowego drewna. Przebywał w pracowni wiele godzin dziennie, mozoląc się z lipowym klockiem. Jego częstym tematem było „Wesele Kociewskie” według Bernarda Sychty.
               Lubiłem odwiedzać tego zacnego człowieka. Bardzo się cieszę, że mam” żywego” Alojzego Stawowego na wąskiej taśmie filmowej oraz zapis głosu na taśmie magnetofonowej.
                Pan Stawowy brał często udział w konkursach i wystawach sztuki ludowej. Mizernie wyglądały moje prymitywne rzeźby obok dojrzałych prac pana Alojzego Stawowego na wystawie w Starogardzie, w roku 1961. Ale byłem dumny, że stały właśnie obok jego dojrzałych rzeźb. W konkursie „Pamiątkarstwo ludowe” w Gdańsku. w 1959 roku, otrzymał wyróżnienie. W 1972 roku wyróżniono jego prace w konkursie „Rzeźba ludowa Polski Północnej”. Na ogłoszonym przez Wojewódzki Dom Kultury konkursie „Sztuka ludowa Pomorza Gdańskiego”, w 1976 roku, otrzymał I nagrodę. To tylko niektóre konkursy, w jakich brał udział. Od 1960 roku rzeźby Stawowego eksponowane były na wszystkich wystawach  sztuki ludowej organizowanych przez WDK w kraju i za granicą: 1972 – Rostock, 1978 – Mielnik (Czechy), 1979 – Pécs (Węgry),  1983 – Rovanieni, Pori i Turku (Finlandia). Jego rzeźby znajdują się w licznych muzeach etnograficznych w kraju oraz kolekcjach prywatnych.
                 Pan Stawowy bardzo sobie cenił współpracę z Wojewódzkim Ośrodkiem Kultury, a szczególnie z panią Stefanią Liszkowską. W jednym z listów tak pisał: „Szanowna Pani Magister. W załączeniu przysyłam pani mój rachunek wraz z tem zestawieniem. Za korespondencję, w jakiej przebija wyraźna troska o byt jednostki twórczej, za wszystko, co Pani czyni dla ludzi sztuki ludowej i rozwoju tej sztuki, należy się Pani nie tylko dziękować, ale i podziwiać... Zatem należałoby być zdrowym i długo żyć i zawsze coś tworzyć”. Innym razem przesłał na ręce pani Liszkowskiej swój wiersz „Legenda o jednej lipie”, napisany w 1969 roku: „Przy polnej drodze rozstaju / rosła lipa pełna maju. / Lipa ta zwana koronna / mocno zielona i wonna. / Co w burzy chroniła ptaszęta / wabiła chłopców-dziewczęta./ Wiejska kapela grała / i młodzież pieśni śpiewała.(...)” Pan Stawowy chętnie udzielał lekcji posługiwania się dłutem okolicznym chłopcom. W swoim życiorysie twórczym pisał: „(1974) Ja nie mam prawa uczyć nikogo rzeźbienia, bo nie mam do tego uprawnień, ale tak skrycie to przychodzi do mnie co wtorek po południu Tadeusz Michalak z Lubichowa, uczeń 7 klasy”. I dalej pisał: „Prace twórców ocenić może sprawiedliwie tylko ten, który ma w sobie nie skalaną twórczą duszę. Moja pracownia jest czasem odwiedzana przez młodzież szkolną i harcerzy. Bywam też czasem zapraszany do szkół na spotkania z pokazem kilku drobnych prac i pogadanką na temat rzeźby. Dodam jeszcze, że mój stan zdrowia komplikuje w poważnym stopniu moją ulubioną dziedzinę.”
          Dziś już nie ma pana Stawowego. Pozostały rzeźby i wspomnienia. Co raz mniej  jest tych - którzy nie bacząc na profity -  tworzą z potrzeby serca, A taki był Alojzy Stawowy! To również dzięki niemu region kociewski stał się bardziej znany i dostrzegany na mapie kulturalnej Polski.
Alojzy Stawowy zmarł 9 marca 1994 roku w Bietowie.

                                              Stanisław Rekowski




                                  Mistrz wśród swoich dzieł                               

          Ten wspaniały człowiek mieszkał w Więckowach koło Skarszew. Poznałem go osobiście, wiele lat później niż pana Stawowego. Było to w 1978 roku, kiedy to Andrzej Błażyński, ze świeżym  dyplomem magistra etnografii, objął stanowisko kierownika Stacji Upowszechniania Wiedzy o Regionie w Starogardzie i zorganizował panu Rekowskiemu wystawę jego prac. Szczerze mówiąc, byłem bardzo zaskoczony różnorodnością dzieł  pana Rekowskiego. Wszystko było bardzo interesujące - i jego mobilne zabawki – karuzele, szopki, wiatraki i te ptaki -  dziwaki, których wcześniej nigdzie nie widziałem. Pan Stanisław Rekowski był bardzo usatysfakcjonowany wystawą. Dobrze, że jest w moich archiwaliach na taśmie filmowej, gdzie puszcza w ruch swoje karuzele, demonstruje - jedyne w swoim rodzaju - ptaki.
           Stanisław Rekowski był właściwie prekursorem rzeźby ludowej na Kociewiu. Urodził się w 1895 roku w starej rodzinie szlacheckiej, zasiedziałej w tej wsi  od ośmiu pokoleń. Całe życie spędził na wsi, prowadząc gospodarstwo rolne. Jego twórczość dostrzeżono dość późno, bo dopiero w 1967 roku. A przecież już w 1915 roku, będąc w szpitalu w Świeciu z powodu odniesionej kontuzji na froncie, zaczął zajmować się snycerką. Ozdabiał półeczki, szafki, stoliki. Jego prace, eksponowane na wystawie żołnierskiej, cieszyły się powodzeniem i uznaniem. Po powrocie do domu przede wszystkim zajął się gospodarką. W chwilach wolnych od zajęć rolniczych, szczególnie jesienią i zimą, powrócił  do snycerki, wykonując zdobione szafki, krzesła, zegary. Rozwijał swoje zamiłowanie do drewna i rzeźbił różne ptaki i figury. Tworzył  też ruchome zabawki na prezenty dla dzieci w rodzinie, sąsiadów i miejscowego przedszkola.
             Był dobrodusznym człowiekiem, łatwo nawiązywał kontakt z dziećmi, które do niego wprost lgnęły. Przychodziły do niego i z przygotowanego drewna, pod jego okiem, wykonywały ptaszki. W obejściu swego gospodarstwa postawił wrak autobusu, by w razie niepogody dzieciaki mogły rzeźbić pod dachem.
            Otrzymał I nagrodę w konkursie Sztuka Ludowa Ziemi Gdańskiej w 1973 roku i tą samą nagrodę w 1980 roku, za prace  wystawione w konkursie Rybak w rzeźbie ludowej. Brał udział w wystawach krajowych, wzbudzając wszędzie podziw swymi ptakami i zabawkami kinetycznymi. Najbogatszy zbiór prac pana Rekowskiego znajduje się w Dziale Etnografii Muzeum Narodowego w Gdańsku. Są tu przedziwne ptaki, karuzele, szopki, a nawet rzeźba wykonana w gazobetonie. Pamiętam, że etnografowie trochę się zżymali na widok tej pracy, bowiem tworzywo to  jest obce  rzeźbie ludowej. Pan Rekowski lubił zaskakiwać nowinkami w swych pracach. Miał wtedy już ponad 85 lat i łatwiej było wydobywać „ukrytą” rzeźbę z kruchego gazobetonu niż z opornego dłutom drewna. Dziś ta rzeźba, to  już cenny zabytek wśród prac naszego artysty.
             Odwiedzałem pana Stanisława kilkakrotnie. Za każdym razem spotkanie z tym człowiekiem wywierało na mnie ogromne wrażenie. Pamiętam, jak byłem u niego z Krystyną Szałaśną, etnografem z muzeum w Oliwie, a było to 8 czerwca 1982 roku. Zamierzaliśmy kupić od pana Rekowskiego jego prace do zbiorów muzealnych. Zastaliśmy naszego twórcę w dobrym zdrowiu. Usiedliśmy przy stole, oczywiście przy kieliszku doskonałej nalewki pana Stanisława. Kiedy wyjawiliśmy mu cel naszej wizyty, wyraźnie się ożywił. Z leżącego na stole pudełka papierosów wyjął jednego, złamał, i połówkę włożył  do szpycka (lufka, cygarniczka), którego włożył do ust. Z lekka trzęsącymi się rękoma potarł zapałką o draskę. Migotliwy  płomyk powoli przytknął do papierosa i pociągnął powietrze. Z ust buchnął kłąb niebieskiego dymu prosto w twarz piszącej przy stole pokwitowanie pani Krystyny. Jeszcze wtedy takie zdarzenie było czymś normalnym, i nie robiło na nikim wielkiego wrażenia. Ktoś palił i tyle. Pan Rekowski,   już wtedy staruszek z siwą bródką, ale duchem wciąż młody, puścił  nam  w ruch swoje karuzelki i  szopki. Na jego twarzy malował  się figlarny uśmiech i zadowolenie,  że to wszystko jego prace i jeszcze się kręcą. Do moich prywatnych zbiorów też kupiłem ptaszka, który przypomina tamtą, dawną wizytę u kociewskiego rzeźbiarza. Tu mała uwaga odnośnie tożsamości regionalnej pana Rekowskiego. Stanowczo twierdził, że on i jego ród zawsze byli Kociewiakami, że jego ziemia rodzinna jest kociewską. A spotykamy w niektórych opracowaniach, choćby w „Bedekerze Kaszubskim” Róży Ostrowskiej i Izabeli Trojanowskiej, przynależność Więckowych  i Skarszew do Kaszub.
            Pan Rekowski pasjonował się również działalnością społeczną. Był filantropem – podarował część swej ziemi na poszerzenie drogi i budowę przystanku kolejowego. Działał w Kółku Rolniczym i Ochotniczej Straży Pożarnej, gdzie do końca życia był członkiem honorowym.
                       Za swą działalność na polu krzewienia kultury ludowej, za wybitne osiągnięcia, za opiekę nad młodzieżą, w 1980 otrzymał nagrodę i medal Teodory i Izydora Gulgowskich. Nagrodzony też został Złotym Krzyżem Zasługi w 1981 roku, a w 1983 uhonorowany został nagrodą i medalem im. Oskara Kolberga.
              Zmarł w czerwcu 1989 roku, pozostawiając po sobie bogaty dorobek artystyczny i społeczny swego długiego życia.
                                               
                                            Jan Giełdon  




                                                    Jan Gełdon

             Był kolejnym znakomitym rzeźbiarzem kociewskim. Urodził się 27 lipca 1929 roku w Czarnej Wodzie. Mieszkał w uroczym zakątku tej miejscowości, na skraju lasu i łąk. Każda pora roku była Jankowi miła i inspirowała go do twórczej pracy. Był znakomitym wytwórcą ptaków i nie daremnie „ptasznikiem z Czarnej Wody” go nazywano.
              Podpatrywał przyrodę i zaklinał ją w lipowym, brzozowym i sosnowym drewnie, nadając kształt ptaszków, sarenek i innych leśnych zwierzątek. Nie stronił też od rzeźby sakralnej i malowania na desce czy płótnie. Potrafił wykorzystać fakturę drewna, jego kształt i kilkoma cięciami nożyka czy siekierki wydobyć  z drewna ukrytą srokę, dzięcioła czy wilgę. Przez dwa lata próbował swych sił w Technikum Sztuk Plastycznych w Gdyni Orłowie. Gdyby nie choroba byłby pewnie znakomitym artystą plastykiem. Był częstym gościem zakładów leczniczych, co znacznie utrudniało Jankowi kontynuowanie nauki.
                 Od 1959 do 1962 roku  pracował w Zakładach Płyt Pilśniowych w Czarnej Wodzie jako malarz ścienny. Wkrótce jednak i z tego musiał zrezygnować,  zajął się wyłącznie twórczością ludową. Nawiązał bliski kontakt z WDTL. Również nim, od strony merytorycznej, serdecznie zaopiekowały się panie: Stefania Liszkowska – Skurowa i pani etnograf Krystyna Szałaśna z Oddziału Etnografii Muzeum Narodowego w Gdańsku. Pani Funia wiedziała, że Jankowi nie wiedzie się najlepiej. Pokierowała go do Cepelii, gdzie przez jakiś czas dostarczał swoje prace.

            Odwiedzałem naszego „ptasznika” sam, bądź w towarzystwie Krystyny Szałaśnej. Pamiętam, jak pierwszy raz pojechałem do Janka w latach siedemdziesiątych. Wysiadłem z autobusu i skierowałem swoje kroki do siedliska naszego rzeźbiarza. Droga wiodła przez las rozedrgany letnim upałem i przepełnionym świergotem ptaków. W powietrzu wisiał zapach żywicy cieknącej z pni starych sosen. Piaszczysta droga z wplecionymi korzeniami przypominała mi tę z lasu dziadka, która prowadziła do jeziora i dalej w las rządowy, jak nazywaliśmy lasy państwowe. Droga wcale się nie dłużyła. Wręcz przeciwnie, chciałem iść jak najdłużej i snuć wspomnienia z dzieciństwa i dziadkowego lasu. Wkrótce w prześwicie sosen ujrzałem niewielką chatkę, stojąca na skraju boru. Drewniany płot, bramka, podwórko, zastukałem do drzwi chaciny. Otwiera mama Janka (mieszkał tylko z nią). Wyłuszczyłem cel mojej wizyty i weszliśmy do kuchni, gdzie pod platą palił się ogień, rzucający na ściany i sufit refleksy świetlne. Powietrze nosiło zapach świeżo struganego lipowego drewna, i faktycznie, w sąsiednim pokoju siedział na zydelku nasz Janek i strugał ptaszka. Przywiozłem Jankowi dokumenty potrzebne do ubiegania się o przyjęcie do STL. Poprosiłem go też o wykonanie dla mnie św. Franciszka i Matki Bożej. W niedługim czasie wyrzeźbił i była okazja do powtórnego odwiedzenia Jana Giełdona.

              Pani Krystyna Szałaśna opowiedziała mi taka przygodę związaną z odwiedzinami u Janka Giełdona. Była śnieżna zima i trzeba było pojechać do pana Giełdona  zakupić kilka jego prac do zbiorów Oddziału Etnografii Muzeum w Oliwie. Były jakieś problemy z komunikacją, samochód służbowy nie funkcjonował, więc  pojechała autobusem. Około godziny czternastej wysiadła na przystanku PKS w Czarnej Wodzie i brnąc, w śniegu przez las, dotarła do siedliska państwa Giełdonów. Pani Giełdonowa mocno się zdziwiła, że pani Krystyna w taką pogodę ich odwiedziła. Ogrzała się w przytulnej izbie, zapadał zmrok, więc pani Krystyna zakupiła kilka prac, zapakowała do torby i ruszyła przez las do szosy. Śnieg po kolana, torba ciężka. Co robić? Miała na sobie pasek z klamrą, przypięła go do torby, i ciągnąc za sobą, dobrnęła do przystanku. Nic nie jedzie, zadymka. W końcu zatrzymał się jakiś autobus z pracownikami i uprzejmy kierowca poradził jej,  by skorzystała z tego pojazdu, bo szybko nic tu nie pojedzie. I tak dojechała do Starogardu, i dalej do Gdańska. Takich przygód związanych z gromadzeniem zabytków kultury materialnej wsi pracownicy naszego muzeum w Oliwie mieli więcej.

                 Minęło kilka lat. Dowiedziałem się, że nasz Janek po śmierci swojej mamy został umieszczony w Domu Pomocy Społecznej w Damaszcze koło Godziszewa. Odwiedziłem go z panią Szałaśną. Był bardzo przygaszony, smutny. To nie było miejsce dla człowieka na co dzień obcującego z przyrodą, człowieka wolnego. Próbował powrotu do swej chatki w Czarnej Wodzie, bez wiedzy kierownictwa DPS. Tam jednak sam egzystować nie mógł. Choroba postępowała musiał przebywać pod opieką, również lekarską. W czasie naszych odwiedzin kupiłem od Janka obraz namalowany na desce, tam, w Damaszce, przestawiający  św. Franciszka (po latach podarowałem obraz do zbiorów Oddziału Etnografii Muzeum Narodowego w Gdańsku). Ucieszył się, że obraz znalazł nabywcę, a do tego otrzymał znaczną sumkę na własne potrzeby. Niedługo potem pani Krystyna Szałaśna powiadomiła mnie,  że Jan Giełdon zmarł  29 sierpnia 1982 roku i pochowany został na cmentarzu parafialnym w miejscowości Turze.

Grobem Janka chciała zaopiekować się młodzież z miejscowej szkoły. Nie wiem czy tak się stało.

 

Gdańsk 30.10.2017                                                   Edmund Zieliński