wtorek, 30 lipca 2013

EDMUND ZIELIŃSKI. DZIEWCZYNY BURACZANEDrukujE-mail
wtorek, 30 lipiec 2013
Był taki czas, pod koniec XIX wieku i w pierwszej połowie wieku XX, kiedy wiele naszych dziewcząt wyjeżdżało do pracy w Danii, szczególnie w czasie zbioru buraków cukrowych. Galicja była terenem, skąd najwięcej Polek wyjechało do tego kraju. Większość wracała, ale znaczny odsetek pozostał na obczyźnie. Kto wie, może nasze Kociewianki też tam zawędrowały za chlebem?









Pierwszy transport polskich pracowników rolnych przybył do portu Gedser w 1893 roku. Rolnictwo duńskie wykazywało brak rąk do pracy, zwłaszcza przy uprawach buraka cukrowego. Wyspy Lolland i Falstar były rejonem, gdzie pracowało najwięcej polskich pracowników w latach 1893 - 1929. Na wspomnianych wyspach już w latach 70-tych XIX wieku rozpoczęła się uprawa buraka cukrowego wraz z rozwojem przemysłu przetwórczego, a w latach 90-tych rozbudowano sieć linii kolejowych do transportu tego surowca. Początkowo wykorzystywano własną siłę roboczą, a także pracowników ze Szwecji. Dobrze prosperujący przemysł cukrowniczy prosił się o poszerzenie areału upraw, a tym samym wzrosło zapotrzebowanie na siłę roboczą. Idąc za przykładem posiadaczy ziemskich w Niemczech tutejsi właściciele majątków ziemskich zaczęli sprowadzać siłę roboczą z Polski.




Dziewczyny buraczane z Galicji 


Oczekiwanie na pociąg 

Do werbunku Polaków zatrudniono tak zwanych „Aufseher” (z niem. dozorca, najemnik, pośrednik). Trasa zwerbowanych pracowników wiodła przez Polskę i Niemcy do Warnemünde, a stąd statkami przez Bałtyk do Gedser. Praca na polach była zajęciem sezonowym, trwającym od kwietnia do grudnia. Po tym okresie obcokrajowcy wracali do domu.
Jakie prace wykonywały nasze dziewczyny? Ręcznie przerzedzały wschodzące rośliny i okopywały je. W czasie wzrostu do czterech razy plewiły rzędy buraczane. Jesienią następowały wykopki buraków. Podobnie jak u nas specjalnymi widłami wyciągano buraki z ziemi i otrząsano je przez stukanie o siebie. Liście obcinano nożami, a buraki składowano w kopcach i tam czekały na transport do cukrowni. W czasie przerwy przy pielęgnacji plantacji buraków pracownicy wykorzystywani byli przy pracach żniwnych. Oj, napracowały się nasze dziewczyny. Przy zbiorze często padał deszcz lub dokuczały pierwsze przymrozki, a pracować trzeba było.
Praca przy burakach
Najemni pracownicy rolni mieszkali w specjalnych domach wybudowanych przez cukrownie. Domy te zostały przejęte przez duże gospodarstwa. W barakach, dwupiętrowych domach z płaskim dachem, mieszkało od 40 do 50 osób. Była w nich kuchnia i mieszkanie dla dozorcy. Oprócz kuchni znajdowała się tam wspólna jadalnia i sypialnie. Jadalnia wyposażona była w dużą szafę z poszczególnymi przegrodami na rzeczy osobiste pracowników. Do zasadniczego wynagrodzenia pracownicy otrzymywali 12 kilogramów ziemniaków tygodniowo, litr mleka i pół kilograma czarnego chleba dziennie. Ziemniaki przechowywano w skrzyniach – jednej na dwie osoby.
Pracodawcy nie sprzeciwiali się zakładaniu kaplic i odprawianiu w nich nabożeństw. W tym celu przyjeżdżali księża katoliccy. Początkowo msze święte odprawiane były w barakach oraz wynajętych lokalach. Z czasem wybudowano własne kościoły ze składek polskiej społeczności.
Pierwszy kościół, konsekrowany w 1897 roku, powstał w miejscowości Maribo. W 1913 wybudowano drewnianą kaplicę w Nakskov, zamienioną na kościół murowany w 1921 roku. Obrządek katolicki był zupełnie nieznany w Danii, toteż niedzielne wędrówki Polaków do kościoła, procesje, uczestnictwa w nabożeństwach wprowadzały specyficzny koloryt w miastach duńskich. Spotkania rodaków na nabożeństwach były jedyną okazją do pogawędzenia o problemach w większej grupie.
Ze względu na tymczasowy charakter pobytu Polaków w Danii, niemożliwym było powołanie do życia związków i stowarzyszeń. Dopiero w 1925 roku powstał Związek Polskich Pracowników w Danii. Stało się tak, bowiem wielu Polaków zdecydowało się pozostać w tym kraju na zawsze. Jak podają niektóre źródła, w 1918 liczba pracowników sezonowych wynosiła 14 tysięcy. Na wyspach Falster i Lolland Polacy stanowili 30 procent całej siły roboczej zatrudnionej w rolnictwie.
Po zakończeniu I wojny światowej Danię również dotknął kryzys bezrobocia. Zaczęto ograniczać napływ siły najemnej z innych krajów, który ustał zupełnie w 1929 roku. Część pracowników sezonowych postanowiła zmienić status robotnika sezonowego na obywatela duńskiego. Wiele kobiet weszło w związki małżeńskie z Duńczykami, co automatycznie skutkowało uzyskaniem obywatelstwa duńskiego.


Od lewej Stanisław Butyński - burmistrz Nowego, Edmund Zieliński, Tadeusz Kobiela - wójt gminy Sierakowice, skrzypek Zespołu Folklorystycznego "Sierakowice"



Przed bajkopisarzem Ch. Andersenem w Kopenhadze. Od prawej lekarz z Czarnej Wody Stefan Krajnik, Edmund Zieliński i Stanisław Butyński


Na wyspie Lolland, w miejscowości Tagerup, dawne obiekty mieszkalne robotników rolnych są obecnie traktowane jako pamiątki historyczne, w których znajduje się muzeum poświęcone naszym rodakom. Duńczycy do dnia dzisiejszego podziwiają dawnych polskich emigrantów. Szanują ich za wytrzymałość, pilność i skromność. Wielu mieszkańców Danii pochodzenia polskiego przyznaje się do związków ze swymi przodkami z tamtego okresu.
Niewiele na ten temat wiedziałem do czasu, kiedy odwiedziłem ten kraj w ramach poznawania struktury organizacyjnej samorządów duńskich, gdzie w tym względzie Polska raczkowała, zwłaszcza, że byliśmy dopiero po przemianach ustrojowych.
Pojechaliśmy tam na zaproszenie Foreningen af polakker i Danmark, czyli Związku Polaków w Danii. Organizatorem wyjazdu był Kaszubski Uniwersytet Ludowy, gdzie odbyło się zebranie organizacyjne, by omówić szczegóły naszego pobytu w Danii. Duńczycy przygotowali program kursu demokratycznego i wymiany kulturalnej, w którym mieliśmy uczestniczyć od 26 kwietnia do 3 maja 1992 roku. Zaproszenie opiewało na 23 osoby. W grupie tej byli urzędnicy, politycy i grupa folklorystyczna z województwa gdańskiego. Byli przedstawiciele samorządów Kaszub i Kociewia oraz zespół folklorystyczny z Sierakowic.
Wyjechaliśmy z Wieżycy autokarem do Rostoku w niedzielę rano 25 kwietnia. Późnym popołudniem byliśmy w rostockim porcie. O 19.30 zaokrętowaliśmy na promie i przez Zatokę Meklemburską popłynęliśmy do duńskiego portu w Gedser, do tego samego, w którym przed laty cumowały statki przywożące robotników sezonowych do pracy w Danii. Dalej pojechaliśmy naszym autokarem do Sakskøbing, gdzie w Domu Turysty mieliśmy swoje kwatery. Zamieszkałem w pokoju z burmistrzem Nowego Stanisławem Butyńskim i przewodniczącym Rady Gminy z tej miejscowości Benedyktem Kirszensteinem. Naszymi opiekunami byli państwo Barbara i Eryk Bohn-Jespersen. 


Syrenka w towarzystwie Edmunda Zielińskiego (po prawej) 


Sakskobing Edmund Zieliński i Stanisław Butyński - w tle wieża ciśnień
Pani Barbara, z pochodzenia Polka, pochodziła z okolic Gniewa. Pomagała naszemu tłumaczowi w konwersacji z Duńczykami i na wykładach. Następnego dnia po śniadaniu, spotkaliśmy się u wojewody Poula Christensena, gdzie zapoznano nas ze strukturą województwa i jej zadaniami, polityką kulturalną, ochroną środowiska, handlem i przemysłem. W stołówce urzędu miał miejsce kurs demokratyczny, a grupa folklorystyczna dała w tym czasie koncert w domu starców. Zwiedzaliśmy bibliotekę w Nykøbing. Tam był wykład na temat historii demokracji duńskiej. Wieczorem w miejscu zakwaterowania jedliśmy obiadokolację. Tego dnia już nigdzie nie wychodziłem.
We wtorek pojechaliśmy do Kopenhagi. Tam byliśmy w duńskim parlamencie, zwiedziliśmy Zamek Królewski Rosenborg Slot i park Tivoli z różnymi atrakcjami, jakich jeszcze wtedy w Polsce nie było. Dla każdego było coś miłego - diabelskie młyny, karuzele, wyścigi samochodowe, spływy łodziami po pochylni i wiele innych ciekawych miejsc. Zwiedzając miasto natrafiliśmy na pomnik bajkopisarza Christiana Andersena. Uwieczniliśmy się z nim na fotografii. Byliśmy też przy słynnej Syrence, którą miejscowi nazywają dziewczyną portową. Co jakiś czas złodziejaszki kradną jakąś część na pamiątkę. Swego czasu ukradli nawet głowę tej piękności. Wieczorem wróciliśmy do Sakskøbing. 



Przed polskim kościółkiem w Maribo 


Edmund Zieliński i Benedykt Kirszenstein - przewodniczący Rady Gminy w Nowem 
W środę mieliśmy spotkanie w Domu Związków Zawodowych. Tam dowiedzieliśmy się wiele na temat działalności tych organizacji, o zwalczaniu bezrobocia. Znalazłem trochę czasu dla siebie, by obejść wkoło to niewielkie miasteczko. Ciekawie zagospodarowano nieczynną już wieżę ciśnień. Na zewnętrznej ścianie była wymalowana pucułowata twarz dziewczyny, uśmiechająca się do przechodniów. Na ryneczku zauważyłem pomnik dwójki dziewcząt w wiejskim odzieniu. I tu dowiedziałem się, że jest to pomnik dziewcząt buraczanych, upamiętniający pobyt naszych Polek w Danii.
Czwartek był ciekawym dniem, bowiem zobaczyliśmy, jak mieszkają ludzie starsi w Domu Pomocy Społecznej. Pokoje jednoosobowe, wyposażone w meble z poprzedniego mieszkania. Mała kuchenka, łazienka i opieka nad starcami w stosunku jeden do jednego. Wszędzie czyściutko, schludnie, dużo zieleni, kwiatów. To pensjonat, a nie dom starców.
Pojechaliśmy też popatrzeć na kotłownię, która ogrzewa miasto. Ciepłownia ta, całkowicie zautomatyzowana, opalana jest słomą. W określonym czasie ogromne baloty słomy podajnik lokuje w czeluści pieca. Wszystko pracuje jak w zegarku. Popiół ze słomy wraca na pola rolników. Cykl zamknięty. Nie ma wielkiego składowiska słomy, bowiem rolnicy za dodatkową opłatą magazynują ją u siebie.
Następnym ciekawym miejscem była miejscowa oczyszczalnia ścieków. W końcowym cyklu oczyszczania wypływała krystalicznie czysta woda. Stała tam szklanka i każdy mógł jej spróbować. Chętnych nie było. Pokazali nam na koniec miejsce, gdzie dwa nasze silniki samochodowe od fiata 1500 poruszane biogazem z oczyszczalni ścieków wprawiały w ruch generatory prądu wystarczającego do zasilania oczyszczalni.
Pojechaliśmy też do wzorcowego gospodarstwa rolnego za miastem. Rolnik ten zajmował się hodowlą świń. Dowiedzieliśmy się wtedy, że może wyprodukować określone ilości mięsa i mleka - krowy też miał. Kupią od niego tylko tyle, ile w ramach unijnych przepisów zostało mu zagwarantowane. Nie mieliśmy wtedy pojęcia, że można produkować tylko określone ilości, jak teraz jest i u nas. Przeraził mnie widok świń w specjalnych kojcach, w których kaban mógł tylko stać, leżeć i jeść. Żadnych spacerów po buchtach, żadnej słomy. Miał szybko urosnąć i znaleźć się na unijnych stołach w postaci schabów, szynek czy kiełbas. Okropny widok.
W piątek 1 maja było święto miasta Sakskøbing. W wielkiej hali rozstawiono stoiska z różnego rodzaju usługami. Były stoiska handlowe, promocyjne, ze sprzętem zmechanizowanym, elektronicznym itp. Ja też miałem swoje stoisko z moimi ptaszkami, rzeźbami i haftem od koleżanek. Naprzeciw mnie ulokował się okulista z komputerem do badania wzroku (u nas wtedy rzadkość). I ja zbadałem sobie moje oczy, zwłaszcza że badanie było bezpłatne. Nasz zespół folklorystyczny prezentował się na estradzie. Było wesoło, uroczyście, radośnie.
Podobny rozkład zajęć był w sobotę. Natomiast w niedzielę pojechaliśmy na mszę św. do polskiego kościoła w Maribo. Ten maleńki kościółek tego dnia radował się większą ilością wiernych niż zazwyczaj, do czego przyczyniła się nasza grupa. Mszę odprawiał ksiądz – Polak, stale tam mieszkający. Po nabożeństwie spotkaliśmy się z tamtejszymi Polonusami w parafialnej salce. Poczęstowali nas lampką wina, a nasz zespół odśpiewał proboszczowi „sto lat”. Wzruszył się, że tyle miał wiernych na mszy. Jak mówił, zazwyczaj w niedziele przychodzi kilka osób.
Z kościoła pojechaliśmy do Safaripark Knuthenborg. Tam zobaczyliśmy egzotyczne zwierzęta na wolności – no, może trochę ograniczonej. Na wielkim, dyskretnie ogrodzonym terenie mieszkały lwy, tygrysy, małpy, słonie, żyrafy i inne gatunki drapieżników i roślinożerców. Zwiedzanie odbywało się z wnętrza autokaru. Pojechaliśmy pod wielką śluzę. Najpierw otworzyła się brama wjazdowa do śluzy, autokar wjechał, brama się zamknęła i otworzyła się brama wjazdowa na teren parku. Do autokaru wszedł strażnik parku i ogłosił, że pod żadnym pozorem nie wolno otwierać okien, a tym bardziej drzwi. Pojazd wolno przemieszczał się przez ogromny teren, na którym przebywały zwierzęta. Gdzieś pod krzaczkiem wypoczywał lew, kołysząc długą szyją kroczyła żyrafa, skubiąc gałązki z wierzchołków drzew, w innym miejscu zobaczyliśmy geparda, dalej słonia. Jednym słowem – Afryka.
Wracając z parku safari zatrzymaliśmy się w lesie przy ogromnych krzakach magnolii. Wsiedliśmy do autokaru, by jechać dalej. Zamiast jechać do przodu pojazd zapadał się kołami w grząski grunt. Nie było mowy, byśmy się o własnych siłach wydostali. Opiekun ściągnął ogromny dźwig samojezdny, który po prostu przeniósł nasz autokar nad koronami drzew i postawił na twardym gruncie.
Jeszcze jeden posiłek w Domu Turysty, pakowanie, pożegnanie i przejazd do Gedser na prom. O 19.30 odpłynęliśmy do Rostoku. Mieliśmy trochę koron i można było coś kupić do domu. Kupiłem jakiś alkohol i kontenerek piwa. O 7.00 rano dnia następnego byliśmy już we Wieżycy. Tam czekał na mnie mój syn Wojtek i samochodem wróciliśmy do Gdańska.

Gdańsk, sobota 2 maja 2008 Edmund Zieliński

PS. W części historycznej tego felietonu posługiwałem się materiałem z Lolland – Falsters Stiftsmuseum Jernbanepladsen Frilandsmuseet Maribo – Dania. 




sobota, 27 lipca 2013

IMIĘ I NAZWISKO:

Kazimierz Poreda

REGION:
Warszawa
DATA EMISJI:
23.07.2013


W dniu 12 lipca 2013 roku w wieku 75 lat zmarł


płk Kazimierz Poreda

Msza żałobna odbędzie się
22 lipca 2013 roku o godzinie 12.30
w kościele garnizonowym pw. Matki Bożej Ostrobramskiej
przy ul. Kaliskiego 49,
po której nastąpi wyprowadzenie na Cmentarz Powązki Wojskowe.

O czym zawiadamia pogrążona w smutku

rodzina

niedziela, 21 lipca 2013

                                      Jeszcze raz o naszej cioci Adze

                             W dwóch tomach mojej książki „Na ścieżkach wspomnień…” są zamieszczone felietony o Agacie Borkowskiej vel Zielińskiej z  Redzimskich. Napisałem jeszcze jeden - ostatni,  ponieważ 3 maja 2013 roku Agata z Redzimskich pożegnała ten świat, przeżywszy 103 lata i 59 dni. 
                            Agata Borkowska z Redzimskich urodziła się 5 marca 1910 roku we wsi Janin na Kociewiu,  tam gdzie moja mama. Agata była najmłodszą z rodzeństwa. Gdy przyszła na świat, jej ojciec miał 50 lat, a mama 43. Przedtem urodziło się jeszcze dziesięcioro rodzeństwa z Franciszka  Redzimskiego i Pauliny z Kosiedowskich. Franciszek Redzimski urodził się 11 stycznia 1860 roku we wsi Schöndorf  koło Czerska, o czym mówią dokumenty w Urzędzie Stanu Cywilnego w Zblewie (metryka zgonu). Nakładając mapę Borów Tucholskich z 1830 roku na dzisiejszą - Schöndorf to miejscowość Gutowiec. Natomiast wujek Anton mówił, że jego ojciec, a mój dziadek Franciszek urodził się we wsi Malachin koło Czerska. Z czego wynika ta niezgodność? Dokumenty raczej nie kłamią.
                         Babcia Paulina Redzimska z Kosiedowskich urodziła się 26 stycznia 1867 we wsi Jaty pod Tucholą. Gospodarstwo Kosiedowskich liczyło 300 morgów a Redzimskich 40. Po zaślubinach zamieszkali w Czersku w rodowej posiadłości, bowiem matka Franciszka Redzimskiego Marianna,  pochodziła z Borchardtów, którzy podobno byli właścicielami Czerska.
                          W 1907 roku Redzimscy kupili ziemię w Janinie na Kociewiu i zbudowali gospodarstwo pięknie położone pod samym lasem, przez który biegnie szosa ze  Starogardu do Skarszew. Tam na świat przyszła Zofia w 1098 roku i Agata w 1910. Kiedy rozmawialiśmy o starych dziejach, ciocia Aga z rozczuleniem wspominała swoje dzieciństwo. Przymknęła powieki i patrząc w dal, jakby szukając na dalekim horyzoncie swoje rodzinnej wsi, mówiła:  Tam było tak pięknie. Do kościoła jeździliśmy bryczką do Godziszewa i co czwartą niedzielę do Obozina, gdzie był kościółek filialny,  a majątek był własnością pani Skurowskiej. Na religię chodziłam do Godziszewa. To było daleko i trzeba było iść przez las do Trzcińska i przez Siwiałkę – trochę się bałam. Jeden rok chodziłam z Zosią, a drugi już sama, bo jestem młodsza. Do szkoły to chodziłam w Jastrzębiu. Nauczycielem był pan  Bolesław Brzóskowski. Zaczęłam chodzić, jak miałam osiem lat, bo ojczulek powiadał, że jestem takie chucherko i muszę jeszcze podrosnąć. W szkole było nas około 25 dzieci. Zaczęłam chodzić u progu odzyskania niepodległości i pamiętam, że z tej okazji deklamowałam taki wierszyk – powiem go;
Wiary, wiary ci potrzeba ukochany Polski ludu.
Wiesz, że Polska zmartwychwstała i dożyłeś tego cudu.
Nie trać wiary drogi ludu, choćby piekło się zmówiło.
Choćby jeszcze w krwawszej doli cały naród pogrążyło.
Wierz i pracuj dla tej Ziemi, w której naszych ojców kości
Modlą się prochami swymi za niewoli nie prawości.
Żadna przemoc nas nie złamie, żaden wróg nas nie pokona.
Dopóki ta wiara żywa w własnej piersi nam nie skona.
Ten wierszyk mówiła ciocia Aga mając lat 97 i możliwe, że nastąpiły tu jakieś drobne zmiany, ale trzeba było zobaczyć, z jaką swadą wypowiedziane zostały te zwrotki. Wspaniała dykcja, wzrok zapatrzony w dal, jakby szukał tamtego dnia, gdy mała Agusia stanęła naprzeciw klasy i zgromadzonych rodziców, szczypiąc rąbek sukienki, z wielkim patriotyzmem zaszczepionym przez rodziców i nauczyciela Brzóskowskiego, z wierszem na ustach wkraczała do odrodzonej Polski. Ciocia Aga mówiła dalej; Myśmy tam różne teatry w tej szkole przedstawiały. Zosia na Boże Narodzenie w jasełkach była Matką Bożą, a ja w jednym przedstawieniu byłam królewną i pamiętam swoją kwestię „taki stary mąż miałby być moim małżonkiem? Wolę rutę siać, aniżeli świat sobie zawiązać. Zresztą twój charakter Kanclerzu jest mściwy, brudny i podstępny. Za twoją to sprawą wydał ojciec mój i król, niesprawiedliwy wyrok na Walentego”. Było tego wiele więcej, ale zapomniałam. Potem ciocia Aga zaśpiewała starą pieśń „Jedzie, jedzie pan, przez Litewski łan” i wiele innych piosenek (nagrałem je). Poprosiłem, by przypomniała sobie wierszyk który mówiła księdzu, gdy ten przyszedł na kolędę  jeszcze w Janinie. Oto on.
Kolędę mamy, dzień to radości.
Serdecznie witamy tu Jegomości.
Jegomość w swej rewerendzie*
Chodzi tu dziś po kolędzie.
Więc Mu nisko się kłaniamy
I serdecznie go witamy.
     Kiedy skończyłam szkołę, wyprowadziliśmy się do Jabłówka. To tam było maleńkie gospodarstwo, a rąk do pracy było u nas wiele, i po roku rodzice kupili gospodarstwo w Zblewie (jadąc autostradą od Zblewa w kierunku Starogardu, po prawej stronie przed wzniesieniem zwanym Połomową Górą,  stał mały domek. Za wzniesieniem jest Miradowo. Mieszkał tam po wojnie pan Czerwonka – leśnik  przyp. mój EZ ). Tam jednak był mały domek i trafiła się okazja kupić gospodarstwo po Grzelach w Białachowie. Tam sąsiadem był duży gospodarz Franciszek Zieliński z liczną rodziną, bo było ich wszystkich 15. Mieszkała tam trzypokoleniowa rodzina. I tak się stało, że brat Franciszka Zielińskiego – Józef, najmłodszy z rodzeństwa, poprosił moich rodziców o moją rękę. Miałam wtedy 16 lat. Rodzice się zgodzili, ja się ucieszyłam i za rok był ślub. Wyjechaliśmy do Bydgoszczy, gdzie mąż otrzymał pracę na kolei. Zamieszkaliśmy w suterenie na ulicy Kościuszki. Jednak złe warunki mieszkaniowe zmusiły nas do wyprowadzenia się do Łęgnowa. Po kilku latach kupiliśmy działkę na ul. Rolnej w Bydgoszczy i wybudowaliśmy sobie dom. W między czasie urodziły się dzieci. Halinka zmarła po czterech tygodniach, jeszcze na Kościuszki. Tadeusz i Jurek urodzili się w Łęgnowie, a Waldziu na Rolnej. Kiedy wybuchła wojna mąż poszedł na front. Nam poradził nasz krewniak Bernard Strugowski ze Zblewa, byśmy wyjechali pod Łuck. Byliśmy tam u jednego gospodarza aż wkroczyli Rosjanie 17 września. Szczęśliwie udało nam się wrócić w październiku do Bydgoszczy – ojej, jak byśmy się narodzili. Mąż wrócił w październiku z wojny i dalej pracował na kolei jako stolarz-cieśla. Tak było do 1945 roku. Kiedy przyszli Rosjanie, zaraz 8 marca przyszli do naszego domu enkawudziści* i zabrali męża niby na roboty. Za kilka dni otrzymałam tajemnie wiadomość, że jest w Poznaniu na ulicy Słonecznej i prosi o jedzenie, bo był tam straszny głód. Szybko pojechałam, to były tam baraki i tylko raz się widziałam, bo przenieśli męża na drugą stronę na Dąbie, tam gdzie trzymali Niemców. Słuch o mężu zaginął. Dopiero po 1956 roku Benek Zieliński napisał do Genewy do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z zapytaniem , gdzie może być jego wujek. Odpowiedzieli, że zmarł w Rosji w lutym 1946 roku. Ja jednak ciągle czekałam. Musiałam iść do pracy, by utrzymać dzieciaki. Zatrudniłam się w 1946 roku w Zakładach Przemysłu Gumowego w Łęgnowie i tam doczekałam się emerytury. Było mi bardzo ciężko, a mąż nie wracał i nie wrócił. Ponownie wyszłam za mąż w latach siedemdziesiątych za Franciszka Borkowskiego z Pucka i tam kilka lat mieszkałam. Zmarł mój drugi mąż, a ja żyję dalej. 
A to treść listu wysłanego przez wujka Józefa z obozu w Poznaniu do cioci Agi.
                        
                                                                                                   Poznań dnia 21.4.1945
                               
                                          Kochana żonusiu i dzieci!
Jestem zdrów którego i od was się to samo spodziewam. Jestem pod kontrolą rus….do pierwszym baraku. Tak że i nasz Piątek Zygmunt z naszej ulicy Rolnej 18. Jest on razem zemną na jednej izbie. Pozdrów ją żeby ona przyjechała i przywiozła coś do jedzenia bo jest głód, także i ty kochana żono pamiętaj także o mnie bo brak żywności, ja żem kilka razy już pisał ale żadnej wiadomości nie otrzymałem i to jak najprędzej, bo my tu długo już nie będziemy. To jest na ulicy Słonecznej, trzeba jakoś z jakimś oficerem rosyjskim pomówić i to wy musicie już sami załatwić bo my nie możemy wyjść na miasto. Bo znów nikt nic nie otrzymał, ani ja ani Piątek. Pozdrawiam was wszystkich. Tadeusz idź tam do stolarni po ten groch, tam gdzie żem ci pokazał. Pozdrowiny dla Jurka i małego synka Waldzia. Dowidzenia (zachowałem oryginalną pisownię – E.Z.).
Swego czasu powiedziała ciocia Aga, że dla matki najtrudniej pogodzić się ze śmiercią swoich dzieci. Przed wojną pochowała córeczkę Halinkę i synka Józia. W 1988 roku umiera syn Jurek, a w 1996 najstarszy syn Tadeusz.
                    Powyższa treść niech będzie dopełnieniem tego wszystkiego, co napisałem o naszej kochanej cioci Adze. Z pewnością można by napisać jeszcze więcej z bogatego i długiego życia. Ale  to co napisałem w moich książkach i ten felieton z pewnością przybliży młodzieży z naszych rodów życie Agaty z Redzimskich.
                   Jak już napisałem, 3 maja 2013 w piątek  o godzinie 18.15 w  święto Matki Bożej Królowej Polski ciocia Aga zakończyła swoją ziemską wędrówkę. Zmarła w domu najmłodszego syna Waldemara i synowej Danuty Zielińskich w Bydgoszczy, gdzie przez wiele lat mieszkała. A był w jej dzieciństwie moment, kiedy dowiedziała się, że ma żyć krótko. Na to mała Agusia tupnęła nóżką i powiedziała – ja będę żyła, będę żyła, ja sto lat dożyję!     I dożyła z nawiązką.                                            

                  Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że zmarła jedna z najstarszych Kociewianek. Tu się urodziła, wychowała, była śpiewaczką w Zblewskim chórze   
Pod wezwaniem św. Cecylii. W starszym wieku przez wiele lat mieszkała w Starogardzie u swojej siostrzenicy Haliny Augustyn. Chętnie tu wracała z Bydgoszczy, była w Janinie na szczątkach swego rodzinnego gospodarstwa, gdzie z szacunkiem ucałowała swoją rodzinną ziemię.
                   Kremacja zwłok odbyła się we wtorek 7 maja, a ceremonia pogrzebowa w czwartek 9 maja o godzinie 11 na cmentarzu przy ulicy Zaświaty w Bydgoszczy. Na tym cmentarzu spoczywa też najstarszy z  rodzeństwa cioci Agi – Konrad Redzimski. Na innym bydgoskim cmentarzu spoczywa jej siostra, Klara. Pozostali spoczywają na cmentarzach – Antoni, Wiktor, Bernard, Franek i Zofia  w Zblewie,  Prakseda w Jabłowie, Marta w  Starogardzie, Walter w Lęborku,  W pogrzebie uczestniczyła liczna rodzina z licznych rodów Redzimskich i Zielińskich. Niech spoczywa w Pokoju!

Gdańsk 25czerwca 2013                                                  Edmund Zieliński






Ps.
9 lipca 2011 sobota, odwiedziłem z Danką Halinę Augustyn z domu Laszko. Tam dowiedziałem się od kuzynki Haliny, że ślub cioci Agi z Franciszkiem Borkowskim odbył się w kościele w Młynarach, a domem weselnym było mieszkanie Haliny i Jana Augustynów, u których dłuższy czas ciocia Aga przebywała (według słów Halinki 20 lat). Mieszkanie Haliny i Janka, było mieszkaniem gościnnym, jak sami gospodarze. Często przebywała tam również po owdowieniu moja mama. Ciocia Aga przebywała też wiele lat u Haliny w Starogardzie. Dzięki Ci Halinko!
Niech to wyjaśnienie posłuży jako errata do drugiego tomu mojej książki „Na ścieżkach wspomnień…”                                                                       

* NKWD – CCCP,  Narodnyj  Komissariat Wnutriennich Dieł  Sajuza Sowieckich Socjalistyczeskich Respublik - Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich

* Rewerenda - sutanna

czwartek, 11 lipca 2013

IGOR POCHYLCZUK FINALISTĄ KONKURSU "NAJLEPSZY ABSOLWENT..."DrukujE-mail
niedziela, 07 lipiec 2013
XI edycja konkursu "NAJLEPSZY ABSOLWENT GIMNAZJUM GMIN WIEJSKICH I MIASTECZEK WOJEWÓDZTWA POMORSKIEGO"

Igor Pochylczuk, absolwent Publicznego Gimnazjum im. Wincentego Kwaśniewskiego w Zblewie, został finalistą XI edycji konkursu "NAJLEPSZY ABSOLWENT GIMNAZJUM GMIN WIEJSKICH I MIASTECZEK WOJEWÓDZTWA POMORSKIEGO" w roku szkolnym 2012/2013. W klasyfikacji generalnej uplasował się na 9. miejscu.







Uroczysta gala odbyła się dnia 30 czerwca 2013 r. w Bibliotece Głównej Uniwersytetu Gdańskiego.

W uroczystości wzięli udział zastępca wójta gminy Zblewo Artur Herold, dyrektor Zespołu Szkół Publicznych w Zblewie Lucyna Błaszak, wychowawca klasy III Ga Stefania Łukowska oraz rodzice ucznia Justyna i Janusz Pochylczuk.

Nagrodę główną obóz żeglarski w Harcerskim Ośrodku Morskim w Pucku ufundował wójt gminy Zblewo Krzysztof Trawicki.

Gratulujemy!










Igor  jest synem Janusza i Justyny Pochylczuk z domu Zielińska (moja bratanica).
                                                                                            E.Z.
wsteczdalej »

wtorek, 9 lipca 2013

LISTY. TABLICA W IWICZNIE - EDMUND ZIELIŃSKI - ZBIGNIEW KLAGADrukujE-mail
poniedziałek, 08 lipiec 2013
Wczoraj zamieściłem list Zbigniewa Klagi w sprawie tablicy w Iwicznie, a dziś otrzymałem list w tej sprawie od Edmunda Zielińskiego. No i trochę później złożoną stronę od Z. Klagi. Mam satysfakcję, że dzięki mojemu portalowi tak prędko to wszystko się toczy i prawie zostało zakończone. Prawie, bo jeszcze muszę jutro pojechać odczytać napis na dole tablicy i zrobić obmiary. Kopiuję tę korespondencję, bo czyż nie jest ciekawy sposób powstawania tej jednej kartki dzieła pana Zbigniewa?
Tadeusz Majewski

PISZE EDMUND ZIELIŃSKI: 

Szanowny Panie Tadeuszu!
Pan Zbigniew Klaga prosi w swoim liście o informacje dotyczące tablicy pamiątkowej poświęconej Izydorowi Gulgowskiemu z Iwiczna. Przejrzałem moje archiwalia i znalazłem notatkę prasową zamieszczoną w Dzienniku Bałtyckim w sierpniu 1978 roku. Cytuję:

Region Kociewia wzbogacił się ostatnio o nową, ważną placówkę kulturalną. Jest nią otwarta niedawno Izba Pamięci Izydora Gulgowskiego w Iwicznie koło Kalisk. Placówka ta - to wynik inicjatywy i kilkuletnich starań Komisji Krajoznawczej ZW PTTK i klubu PTTK "Gościniec" przy SM "Osiedle Młodych" w Gdańsku oraz pracy społecznej wielu działaczy i pomocy zakładów pracy (...). Poza tym w ścianę frontową tej szkoły wmurowana została płaskorzeźba przedstawiająca I.Gulgowskiego. Płaskorzeźba wykonana również całkowicie w czynie społecznym, należy do najładniejszych w woj. gdańskim. Projekt opracowała Ewa Krawczyk - studentka (obecnie absolwentka) PWSSP w Gdańsku (pod kierunkiem prof.Alfreda Wiśniewskiego), materiał przydzielił gdański "Hydroster", a odlew wykonała Stocznia Marynarki Wojennej w Gdyni.Koniec cytatu.

W załączniku zdjęcia z Iwiczna, również tablicy pamiątkowej, wykonane przeze mnie podczas zwiedzania Izby Pamięci dnia 16 sierpnia 2010 przez uczestników pleneru w Bytoni.
Niestety, dokładna data otwarcia tej placówki nie zachowała się w moich archiwaliach, a miałem zaproszenie.
To tyle. Jeśli pomogłem Panu Z.Taladze - bardzo się cieszę i pozdrawiam.
Edmund Zieliński



Iwiczno, stara szkoła, 16.08.2010 foto.E.Zieliński 



Iwiczno, 16.08.2010 Foto.E.Zieliński 



Iwiczno 16.08.2010 foto E.Zieliński 





Iwiczno - w Izbie Pamięci I.Gulgowskiego 16.08.2010. Od lewej - Bogumiła Błażejewska z Tucholi, Regina Białk z Kościerzyny, Felicja Kołakowska z Tucholi, Alicja Serkowska z Kartuz,Krystyna Engler z Pinczyna i Barbara Okonek z Tucholi. 





Iwiczno Izba Pamięci I.Gulgowskiego 16.08.2010 Od lewej stoją - Józefa Sitarz z Przechlewa, Felicja Kołakowska z Tucholi, Edmund Zieliński z Gdańska, niżej Bożena Treszczyńska z Człuchowa, Albin Sulewski z Iwiczna, Felicja Borzyszkowska Łubiany, Irena Szczepańska z Gdańska. 

Siedzą od lewej - Barbara Okonek z Tucholi, Bogumiła Błażejewska z Tucholi, Alicja Serkowska z Kartuz, Regina Białk z Kościerzyny 



Iwiczno 16.08.2010 foto.E.Zieliński 




PISZE ZBIGNIEW KLAGA:

Szanowny Panie Tadeuszu
Serdeczne dzięki za zdjęcia.
Przesyłam Panu projekt strony do ewentualnej korekty. Nie mogę odczytać ze zdjęcia napisów na dole tablicy, aby ten napis umieścić na stronie. Czy lokalizacja jest prawidłowa i czy wymiary są prawidłowe?
Po korekcie umieszczę na Facebooku w zakładce Odlewnia Stoczni marynarki Wojennej.
i czekam na odzew.
Pozdrawiam
Zbigniew Klaga
LISTY. KIEDY ODSŁONIĘTO TABLICĘ W IWICZNIE I KTO BYŁ JEJ AUTOREM?DrukujE-mail
niedziela, 07 lipiec 2013
Pan Tadeusz Majewski
Jestem ostatnim kierownikiem Odlewni Stoczni Marynarki Wojennej w Gdyni-Oksywiu. Odlewnia została zlikwidowana w 1995 roku. Na emeryturze do tej pory wykonałem szczegółową historię odlewni w okresie 1922 -1995 czyli całe 70 lat....

Obecnie zajmuję się odtwarzaniem dokumentacji fotograficzno-opisową wszystkich odlewów (pomników, tablic, rzeźb itd.) wykonanych na całej przestrzeni produkcji Odlewni. Jest bardzo duża ilość wyrobów artystycznych. A lata minęły. Wiem, jakie tablice rzeźby były wykonane prze SMW, lecz nie ma pewnych danych dat odsłonięcia i nazwisk autorów rzeźbiarzy, którzy wykonali formy gipsowe.
Chciałbym poprzez późniejszą publikację uwidocznić, kto i kiedy wykonał odlewy artystyczne.
Jest wiele artykułów i publikacji na temat tablic, pomników, ale nigdy i nigdzie nie napisano, że są to dzieła odlewników gdyńskiej SMW. I także nie ma nazwisk rzeźbiarzy.
Może się uda.

W roku 1977 nasza Odlewnia wykonywała odlew tablicy pamiątkowej z brązu,  poświęconej pamięci IZYDORA GULGOWSKIEGO, zamawiana  przez PTTK Gdańsk o wym.1000 x 700 mm?
Uzyskałem informację o tym, że ta tablica jest zamontowana w Iwicznie na Kociewiu.
Czy, jeśli można dotrzeć do tej tablicy,  mógłbym prosić o wykonanie fotografii, podanie wymiarów (bo nie jestem pewny w/w) oraz jeśli w archiwach jest informacja o nazwisku artysty rzeźbiarza, który wykonał formę gipsową.?
Pozdrawiam
Z poważaniem
Zbigniew Klaga

PS. Na  Fecebooku po lewej stronie jest zakładka Odlewnia Stoczni Marynarki Wojennej gdzie umieściłem wiele (ale nie wszystkie) wyroby artystyczne naszej Odlewni. Można obejrzeć i dać ewentualne  informacje na w/w temat ( sprostowania).