poniedziałek, 31 października 2011

EDMUND ZIELIŃSKI. KARBIDKA (O OŚWIETLENIU MIESZKAŃ PO II WOJNIE)DrukujE-mail
niedziela, 30 październik 2011
Węgliki, karbidy, to dwuskładnikowe połączenia węgla przeważnie z metalami; ciała stałe bardzo trudno rozpuszczalne. Pod wpływem wody niektóre węgliki rozkładają się z wydzielaniem odpowiedniego węglowodoru, np. działanie wody na węglik wapnia CaC2, potocznie zwane karbidem, powoduje wydzielanie się acetylenu C2H2 (…)
Wstęp zaczerpnięty z Małej Encyklopedii Powszechnej z 1959 rok posłużył mi do napisania felietonu o oświetleniu naszych mieszkań z pierwszych lat po II wojnie światowej....















Zasadniczym oświetleniem w tamtych czasach w większości wsi była lampa naftowa. Tutaj też można się trochę zatrzymać i przybliżyć wieczory rozświetlające izby i kuchnie tamtych domostw za pomocą wspomnianych lamp naftowych. W zamożniejszych gospodarstwach było kilka lamp naftowych. Jedna oświetlała kuchnię, druga pokój gościnny, a kolejne izby sypialne. Ta w kuchni była lampą najprostszą w budowie – zbiorniczek szklany, palnik z cylindrem i odbłyśnik zamocowany na wieszaku. Ten połączony był zaczepem sprężynowym ze zbiornikiem na naftę. W sypialniach, posłużę się przykładem gospodarstwa moich dziadków Zielińskich, stały lampy naftowe na nocnych stolikach. Te były już bardziej okazałe. Pięknie profilowane zbiorniki porcelanowe z ozdobnymi malunkami, większy palnik i zarazem cylinder. Taka lampa stała na stoliku sypialni mojej babci Antoniny. Pokój gościnny oświetlany był za pomocą pięknej lampy zawieszonej pod sufitem nad stołem. Te źródła światła były bardzo okazałe. U moich dziadków wisiała lampa, której ceramiczny zbiornik ozdobiony był wytłoczonymi kwiatami wyrastającymi spod uchwytu u dołu lampy. Ten uchwyt służył do ściągania lub podciągania lampy na żądaną wysokość. By można było to uczynić, lampa wysiała na trzech łańcuszkach zamocowanych do trzech uchwytów spinających całą lampę. W koszyczku pięknego palnika zamocowany był cylinder, który osłaniał ozdobny abażur szklany wsparty na okrągłym wsporniku. Łańcuszki przechodziły przez kółka zamocowane w wieszaczku pod sufitem i połączony były z ciężarkiem, ozdobnym, a jakże, który był równowagą dla lampy przy ustawianiu jej wysokości. 


Kolejnymi lampami w gospodarstwie były tak zwane latarnie noszone przy pracach wieczornych w chlewie, oborze czy stodole. To też były specjalne konstrukcje odpowiadające warunkom, w jakich przyszło oświetlać żądany teren czy obiekt. Miały specjalne ruchome osłony przed wiatrem i były różnej wielkości.



Wracam do tytułowej karbidki. Były swego czasu w dość powszechnym użyciu. Nosili je konduktorzy PKP na piersiach, którymi oświetlali bilety pasażerów w czasie kontrolki, bowiem lampy podsufitowe dawały dość skromne światło. Miały zastosowanie w wielu innych dziedzinach życia gospodarczego. Ja chcę przybliżyć karbidki stosowane w naszych rodzinach zaraz po wojnie, które konstruowali moi wujkowie i starszy brat Jerzy. Najważniejszą częścią tej lampy był palnik, przez którego wąski otworek sączył się acetylen. Podpalony dawał dość jasne światło. Cała lampa składała się z puszki po konserwie zamykanej blaszaną wklęsłą pokrywką, w środku której wstawiony był palnik. Ten wykonany był z pocisku naboju karabinowego, a tej amunicji nie brakło w ściółce leśnej dziadkowego lasu w miejscu stacjonowania żołnierzy radzieckich. Paradniejsza karbidka wykonana była z gilzy pocisku armatniego. Pamiętam, jak Jerzyk wyłamał pocisk z gilzy naboju karabinowego i zmagał się z wywierceniem otworku przez jego środek wypełniony ołowiem. Szło to dość mozolnie i trwało dość długo. Robił to ręcznie za pomocą gwoździa. Gdy wyskubał ołów, sam szpic przebity został stalową igłą. Najważniejszy element lampy został wykonany. Jerzy do puszki włożył grudki karbidu, zamknął szczelnie pokrywką, umocował palnik w otworze środkowej części pokrywki, która gdzieś z boku miała otworek. Nalał do pokrywki wody, która kropelkami spadała na karbid. Ten lasując się wyzwalał acetylen, który szukał ujścia przez palnik. Podpalony gaz uformował się w języczek ognia i oświetlił izbę. To była najprostsza lampa gazowa. Później gdzieś wujkowie zdobyli prawdziwą karbidówkę, z właściwymi elementami, gdzie był zbiorniczek na wodę z kranikiem. Jak trzeba było użyć więcej światła, wystarczyło nieco odkręcić kranik. Więcej wody spłynęło na karbid, a tym samym więcej acetylenu umykało do palnika zwiększając płomień światła. Gasiło się lampę zamknięciem dopływu wody na karbid. I ja ją zgasiłem, odsyłając na zasłużony odpoczynek do zbiorów muzealnych. Niech tam świadczy o wieczorach, które karbidka rozświetlała naszym przodkom.
Gdańsk lipiec 2011 Edmund Zieliński
 

poniedziałek, 24 października 2011


EDMUND ZIELIŃSKI. KAFFESCHROTT, CZYLI KAWA ZBOŻOWA W MOIM DOMUDrukujE-mail
niedziela, 23 październik 2011
W tytule użyłem nazwy w języku niemieckim, bo tak popularnie mówiło się o kawie zbożowej w naszych stronach –weźkaj jano zaparzkaj kafeśrótu.
Właściwie już z mlekiem matki wyssałem smak kawy zbożowej. Kawę zbożową piło się przy śniadaniu, do podobiadu, podwieczorka i do kolacji. Dzban kawy zawsze stał na kuchni i w każdej chwili służył domownikom. Nie znaliśmy czarnej herbaty. Tę zastępowały napary z różnych ziół. Do kolacji używaliśmy czasem herbatę rumiankową, miętową, czasem z piołunu na pobudzenie apetytu.
Wracając do kawy zbożowej, wytwarzana była w naszych domach. Do tego służyły ziarna jęczmienia. W gospodarstwach dziadków był młynek do jej palenia, palarka, dziś spotykany w muzeach. Było to blaszane naczynie wielkością i podobieństwem przypominające patelnię z pokrywą. Tutaj pokrywa była stałym elementem z odsuwaną zasuwką do wsypywania ziarna. W środku pokrywy zamocowana była korbka połączoną osią z dwuskrzydłowym mieszadłem. Po wsypaniu ziarna i zamknięciu zasuwki naczynie to stawiało się na płycie kuchennej jak inne garnki, z tym że tu ogień był mocno ograniczony, właściwie żarzyły się tylko węgle drzewne. Rozpoczynało się palenie kawy. Że praca ta należała do łatwych, najczęściej większe dzieci lub babcia wolno kręciła korbką, wprawiając w ruch mieszadełko przewracające ziarna jęczmienia, by równo się zrumieniły. Od czasu do czasu odsuwano zasuwkę, by sprawdzić kolor ziaren. Kiedy przybrały ciemnobrunatną barwę, kawa była upalona. Wysypana na miskę zasnuła swym specyficznym zapachem całą kuchnię. Kolejną czynnością było mielenie upalonych ziaren na kawę. Do tego celu służyły młynki różnego rodzaju. Najczęściej mielono za pomocą młynka wiszącego na ścianie, nieodłącznego elementu wyposażenia dawnej kuchni. Mieleniem zajmowały się osoby dorosłe, bowiem młynek zawieszony był dosyć wysoko, by nie służył dziatwie do zabawy. Właściwie kawa zbożowa była gotowa. Czasem babcia czy ciocie dodawały do niej odpowiednio spreparowanej cykorii kupowanej w sklepach. Pamiętam, że miała kształt walca i zapakowana była w czerwony papier, który służył naszym mamom jako kosmetyk do podbarwiania policzków.
Palenie kawy odbywało się cyklicznie, jak pamiętam, raz w tygodniu. Zaparzona kawa w odpowiednim dzbanku stała na stole podczas posiłków. W dni wolne od postu kawa zabielana była mlekiem. W piątki i w poście używano kawy czarnej. W tamtych czasach ludzie starsi mieli braki w uzębieniu, toteż kawa służyła do rozmiękczania skórek chleba. Odkrojone skórki dziadek stawiał na sztorc w filiżance z kawą i sukcesywnie odgryzał części miękkie. Nie pamiętam, by ktoś z domowników słodził kawę.
Aby kawa w dzbanku szybko nie wystygła, otulona była specjalnymi kapturami wykonanymi na drutach z owczej wełny. Jak wszystko wówczas, tak i pokrowiec wykonany był artystycznie, w różnych kolorach.
W czasie żniw, odpowiedniej wielkości kanka z kawą stała w zacienionym miejscu, najczęściej w sztydze świeżo skoszonego żyta obok kubek i kto miał chęć, pił. Tutaj kawa była czarna, łatwiej zaspakaja pragnienie.
A dziś? Kawa zbożowa w dalszym ciągu jest moim podstawowym, codziennym napojem. Prawda, że jest to już inny produkt – za dużo różnych „śmieci” w nim, bo nawet buraki cukrowe są częścią składową. Co poradzić? To też znak dzisiejszego czasu.

*
Kiedy spotykam się z moją siostra Danusią, często z tematem schodzimy do naszej dawnej kuchni. Przypomnieliśmy sobie, że na obiad bywał groch na gęsto do maślanki. To było bardzo postne jedzenie, bowiem groch był gotowany na solonej wodzie i po jego ugotowaniu rozbity był tłuczkiem na miazgę – dość gęstą. Każdy dostał na talerz chochlę grochu i kubek maślanki. Zajadaliśmy groch popijając go maślanką. Dobre było.
Często też jadaliśmy kaszę jaglaną gotowaną na mleku na gęsto. Mama wylewała ją na dużą miskę do wystygnięcia. Kiedy była zimna, domownicy brali z miski porcję kaszy, polewali sokiem z wiśni czy malin, oczywiście domowej roboty. To też było jedzenie postne lub coś lżejszego na kolację.
Przysmakiem były tak zwane „gomółki”, czyli twaróg domowej roboty formowany rękami w podłużne kluchy, do tego „pulki” – ziemniaki w obierkach. Po obraniu ziemniaka kładliśmy na jego połówki twaróg i do gęby. Lubię to do dziś.

Gdańsk 14 stycznia 2011 Edmund Zieliński

dalej »
Top!

niedziela, 2 października 2011

Tekst i zdjęcia Tadeusz Majewski


BYTONIA. NA PLENERZE CZAS PŁYNIE INACZEJDrukujE-mail
niedziela, 25 wrzesień 2011
W dniach 18 - 28 sierpnia w Zespole Szkół Publicznych w Bytoni odbył się V Plener Artystów Ludowych Pomorza.

Nie da się napisać reportażu o plenerze nie będąc jego uczestnikiem. Odwiedzając nawet na dłużej artystów, by zrobić zdjęcia i notatki, reportażysta czuje się dziwnie - wchodzi jak intruz w zupełnie inny wymiar czasu. Płynie on o wiele wolniej i inaczej niż ten w „normalnym życiu”. Pozostaje nam wobec tego zrobić materiał właściwie informacyjny.














O korzyściach z pleneru, logistyce i arcyciekawym zdarzeniu
Panie Tomku (pytanie do dyrektora szkoły Tomasza Damaszka), skąd wziął się u Pana pomysł na organizację tego pleneru?
- Lubię sztukę. Poza tym te plenery dużo dają szkole. Dzięki nim mamy sporo obrazów, haftów i rzeźb.
- Tu panuje szczególna atmosfera. Czy może Pan ją określić?
- Najbardziej podoba mi się to, że jest twórcza i koleżeńska. Na plenerze spotkają się osoby, które lubią malować, haftować, rzeźbić. Tworzą, a przy tym jednocześnie dobrze się bawią. Wymieniają się też doświadczeniami. Łączy się więc przyjemne z pożytecznym. Co roku jest też jakieś zadanie - temat wiodący. W tym roku takim wiodącym tematem dla rzeźbiarzy była szopka do kaplicy św. Rocha, natomiast dla hafciarek komplet obrusów, również do kaplicy. Przekazanie prac odbywa się w ostatnim dniu pleneru. W tym roku odbyło się to uroczyście w kaplicy. A po południu, po obiedzie, odbył się uroczysty wernisaż prac poplenerowych i przekazanie ich szkole. Droga krzyżowa, kapliczka przy szkole, to, co zostało w kaplicy, to jest to, co oni zostawiają na zewnątrz. To nadaje swojski, ludowy charakter miejscowości.
- Może to nietakt, ale zapytam o wartość tego, co tu zostawili...
- Wyszłoby ponad 20 tysięcy złotych. To według szacunków artystów.
- Takie plener to duże przedsięwzięcie od strony logistycznej. Może podać Pan szczegóły? Ile osób, dni, wyżywienie, materiał itp.
- Byli zakwaterowani 11 dni. O wyżywienie dbały kucharki, panie z obsługi szkoły. Wyżywienie kosztowało około 4 tysięcy. W sumie było 28 osób, z tym że 20 osób na noclegu, a pozostali dojeżdżali. Zorganizowaliśmy wycieczkę do Szczodrowa, Skarszew i Obozina oraz spływ kajakowy z Młynek do Wdeckiego Młyna - koło 20 km. Było też spotkanie integracyjne w ogrodzie dendrologicznym Wirty. Kolację ufundował prezes ZK-P w Gdańsku Łukasz Grzędzicki. Materiały kosztowały około 2000 zł - blejtramy, farby i muliny (nitki). Drewno dla rzeźbiarzy nic nas nie kosztuje, bo zapewnia je Krzysztof Frydel - nadleśniczy Nadleśnictwa Kaliska. Jestem jednym z kilku stałych sponsorów.
- Zdarzyło się coś ciekawego podczas pleneru?
- A tak, i to bardzo. Już czwarty raz był Ali Zwara z Rumi. Z tym artystą, którego malarstwo bardzo mi się podoba, wiąże się ciekawa historia. Otóż byliśmy w Pinczynie, żeby namalować kościół. Najlepszym do tego miejscem okazało się proboszczowskie podwórko. Poszedłem do proboszcza spytać Mieczysława Bizonia, czy Ali Zwara będzie miał możliwość namalowania z jego podwórka obrazu. Mówię proboszczowi, że to jest Ali Zwara z Rumi, na co proboszcz odpowiada, że kupił jego obraz w internecie. I rzeczywiście - okazało się, że to obraz tego Zwary, który maluje na jego podwórku. To było wzruszające dla obu. Proboszcz poznał artystę, a artysta nabywcę.


Hafciarki w akcji. W głębi po lewej Felicja Kołakowska z Tucholi


Brygida Śniatecka z Rumi




Teresa Marzec z Kostkowa na Kaszubach





Jerzy Kamiński z Barłożna  prowadzi lekcję rzeźby dla młodzieży szkolnej z Bytoni





Poplenerowe wspomnienia Pani Joli
(P. Jola Steppun była uczestniczką pleneru)
- Kiedy po kolacji małymi krokami zbliżał się wieczór, chętnie spotykaliśmy się na holu, gdzie stały stoliki i krzesełka. Ala montowała kable do swojego keyboardu. Józek, jak co roku na każdy plener, obowiązkowo zabrał ze sobą akordeon, a potem już muzykę i śpiew roznosiło echo po całej szkole. Kryśka przywiozła specjalnie dla nas wytopiony smalec ze skwarkami i oczywiście domowej roboty kiszone ogórki. Nie zabrakło też innej zagryzki. Dobra muzyka i nastrój towarzyszył nam do późnych godzin... Fajnie w pamięci zapisała się pierwsza niedziela. Wczesnym popołudniem przyjechał mąż z moimi córkami, Kamilą i Kasią. Ja, jako zapalona od dzieciństwa miłośniczka wszelkich robótek ręcznych, musiałam im koniecznie pokazać pracownię hafciarek. Przepiękne haftowane kociewskie wzory na chustach, serwetach, zakładkach do książek. Starszej córce bardzo podobały się haftowane krawaty. Młodsza zafascynowana była rzeźbiarstwem. Za pozwoleniem Jerzego chwyciła za kawałek lipowego drewka i dłutem skubała kształty aniołka... We wtorek słońce od rana, bezchmurne niebo i lekki wiaterek dał natchnienie. Po śniadaniu z Alicją spakowałyśmy potrzebne farby i podobrazia od samochodu. Będziemy malowały na płótnie. Muszę dodać, że ulubionym zajęciem Alicji jest malowanie na szkle. Oprócz obrazków potrafi zwykłą butelkę ubrać w przepiękne kwiaty. Drewniane łyżki zdobi barwnymi ptaszkami. Ruszyłyśmy w stronę Jeziora Borzechowskiego. Znalazłyśmy urocze, ciche miejsce na malowanie pejzażu. Przy okazji naszą skórę złapało słońce, a pobyt na świeżym powietrzu zaowocował zwiększonym apetytem na obiad. Na szczęście na jedzenie nie można było narzekać. Panie kucharki starały się jak mogły, by nam niczego nie zabrakło... Józek i jeszcze kilka pań od czasu do czasu robili sobie wypady do pobliskiego lasu na grzybki. A las faktycznie blisko, jak na wyciągnięcie dłoni. Zaraz za bramą szkoły. Malarki często wychodziły w plener. Pogoda dopisała, na przelotne letnie deszcze i burze nie można narzekać... Zbliżał się koniec sielskiego życia. Powoli zaczęły znikać robocze stoły, spakowaliśmy farby, pędzle. Posprzątaliśmy i wpisaliśmy się w Kronikę Szkoły. Wymieniliśmy adresy, nr telefonów. Ostatnia sobotnia noc. Po północy muzyka ucichła. Mamy wielkie plany i marzenia, że za rok…
Jola Stepun



Po prawej Marek Zagórski z Rokocina



Józef Śniatecki umila grą na akordeonie plenerowe wieczory.




                                                 Ali Zwara z Rumi szkicuje element wyposażenia w kościele w Obozinie.



Uczestnicy pleneru
Jolanta Kitowska, Krystyna Wiśniewska - malarki z Rumi, Krystyna Engler z Pinczyna, Felicja Kołakowska, Barbara Okonek, Bogumiła Błażejewska. Barbara Karnecka - hafciarki z Tucholi, Maria Leszman - hafciarka z Pelplina, Katarzyna Nowak - hafciarka z Tczewa, Brygida i Józef Śniateccy - malarze z Redy, Alfons Zwara - malarz z Rumi, Stanisław Sumowski - malarz z Tczewa, Jerzy Kamiński z Barłożna, Leszek Baczkowski z Kalisk, ks. Robert Kierobic ze Zblewa, Marek Zagórski z Rokocina. Edward Jastrzębski z Gdyni, Marek Pawelec ze Zblewa, Czesław Birr z Mściszewic - rzeźbiarze, Jolanta Steppun ze Starogardu, Teresa Marzec z Gniewina, Maria Sulkowska z Rumi, Mirella Jałocha z Rumi, Anna Ledwożyw ze Starogardu, Jolanta Pawłowska ze Zblewa - malarki, Alicja Serkowska z Kartuz - malarka na szkle, Danuta Krakowiak z Gdyni.