sobota, 26 lipca 2014

DWADZIEŚCIA ZŁOTYCH PRZED WOJNĄ PIECHTĄ NIE CHODZIŁO - REGINA MATUSZEWSKA CZĘŚĆ VIIDrukujE-mail
czwartek, 24 lipiec 2014
Święta prawda, pani Regino, to był kawał grosza. Mój teść przy budowie stoczni w Gdyni zarabiał 10 zł na dzień, a jajko na targu kosztowało 5 groszy – jak mówiła mama. Jednak w kontekście „handlu” tej młodej dziewczyny, którą wspomina pani Regina, więcej było straty niż pożytku.
Wspomina pani Regina o kośnikach pracujących przy koszeniu traw na łąkach. Prawda, że do tej roboty należało wychodzić skoro świt, gdyż trawy zroszone perlistą rosą ułatwiały koszenie.

A ścinano trawę kosami. Mój wujek Antoni, w ślad za swoim szwagrem pochodzącym z Ukrainy, ostrząc osełką brzeszczot kosy mawiał: Kasi kasa paki rasa, rasa dałoj a my damoj (kosa kosi dopóki jest rosa, a jak ta opadnie idziemy do domu).


A jak to na Kurpiach było – wspomina pani Regina


Gdy matka miała czternaście lat, poszła za Kolno żąć owies. Były z nią starsze dziewczyny. Na matkę się dąsały, bo matki nie mogły dogonić. Matka przodowała, nie dała się żadnej robocie. Była smolarnia w Cieloszce. Kobiety chodziły i mężczyźni kopać karpinę, czyli pnie. Była z nich wyciągana smoła.

Przed wojną w ostatnich latach zaczęli niektórzy ludzie handlować. W każdej wsi był jakiś handlarz. Skupywali płótno lniane, grzyby suszone. Jeździli z tym do Warszawy, do Poznania. Zarobili coś na tym towarze. Ładnie się ubierali, z pańska. Ładnie nauczyli się mówić. Handlarza czy handlarkę można było z daleka poznać. To zachęcało innych, mniej odważnych. Prosili starszych, żeby ich ze sobą wzięli. Niejedni ludzie mieli więcej z handlu niż z gospodarki. Byli i tacy, co całe życie pamiętali swój handel.

Opowiadała mi sąsiadka, jak była jeszcze panną. Poszły z koleżanką do swojej sąsiadki handlarki, żeby je wzięła ze sobą na handel. Sąsiadka zgodziła się. Poszły po wsi, żeby dostać chodników na kredyt. O to nie było trudno, każdemu pieniądz się przydał. Lepiej dać znajomym, niż trzymać chodniki w domu. Na jarmarku tanio płacili, bo tych chodników było dużo. W każdej wsi i prawie w każdym domu były tkane. Pojechały w kilka i jeździły później już same. Na dworcu czy w pociągu i tak się poznajdywali. Handlarze wszyscy się znali. Wiedzieli, kto, z której wsi, kto czym handluje.

Koleżanka mojej sąsiadki była ładną panną. Byle z kim nie chciała gadać. Głowę wysoko nosiła. Ojciec jej miał ładne konie, szczycił się tym i, że ma najładniejszą córkę. Byle komu jej nie dam - mówił. Marysia tak handlowała, aż w coś wpadła. Po cichu ludzie mówili, że jeden bogaty handlarz płacił 20 złotych za jedno przespanie się z dziewczyną. Której handel licho szedł, to uchciwiła się. Dwadzieścia złotych przed wojną „piechtą nie chodziło”, trzeba było na nie ciężko pracować.

Kościół parafialny w Zalasiu. W nim modliła się pani Regina

Kośnik za jeden zaranek (czas przeznaczony na koszenie traw na łące od wczesnego świtu do godzin południowych – E.Z.) zarobił dwa złote. Zaranek się nazywał, ale szło się w szarówce, jeszcze ciemnawo było. Kosili gdzieś do dziewiątej, zjedli podśniadanek, który gospodyni przynosiła na łąkę. Przynosiła chleb, masło, gotowane jajka i słoninę. Kawy z mlekiem pełen czajnik. Kośnik musiał dobrze podjeść, bo kosę ciągnąć było ciężko. Po podśniadanku kosili do 12 – 13 godziny i szli na śniadanie. 8 – 10 godzin kosili za dwa złote.

Za 20 złotych Marysia w ciążę zaszła. Nikomu się nie wydała, że jest w ciąży. Nikt nic nie wiedział. Pojechała na handel. U kogoś spały na chlewie na sianie. W nocy mówiła, że musi zejść na dół, bo ją brzuch boli. Musiała komuś zapłacić, żeby się dzieckiem zaopiekował kilka dni. Później dziecko wzięła i zostawiła gdzieś pod ochronką. Koleżanki nic nie wiedziały. Przyjechały do wsi, na zabawę poszły, tańczyły. Jej ojciec sprzedał krowę i ludziom zapłacił za chodniki, bo podobno Marynie handel licho poszedł, ale to ludzie po cichu gadali. Po roku przyjechała do Maryny policja. Przywieźli jej synka. Wtedy ludzie głośno się śmieli i gadali. Wyszła za mąż, ale nie za tego, co chciała, tylko za tego, co ją chciał.


Kurpianki w tradycyjnych strojach

Panna z dzieckiem dawniej to było najgorsze nieszczęście. Była palcami wytykana. Naubliżał się jej byle kto. Dziecko było przezywane od siubrów i bękartów. Najgorzej było iść takiemu człowiekowi do urzędu po metrykę czy coś z tym związane. Imię ojca powiedzieć - nieznany. Całe życie wlokło się za nim. Ze starego chłopa i to się śmieli. W dawniejszych czasach jeszcze gorzej było. Moja teściowa mi opowiadała, że we wsi jej matki jedna panna zaszła w ciążę i tak się z tym taiła, że do końca nikt nie wiedział, że jest gruba. Zrobili chłopaki muzykę niedaleko ich domu. Poleciała na muzykę, wytańczyła się, chwyciły ją bóle, poleciała do domu. Nie wiedziała, że ktoś za nią idzie. Prędko to dziecko urodziła i matka kazała jej iść znów na zabawę. Sama dziecko udusiła i wyniosła do komory. Córka się znowu natańczyła, jakby nic jej się nie stało. W kilka dni po tym przyjeżdża policja i rewidują cały dom. Nic nie znaleźli i już chcieli odjeżdżać, a głos zza ściany mówi; zobaczcie w beczce, w kapuście. Tam znaleźli uduszone niemowlę. Matce założyli dyby i powieźli do więzienia. Świadek mówił, że córka nie chciała udusić tylko matka. Była jedynaczką i wyszła za tego świadka za mąż kilka lat po tym wypadku. Był to młody chłopak i jemu się ta dziewczyna spodobała. Obserwował ją zawsze. Przyszedł pod jej okna i widział, co się tam działo. Rok po weselu urodziła drugie dziecko i cały rok chorowała, nie mogła dojść do siebie. Ludzie mówili, że panny jak rodzą, to im Pan Bóg dopomaga. Dzieci ich lepiej się chowają, choć byle co zjedzą. Nie chorują i nie umierają. Są przez wszystkich poszturchiwane i poniewierane.

W czasie okupacji już młodzi ludzie nie handlowali. Służyli w Prusach u Niemców za parobków, niektórzy się ukrywali i z handlem się nie pokazywali. Handlowali ludzie starsi, tacy, którym nie groziło wyjechanie do robót w Niemczech.


Wnętrze kościoła w Zalasiu. Tutaj ochrzczono panią Reginę, tu przyjęła I Komunię św. i została bierzmowana.

Ludzie za Niemca dostawali kartki na przydział do kupienia w niemieckich kantynach. Później dali punkty na kupienie materiału na odzież. Dużo tego nie było, ale i sklepów w pobliżu nie było. Były kantyny spożywcze i z żelastwem. Te punkty dawało się handlarzowi. Nieraz szukało się i w innej wsi. Taki handlarz brał punkty, w walizki towar – była to jakaś żywność - i jechał z tym do Warszawy. Żywność sprzedawał, ale nie na rynku. Mieli swoich ludzi. Potem szedł do sklepu i za punkty kupował jakiś materiał. Przywoził i ludziom sprzedawał, co mu dali punkty. Ostatnim razem wyjechał tak nasz znajomy i już nie wrócił, zginął w łapance w Warszawie.


Współczesna kapela kurpiowska

W sąsiedniej wsi jedna kobieta handlowała farbą do tkanin. Sprzedawała ją na łuty. Moja matka, jak chciała ufarbować wełnę, to mnie wysyłała do Mechowej po farbę. Lubiłam iść do tej kobiety. U nich tak było dokładnie wysprzątane. Łóżko ładnie zaścielone, ładną płachtą nakryte, kilka pięknych poduszek w rogu łóżka leżały jedna na drugiej. Pięknie haftowane. Na stole nakrytym białym obrusem, piękne święte figurki i kwiaty zrobione ładne z bibuły. Nieduża to była izba, ale widać była zgoda, bo oni mieli syna i synową i ich dzieci. Swoje dorosłe i ludzi obcych przez cały dzień się przewinęło. Ludzie, jak przyszli, to zawsze szybko nie uciekali. Pogadali, posiedzieli. Gospodyni zachęcała – mówiła: Jak nie usiądziesz, to mi kury na jajkach nie będą chciały siedzieć. I zawsze się posiedziało, posłuchało się, o czym starsi opowiadali.

Po wojnie w tej wsi jednego chłopa zabolał duży palec u nogi. Pojechał z tym chorym palcem do Piszu, do wojskowego lekarza. Bo tych lekarzy dość było na ziemiach odzyskanych. Lekarz popatrzył, palec czarny, i mówi, że trzeba go odjąć. Chłop się zląkł i uciekł od doktora. Przyszedł do niego sąsiad i mówi: Idź do woza i weź tego przepalonego smarowidła, co się koło kręci. Ten chłop przyłożył tego przypalonego smarowidła. Na drugi dzień palec zbielał i powoli zaczął przybierać normalny wygląd. Ludzie dawniej sami się leczyli. Do doktora szli, kiedy już koło chorego śmierć stojała. Lekarz kierował do szpitala i często nie wracali już z niego, bo było za późno na leczenie. Lekceważyli choroby, mówili: Samo weszło, samo wyjdzie. Szpitala też się bali. Mówili: Jak mam umrzeć, to już wolę w domu. Dopiero po wojnie zaczęli sie ludzie przekonywać do lekarzy i szpitali. Z Ameryki niektórzy dostawali lekarstwa w paczkach. Młodzi ludzie byli bardziej oczytani i szukali porady u lekarzy. Na wsi było o wiele lżej, bo tyle ludzi poszło na ziemie odzyskane.

Powyższe wspomnienia spisała pani Regina w 1972 roku. Później była przerwa aż do 1993 roku. Co było dalej, przeczytamy w VIII i kolejnych odcinkach.

Edmund Zieliński

Gdańsk 4.07.2014




dalej »

czwartek, 3 lipca 2014

TAM, GDZIE MIESZKALIŚMY, ZAKĄTEK TEN NAZYWAŁ SIĘ ZACIEĆWÓRKA… REGINA MATUSZEWSKA - VIDrukujE-mail
czwartek, 03 lipiec 2014
W naszych stronach zakątki wsi, lasów czy jezior miały swoje nazwy. Las w kierunku Twardego Dołu podzielony był na białe błotawilcze doły. Mawiał wujek Władyś – chcesz nalyźś wiancy jagodów abo grzybów, jidź na wilcze błota. 
Zakątek Białachowa gdzie mieszkaliśmy (Redzimscy i Zielińscy) też miał swoją nazwę. U Zielińskich to było na dole, a u Redzimskich na górze.Tutaj ukształtowanie terenu spowodowało te nazwy. Poczytajmy, jak to było w rodzinnych stronach pani Reginy.
E. Z.

Mówić to prawie każda wieś inaczej coś mówiła. Myśmy do Zalasa chodzili przez Piątkowiznę. W Piątkowiźnie mówiło większość ludzi bez nos. Jak Maryla Rodowicz śpiewa często bez nos. Piątkowieniów przezywało się pijawki i nieraz dzieci się przezywały krankru pijaweczka. Łączkowskich ludzi przezywali sabelwonami. Na Zalas mówili cebula. Cebulę sadzi – mówiło się na dziewczynę, która długo nie wychodziła za mąż. 
Każda wieś miała swoją nazwę i przezwę. W każdej wsi były zakątki i miały swoją nazwę. Tam, gdzie my mieszkaliśmy, zakątek nazywany był Zaciećwórka, dalej był Długi Las. Tam, gdzie mieszkali Sakowscy, mówiło się Zokanoła. Nikt nie mówił, że idzie do Sakowskich. Szło się do Zokanołu i każdy wiedział, do kogo się idzie. Z Zaciećwórki szło się przez Kulisiową Górkę, przez Kobyloki i przez Sobótków Mostek. Na skróty szło się przez Zychową i na Ceran. 
Pod Siwą Górą pasły dzieci krowy. Tam zaczynały się łąki. Każdy miał swoją łąkę. Przy wsi blisko kto miał, to była łąka na twardym gruncie. Dalej, nad szerokim kanałem, były moczary. Krzewina – mówili na te łąki. Trzeba było skakać z kępy na kępę i tak kosić. Grabić tak samo. Zagrabione, wiązać w powrozy i nosić do ścieziora. Sciezior to był wbity drąg i dokoła niego powbijane krótkie paliki. Nakładziono na to gałęzi, i to było łożysko. Na tym łożysku, dookoła drąga stożyło się stóg. Jak się stóg obgrabiło, to się podawało na długich widłach użniętą dużą kępę. Kładło się tę kępę na wierzch stogu, żeby się siano dobrze uleżało. Woziło się siano dopiero zimą, gdy był dobry mróz.
Miałam pisać, gdy byłam mała. Miałam chyba pięć lat. Moja matka chciała iść nad granicę. Zmarł Józef Piłsudski i żeby uczcić ten dzień, palono ognisko na granicy. Matka zaszła do Kobuski, bo ona była najchętniejsza do wszystkiego. Kobuska widać matkę podmówiła, żeby mnie nie brać na tę uroczystość. Matka wyszła ze mną na dwór i kazała mi iść do domu. A ja w ryk i matka rada nierada musiała mnie zabrać. To był rok chyba 1935. Nad granica paliło się wielkie ognisko. Na polskiej stronie i na niemieckiej stronie palili Niemcy. Był to wieczór, a widno było jak w dzień. Było ludzi dużo na naszej stronie i na niemieckiej. Nasze strażnicy stali na naszej stronie, a na niemieckiej niemiecka straż. Były deklamacje i wiwaty. Niemcy czcili Piłsudskiego. Wojna, jak kto miał portret Śmigłego czy Mościckiego, to potłukli. Piłsudskiego nie ruszali. Szanowali go jak wujka z Ameryki. 
Regina Matuszewska z mężem Stanisławem i jej rzeźbą
Moja matka, gdy wyszła na pole, brała nas ze sobą. Piołłyśmy len i proso. Wolałam pleć len. W len można było usiąść i wybierać zielsko z drobnych roślinek. Len na wieczór się podniósł, choć był tyłkiem przygnieciony. Często przyszła nam pomóc Galicjanka. Nazywała się inaczej, ale nikt na nią inaczej nie mówił, tylko ciotka Galicjanka. Przywiózł ją mąż w tamtą wojnę z Galicji. Mąż jej zginął. Ona chowała się z córką. Jej córka też była wdową i jak mogły, tak biedę klepały. Nigdy nie odwiedzała swoich rodzinnych stron. Jej też nikt nie odwiedzał. Nie było możliwości. Biedniejsi ludzie mogli wędrować tylko pieszo. Miała trochę ziemi, musiała pilnować, żeby był chleb. Opowiadała nam o swoich stronach z wielkim namaszczeniem. 
Mówiła, że u nich nie nosiło się sukiennych, czyli wełnianych spódnic. Nosiło się płócienne. Białe bluzki i dużo czerwonych korali. Tutaj ubierała się po naszemu, jak mogła. Była przy narodzinach wszystkich noworodków. Była tak zwaną „babką”. Nie brała żadnej zapłaty. Pomagała ludziom, doradzała, jak umiała. Oczytana była i lubiła czytać. Jak len piołłym, to my dzieci prosilim – ciotko opowiedzcie jakąś bajkę. Nie dała się długo prosić. Opowiadała o św. Magdalenie i św. Genowefie, o śpiewającym drzewie i o złotym ptaku. Raz nam opowiadała o pewnej pani. Ta pani chodziła często do spowiedzi i zakochała się w księdzu. Poszła do swojej matki i się jej radzi, co ma w tej sytuacji zrobić. Matka mówi jej tak: Zniszcz mężowi, co ma najdroższego i zobaczysz, co z tego wyniknie. 
Regina Matuszewska jej prace i mąż Stanisław
Mąż tej pani miał w ogrodzie jabłoń, którą otaczał szczególną opieką. To było w zimie, pan wyjechał w dalszą podróż, a żona nakazała służbie, żeby tę jabłoń ścięli i napalili w piecu, bo jej zimno. Służba zrobiła, jak pani kazała. Pan wraca, pani do niego wylatuje i wita go tymi słowami: Mężusiu, tak było zimno i kazałam ściąć twoją ulubioną jabłoń, żeby napalić w piecu. Mąż wysłuchał i nic nie mówił. Poleciała pani do swojej matki i powiada, że mąż nic nie mówił na jej wybryk. Matka mówi: Myślę, że to za mało. Jeszcze raz coś zrób, żeby męża zdenerwować. 
Po jakimś czasie znów mąż wyjechał. Pani myśli, co tu zrobić. Aż tu wpada pies i leci prosto na pani kanapę. Pani myśli, jest okazja. Ten pies to jest ulubieniec męża. Krzyczy pani na służbę: Zabijcie mi zaraz to psisko. Jak on śmiał wejść na moją kanapę. Służba zrobiła, jak pani nakazała. Mąż wraca i znowu nic nie mówi. Pani leci do swojej matki z radością, że znowu mąż nic nie mówi. Mądra matka mówi: Córko, do trzech razy sztuka. Zrób jeszcze raz coś, żeby go dobrze zdenerwować. 
Regina Matuszewska z córkami w Czarnymlesie
Po krótkim czasie zaprosili dużo gości. Ustawili wielki stół, nakryli ładnym obrusem z frędzlami. Wszystko, co mieli ładne i dobre, postawili na stół. Żona do frędzli przywiązała klucze od spiżarni. Gdy już goście zjechali, pozasiadali za stoły, żona się zrywa i mówi: Kochany mężu, zapomniałam jeszcze wszystkiego podać. Chwyciła za klucz i wszystko ze stołu spadło razem z obrusem. Pan gości przeprosił. Mówił, że jego żona chora. Goście się rozjechali, a mąż zaprosił cyrulika. Cyrulik puścił żonie krew. Zrobiła się taka słabiutka, że już jej się księdza odechciało. 
Kiedyś, gdy byłam dzieckiem, słuchałam jak bajki. Dziś myślę, że dobrze mieć mądrą matkę i mądrego męża. Jakie ich życie było później, nie wiadomo. Pewne jest, że jakby nie miała się kogo poradzić i poszła za głosem serca, mogłaby iść na manowce. Tyle ludzi by cierpiało i nie wiadomo, jaki by był koniec. Myślę, że ta pani się wyleczyła ze swej słabości i na świat spojrzała innemi oczami. Dla nas pozostał morał; słuchać się ojca i matki i tego, co ci chleb daje. 
Regina Matuszewska w Ostrołęce, gdzie podarowała temu miastu swoją pracę przedstawiającą parę kurpiowską
Galicjanka, pracując z nami, tyle zostawiła nam mądrości. My tego nigdy nie zapomnimy. Czasem człowiek nieświadomie coś po sobie zostawia. Jest przysłowie: Za siebie rzucisz, przed sobą znajdziesz. Myślę, że to wszystko jest jakoś powiązane. Mam 64 lata, a to wszystko mi się wydaje, że to było wczoraj. Życie jest naprawdę krótkie. Czasami mi się wydaje obłudne. Człowiek młody, zdrowy, to by chciał cały świat zwojować. Tak to szybko zlatuje. To powiedzenie się sprawdza, że o czym bym się spodziewała, to bym się spodziewała, ale, że będę starą to nigdy. Człowiek patrzy i nie może się zdziwić, że już nasze dzieci się starzeją. Wnuki rosną, a my piękniejem, a nasze serca rwą się do życia i do czynu, a tu nie można nic.
Ojciec nam bajki nie opowiadał, myślę, że nie umiał. Jego dzieciństwo i młodość zeszły na pracy. Ojciec jego w Ameryce, najstarszy brat w Ameryce w szkołach, a mój ojciec z matką i młodszymi braćmi na gospodarstwie. Po wojnie wszystko spalone. Odbudować nowe budynki. Jak wrócili z lasu z krowami, bo wszyscy w wojnę pouciekali do lasu ze swoim dobytkiem. Odkopali kartofle, bo zboże wojsko zabrało, i zobaczyli, że kartofle wszystkie zmarzły. Te kartofle zgniłe rozsypali gdzie się dało, żeby wyschły. Suche łuskali i gotowali z nich kluski. Mleko mieli od krów. W okopach znajdowali żołnierzy nieboszczyków. Musieli ich pochować. Wojsko widzieli różne: polskie, halerczyków, kozaków, ruskie i Niemców. W tamtą wojnę światową w Cieliszyce był front i moi rodzice dużo się napatrzyli, i nam naopowiadali o wojnie. Po wojnie chorowali na hiszpankę i tyfus. W Łączkach ludzie chorowali na cholerę. Nie chowali nieboszczyków na cmentarzu przy kościele. Chowali we wsi. Dziś tylko wspomina się to miejsce i na pamiątkę krzyż drewniany stoi.
Jak mojego ojca ojciec wrócił z Ameryki, to mój ojciec poszedł uczyć się na krawca. Trzy lata uczył się. Miał dwadzieścia cztery lata, jak został krawcem. Poszedł od razu do Łączek na gospodarkę, którą babka kupiła. Ci ludzie, co sprzedali tą gospodarkę, wyjechali do Ameryki. Były to ziemie piaskowe wyższe, i łąkowe niższe. Na łąkowych ładnie się rodziło, na piaskowych zależało od pogody. Było jak w piosence; zasiałam ja pszeniczkę, przyszło zbierać mietliczkę, a na górze wywiało, bo się licho zasiało. A na dole wymokło, bo się licho zawlokło. Jak była pogoda i deszcze przelatywały, to chleba starczyło. Najgorzej, jak mróz żyto wymroził, wtedy trzeba było naganiać kartoflami. Jak za dużo było deszczu, to na dołach wymokło. 
Kilka lat przed wojną państwo nasze zaczęło dbać o gospodarkę. Były kopane rowy przez łąki. Młodzi ludzie, mężczyźni mogli trochę grosza zarobić przy szarwarku. Szli zarabiać, gdzie się dało. Niektórzy szli do lasu sadzić sosnę. Mówiło się, że się chodzi do chojecków. Dziewczyny szły do sadzenia. Nie każdy mógł dostać tę robotę. Gajowy przeważnie zatrudniał swoich znajomych. W lecie niektórzy szli za Kolno, na szlachtę. Tam ziemie były lepsze, szlacheckie. Pszenica na tych ziemiach rodziła się. Tam można było zarobić u szlachciców i we dworach. W jesieni niektórzy się zawijali, żeby szybko wykopać swoje kartofle i iść na szlachtę. 
Moja matka nam nieraz opowiadała, jak chodziła ze siostrą Stefcią za Kolno na kopanie ziemniaków. Płacili im za pół korca. Każdy się zawijał, żeby na lepsze rzędy trafić, na lepsze kartofle. Więcej można było zanieść półkorcówek. Korzec to był jakby dziś kwintal, albo mówili cały metr. To pół korca każdy musiał sam zanieść na wyznaczone miejsce. Przez cały dzień się nanosili tych półkorcówek. Do jedzenia były ziemniaki z mlekiem, a na wieczór kasza. Matka mówiła, że tak ciągnęło żeby się czymś przekwasić. Zaczęły śpiewać przy gospodarzu: Wczoraj kasza, dzisiaj kasza, już nie mogę nosić pasa. Nic to nie pomogło, na drugi dzień znowu kartofle z mlekiem. Na wieczerzę, jak przyszły, to mówiły tej gospodyni, żeby im barszczu z buraczków ugotowała. Gospodyni mówiła, że ona nie umie barszczu gotować. Niech sobie urwą buraczków i ugotują. Na drugi wieczór sobie ugotowały buraczków, pani dała śmietany i wszyscy jedli ziemniaki z barszczykiem. Kopały ziemniaki u tych ludzi do samych mrozów. Spały w stodole na sianie. Do domu wróciły po grudzie (po zamarzniętej ziemi – E.Z.)
Zaszły po drodze do Kolna, żeby sobie coś kupić za zarobione pieniądze. Moja matka kupiła sobie długie, brązowe trzewiki sznurowane i jedwabny szal. Mówiła, że w Cieloszce nauczycielki w takich chodziły i ona marzyła, żeby ubrać się podobnie. Ciotka Stefcia była zmówiona (po zaręczynach – E.Z.) z przyszłym mężem Pawelczykiem. Swoje pieniądze schowała na potrzeby weselne. Matka ubrała nowe buty i z Kolna do Cieloszki przyszła w nowych trzewikach. Ciotka Stefcia miała na nogach szydełkowane pacie. W końcu i te pacie (papcie – E.Z.) się zdarły, było bose nogi widać.
Ciąg dalszy za tydzień, a w nim jak matka owies kosiła, jak dziewczyna sprzedała się za 20 złotych (przedwojennych), o sianokosach…

Edmund Zieliński
Gdańsk 29.6.2014