niedziela, 30 czerwca 2013

EDMUND ZIELIŃSKI. REGIONALISTOM KOCIEWIA - CZEŚĆ I CHWAŁA!DrukujE-mail
niedziela, 30 czerwiec 2013
Wśród publikacji na tematy związane z Pomorzem znajduję się niewielka książeczka Stanisława Wałęgi i Władysława Góry zatytułowana „Wielkie Pomorze – popularny zarys historyczno – etnograficzny” wydana w 1938 roku z okazji Zlotu Młodzieży, jaki miał miejsce 19 czerwca 1938 roku w Toruniu. Swego czasu pochwaliła mi się nią znakomita hafciarka z Borów Tucholskich Pani Felicja Kołakowska, uczestniczka tamtego wydarzenia. Pani Felicja wie, że wszystko co związane z moją małą ojczyzną – Kociewiem, jest bliskie mojemu sercu...
















Pożyczyłem ją, wykonałem kserokopie, z których jedną otrzymał dr Aleksander Błachowski, etnograf z Torunia - znany badacz kultury i sztuki ludowej Pomorza, druga jest u mnie, a oryginał w Tucholi, u pani Felicji. Ogromna szkoda, że Pani Felicja nie ma żadnego zdjęcia z tamtego patriotycznego spotkania. Ale tak barwnie opowiadała o tamtym Zlocie, że słuchacze mieli wrażenie uczestniczenia w tym patriotycznym spotkaniu na toruńskich błoniach. Mówiła Pani Felicja, że tam na błoniach przygotowano zarys Pomorza i poszczególnych jego regionów. My Borowiacy staliśmy w sąsiedztwie Kociewiaków, a jakie oni mieli piękne stroje (…).



Książka z 1938 roku - Felicja Kołakowska
W rozdziale „Zagadnienia regionalne Pomorza” w w/w książce Stanisław Wałęga pisze (zachowam oryginalną pisownię): 
Wśród ludności polskiej dotychczasowego Pomorza dają się wyróżnić grupy regionalne zróżniczkowane dialektycznie. W ziemi chełmińskiej i lubawskiej mieszkają Chełmińszczaki, mówiące narzeczem chełmińsko-lubawskim, pokrewnym kujawskiemu. Na właściwym Pomorzu, po lewym brzegu Wisły, wyróżniamy na południo-zachodzie koło granicy niemieckiej Krajniaków, szczep mówiący poprawnie po polsku mimo, że na terytorium zamieszkanym przezeń, czyli t. zw. Krajanie, mieszkają w dużej liczbie koloniści niemieccy. Słynne Bory Tucholskie zamieszkują Borowiacy, zwący się także Borakami. Północna część powiatu starogardzkiego i t.zw. Kociewie między miastami Starogardem, Tczewem, Gniewem i Nowem zamieszkują Kociewiacy, odrębny szczep polsko-pomorski, różniący się zasadniczo od Kaszubów. Najłatwiej poznać Kociewiaka po mowie, gdyż w liczbie mnogiej czasu przeszłego osoby trzeciej - nie kończymy inaczej, tylko na – „eli”. Mówi się np. zabreli, zamiast zabrali, deli zamiast dali i t.p. Kociewiaków obliczono przed wojną na jakieś 100.000 głów. Południową część powiatu starogardzkiego zajmują Lasaki, mieszkający w wykarczowanej po większej części, mało urodzajnej okolicy, stanowiącej kończyny Borów Tucholskich. 
Książka z 1938 roku - Felicja Kołakowska

Przytoczę również wypowiedź dr Józefa Gajka z rozdziału „Stroje ludowe na Pomorzu”. Tutaj ograniczę się do Kociewia i Kaszub: 
Kociewie wraz z Kaszubami chodziło najchętniej w odcieniu ciemno-niebieskim, dyskretnie podkreślanym kolorem na podbiciu (…) O ile na Kujawach i Kociewiu kobiety najchętniej nosiły spódnice kwieciste i barwne, Kaszubki przedkładały raczej spódnice niebieskie i ciemne staniki. Najwyraziściej odcinali się od reszty mieszkańców Borów Tucholskich . Tak kobiety jak i mężczyźni ubierali się w odcieniu koloru szaro-żółtego, bogato obszywanego szarym barankiem. Nawet obuwie noszono z niefarbowanej żółtej skóry (…).



Mapa z 1938 roku

Wspaniałe zasługi dla gwary kociewskiej ma ks. Bernard Sychta – sercem oddany Kaszubom i Kociewiu. To dzięki jego dziełu pn. „Słownictwo kociewskie” możemy dowiedzieć się jak to psiyrwi gadeli. Nisko się kłaniam ś.p. Kazimierzowi Górskiemu za jego felietony pisane gwarą kociewską. Sugerowałem, by zebrał je w książkowym wydaniu. Tak się stało i mam tę ciekawą pozycję w swojej bibliotece. A nasz kociewski pisarz Bernard Janowicz również chwałą zapisał się dla Kociewia, pisząc mową naszych ojców bajki kociewskie. Kłaniam się również mniej znanemu pisarzowi kociewskiemu panu Janowi Wespie. On na co dzień posługiwał się mową naszych ojców i pisał swoje wiersze. Pisał tak jak mówił. Nikt tu nie może powiedzieć, że posługiwał się językiem wydumanym. Mówił językiem swoim i swoich przodków.





Mapa z 1938 roku
Nieżyjący już od dawna Władysław Kirstein w swojej książeczce „Kociewie – gawędy i wiersze” w nawiązaniu do piśmiennictwa kociewskiego wymienia dzieło dr J. Łęgowskiego „Kaszuby i Kociewie” z 1892 roku. Tutaj można dowiedzieć się o relacjach różnych informatorów, wśród których jest Franciszek Nierzwicki, nazwany przez Wł. Kirsteina „ojcem pisarstwa kociewskiego”.
To oni własną gwarę wyniesioną z rodzinnego domu, a nie prostacką mowę przelewali na papier. Gwara to nie jest prostacka mowa - to jest inna mowa. O ile uboższa byłaby nasza kultura, gdybyśmy posługiwali się jedynie językiem literackim. Na Kociewiu co wieś, a nawet w poszczególnych chałupach używano odmiennych nazw poszczególnych przedmiotów, czynności itp. I tu należy się cieszyć z bogactwa naszego języka polskiego, składającego się z poszczególnych gwar.
I na zakończenie powiem to, co powiedziałem swego czasu na Turnieju Gawędziarzy Ludowych we Wielu: Mowa naszych ojców, to czysta perła w skarbnicy kultury narodowej naszej ojczyzny. A trwać będzie tak długo, jak długo używać będziemy jej w naszym codziennym życiu.
Edmund Zieliński
Gdańsk 25 czerwca 2013 




dalej »

niedziela, 16 czerwca 2013

EDMUND ZIELIŃSKI. NIBY KOWALDrukujE-mail
niedziela, 16 czerwiec 2013
Zenon Dywelski, bo o nim tu mowa, był synem Edmunda Dywelskiego, Honorowego Obywatela Gminy Zblewo. Kiedy przeczytał w mojej książce „Na ścieżkach wspomnień…” relację o swoim ojcu, nawiązał ze mną kontakt telefoniczny i e-mailowy. Wspominam o tym w moim drugim tomie „Na ścieżkach wspomnień…”. Po jakimś czasie otrzymałem od pana Zenka opracowanie „Jak zostałem niby kowalem”. Jak Bóg da, zamieszczę ten tekst w trzecim tomie mych wspomnień.








Tak jakoś się złożyło, że nigdy z panem Zenkiem się nie spotkałem. Rozmawialiśmy ze sobą za pomocą telefonu i kontaktowaliśmy się za pomocą poczty internetowej. Nie sadziłem, że pan Zenon Dywelski tak szybko odejdzie.
Oto co napisał o sobie.
Był rok 1947. Jako dziesięcioletni chłopiec siedziałem na płocie przy szkole w Bytoni, w której uczyli moi rodzice, i wykrzykiwałem na całe gardło zapamiętany wierszyk o niedobrym Niemcu. Sąsiadka z przeciwka, żona kowala, strofowała mnie za to. Trochę zdziwiony, trochę zdezorientowany nie wiedziałem co powiedzieć, przecież wierszyka nauczyłem się z książki. Wieczorem pytam mamę, czemu sąsiadka zwróciła mi uwagę. Mama nie lubiła kowala dlatego, że miał zły wpływ na mnie. A wyglądało to tak. Pan kowal Ignacy miał naprzeciw kuźnię, taki sobie, jak to na Pomorzu mówią - szałerek. Nie miał czasu postawić coś porządnego. Wrócił niedawno z Uralu, dokąd zaraz po wojnie wywiozły go wojska radzieckie. Kowal był dobrym fachowcem, a po wojnie takich w Rosji brakowało. Nie patrzono, Polak nie Polak, ważne, że z Pomorza. Przebywał tam chyba dwa lata. Wrócił z początkiem gruźlicy, ale z wielkim zapałem do pracy. Kuł, walił młotem i śpiewał przy tym nabożne pieśni, ale i frywolne. Miał piękny i donośny głos. Gdy miał przed sobą słuchacza, na przykład mnie, śpiewał tak; siedziała na sośnie, wołała żałośnie, pytała się mamy, kiedy mi….. w tym miejscu puszczał do mnie szelmowskie oko i kończył …ja siedzę na sośnie. Jeszcze wtedy nie wiedział, o co chodzi, ale było wesoło.
Właśnie te moje częste wizyty u kowala, były zmartwieniem mamy. Mówiła mi: Nie chodź tam, jeszcze zostaniesz kowalem! Sama wywodziła się z rodziny ciężko pracujących rzemieślników i nie chciała, by jej syn pracował fizycznie. Jednak fascynacja rozpryskujących się iskier podczas zgrzewania była tak wielka, że często odwiedzałem kuźnię pana Ignacego.

Minęły lata, można powiedzieć dużo lat. Po różnych perypetiach związanych z nauką i pracą, znalazłem się w szkole jako nauczyciel zawodu. Moja mama była zadowolona. No, nie zupełnie, bo jednak fizycznie też, jako nauczyciel zawodu, musiałem czasami pracować. Z moim zadowoleniem było trochę inaczej. Po odejściu z pracy w stoczni zarobki w szkole pomniejszyły mi się bardzo. Trzeba było jakoś temu zaradzić. Tak się złożyło, że w tych samych warsztatach pracował nauczyciel zawodu, kowal - Stanisław miał na imię. Ten dobry człowiek i fachowiec dorabiał sobie dodatkowo pracując u znanego artysty kowala – też Stanisława. Bardzo mnie ciekawiły wykonywane przez niego przedmioty. Widząc, że jestem chętny do pracy zarekomendował mnie temu artyście jako dobrego pracownika i chętnego do wykonywania prac artystycznych. Ależ to były czasy. Najpierw spawałem, potem uczyłem się kuć. Niestety, od ś.p. pana Ignacego nic, oprócz fascynacji sypiących się obficie iskier podczas zgrzewania, nie wyniosłem. Chociaż, porównując go z innymi, to takiego fachowca w tradycyjnym kowalstwie już nigdy nie spotkałem.

U artysty kowala praca to - rzeźby, kraty robione od ręki, nieraz z jakimś motywem szklanym, na bieżąco i bez szkiców wykonywane. Oprawione szkło w metal – super efekty. No i to usposobienie pana Stanisława. Myśmy do pracy przychodzili po południu. Pan Stanisław wstawał nieraz o piątej rano, trochę krzątał się po pracowni, przygotowywał coś na popołudnie, polerował narzędzia i czekał na nas. Często wpadał do pracowni z jakąś arią na ustach. Głos miał wspaniały, donośny, lepszy niż kowal Ignacy. Sypał też wyszukanymi dowcipami. Nie stronił również od dobrych trunków. Nieraz w przypływie dobrego humoru mówił, że jak umrze, to karze sobie na grobie umieścić epitafium następującej treści: Tu leży radykał, co ciągle łykał. Niechaj przechodzień wszelki trzyma mocno niesione butelki w łapie, bo mu je zmarły złapie.
Różne rzeczy wykonywaliśmy ze złomu, rzadko z gotowych wyrobów hutniczych. Na zardzewiałe blachy rozgrzane do białości pan Stanisław sypał opiłki mosiądzu lub miedzi. Po obróbce efekty były niesamowite. Blachy te używał do tworzenia rzeźb, obrazów nieraz o niesprecyzowanym charakterze. Oglądając, sam ustalał, co te rzeźby przedstawiają. Prace te brały udział w różnych wystawach. Zabawne było, gdy pewnego razu przyszedł po eksponaty na wystawę jeden z oficjeli z jakiegoś domu kultury czy innej instytucji i zaczęli jakoś te prace nazywać, by umieścić je w katalogu. Jedną z prac nazwano Lotos. Druga była trochę podobna i nazwali Lotos 2 i zaczęło się. Pan Stanisław chodził z kielichem wytrawnego wina i podpowiadał wyraźnie ucieszony i rozbawiony, Lotos 3, 4 itd. Doszli chyba do cyfry 12. Dobrze, że rzeźby się skończyły, bo mogłoby zabraknąć cyfr.

I tak mi tam zeszło prawie 10 lat. Potem były samodzielne prace kowalskie przy różnych budowanych wtedy kościołach jak i remontowanych. To wszystko odbywało się po mojej pracy w szkole. Tak dotrwałem do emerytury w szkolnictwie i w wieku 49 lat byłem wolny.
Pieniędzy nigdy za dużo, chłop zdrowy jak byk, co robić. Kupiłem butelkę wódki i poszedłem po poradę do szwagra. Tam uradziliśmy, że nie ma co się załamywać, tylko wykorzystać umiejętności, jakie się ma w rękach i iść do odpowiedniej pracy.
Nastąpił kolejny etap mojego niby kowalstwa. Praca u pana Andrzeja pozwalała mi się spełniać. Z początku była fascynacja swobodą w pracy. Nareszcie mogłem myśleć tylko o sobie. Bycie nauczycielem zawodu też mnie satysfakcjonowało, ale te 23 lata instruowania kogoś i bycia ciągle za kogoś odpowiedzialnym trochę mnie zmęczyło. A tu było fajnie – młotek, szlifierka do łapy i do przodu. Nie powiem, jaka satysfakcja z pensji jak i z wspaniałego współpracownika Januszka, który zatrudniony tu był dużo wcześniej. Potem było coraz ciekawiej. Mój szef nie bał się trudnych wyzwań. Przyjmował nieraz prace, których inni nie chcieli wykonać. Skutkiem tego były roboty wykonywane w terenie. Muszę dodać, że był to okres przemian ustrojowych w Polsce i większość prac wykonywaliśmy na prywatne zamówienia w Warszawie czy w Poznaniu. Mogliśmy sobie pozwolić w czasie tych podróży na trochę luksusu czy to w hotelach, czy w jedzeniu i piciu. Muszę dodać, że mój szef nie był sknerą.
W czasie tej pracy zdarzyło mi się mieć prawie roczną przerwę. Pracowałem w tym czasie jako kierownik dużego złomowiska. Było to też niezłe doświadczenie. Musiałem podejmować setki decyzji i to nie zawsze w zgodzie z prawem. Zdarzało się, że jeździłem dużymi wywrotkami, obsługiwałem dźwigi ładujące złom. A moje kontakty z obsługą kolei zapamiętałem jako niezły horror. W czasie, jak szykowałem się do zwolnienia, spotkałem mego szefa od kowalstwa. Po krótkiej rozmowie, a właściwie namowie z jego strony, postanowiłem do niego wrócić. Przychodzę do pracowni na siódmą rano, nikogo z pracowników jeszcze nie ma. Za chwilę przychodzi początkujący pracownik – uczeń. Wiedział, że przyjdę, szef wszystkich uprzedził, i mówi do mnie: wiesz nie lubię mówić na „pan”, przejdźmy na „ty”, dobrze? Zgodziłem się. Nazywam się Wojtek, Zenek – odpowiedziałem. Za chwilę słyszę – wiesz Zenek, tu stoi taki kubeł z popiołem, bierz go na wózek i wywieź na śmietnik. Dobrze, mówię i wywiozłem. W tym czasie wszedł do pracowni szef. Widząc, że jadę z kubłem od śmietnika, pyta: Panie Zenku, co pan robi? Powiedziałem, że wywiozłem śmieci, bo Wojtek mi kazał. Szef objechał Wojtka tak, że później pomagał mi waląc dużym młotem w przecinak kowalski, gdy wycinaliśmy liście. W tym był mistrzem. O tym zdarzeniu szef opowiedział reszcie załogi, jak to Wojtek pogonił mnie ze śmieciami, to rechotali przez miesiąc. Wojtek okazał się też niezrównany w dowcipach. Dalej pracowało nam się doskonale.
Po iluś tam latach pracy z moim szefem, z którym nigdy, mimo sprzyjających okoliczności, nie prześlijmy na „ty”, nasunęła mi się taka myśl, że mój szef trochę się obawiał, żebym któregoś ranka nie pogonił go ze śmieciami. No może tak nie myślał. Nie wiem jak jest gdzie indziej, ale w polskich warunkach, jak przejdziesz pochopnie na „ty”, możesz różnych rzeczy się spodziewać.
Byłem w dobrych stosunkach z moim szefem, chociaż od czasu do czasu dochodziło między nami do ostrych spięć. I tutaj byłem bardzo zadowolony, że nie jestem z nim na „ty”. Świat się jednak zmienia i Polska ze swoim „panem” czy „całuję rączkę” też powoli odejdzie. Ale póki co, jest jak jest. 
W którymś momencie zaczęto zapraszać nas na różne pokazy, festiwale kowalskie. Pewnie to skłoniło szefa do założenia własnego Stowarzyszenia Kowali Artystów i tych wyjazdów przybyło. Spotykaliśmy się w starym zabytkowym zamku, gdzie wiodącym organizatorem było nasze stowarzyszenie. Z początku było bardzo ciekawie. Były organizowane pokazy kucia oraz wystawy prac kowalskich na zamku. Przyjeżdżało sporo kowali z Europy i innych części świata. Do dzisiaj zostało tam sporo z tych festiwali. Wykonywaliśmy też prace według projektów artystów plastyków. To była dopiero robota. Ja najbardziej lubiłem pracować z projektantami, którzy mieli, jak to niektórzy mówili, nie po kolei w głowie. Była raz taka pani, co zaprojektowała bramę z wilkami. Jakoś z szefem nie mogła się dogadać co do konkretów, no i szef skierował ją do mnie. Ależ mi nagadała, że to takie złe wilki, złośliwe i prymitywne i się udało. Nie wszystko mi się spodobało, ale projektantka była zadowolona. 
Była również współpraca z Ashokiem z Ameryki. Tam oprócz masówki wykonywaliśmy też ciekawe zamówienia. Wtedy to zostałem mianowany przez szefa i Ashoka głównym kontrolerem wyrobów produkowanych w kilku zakładach dla USA. Ashok nazwał mnie żartobliwie swoim James Bondem 007. Te kontrole odbywały się w sposób wyrywkowy w dniu wysyłania kontenera do USA. Co ja się najeździłem moim Matizem – nieraz tysiąc kilometrów w ciągu miesiąca. Trasy wiodły przez Kaszuby i też było na co popatrzeć. Po powrocie z tych wojaży wykonywałem w pracowni co popadło, od drobnego kucia i niewielkich zamówień do bielenia płotów i pielęgnacji drzewek u szefa. Tych prac z biegiem czasu było coraz mniej i zacząłem pracować na pół etatu. Jednak i tutaj pracy było już nie wiele, a mnie też brakowało sił i czas było się rozstać. Obliczyłem wtedy, że przepracowałem 52 lata. Teraz dzwonią do mnie znajomi i pytają, czym się zajmuję. Odpowiadam: Cholera jasna, jak to czym?! Zajmuję się nic nie robieniem. No nie zupełnie – czasem siadam do komputera, przerabiam zdjęcia i trochę piszę.
Muszę jeszcze dodać, że z moim szefem byliśmy cały czas w dość dobrych stosunkach. Jeżdżąc z nim na różne festiwale i pokazy zwiedziłem kawał świata. W czasie nieoficjalnych spotkań z jego znajomymi przedstawiał mnie tak – to jest mój majster Zenek lub pan Zenek. Tu przypomniało mi się jedno zdarzenie w szkole, o którym opowiadał mój kolega, też nauczyciel zawodu. Otóż podczas zajęć praktycznych jeden z uczniów zwrócił się do mego kolegi "panie majster". Ten, może nie miał humoru tego dnia, odpowiedział mu: Majster, chłopcze, stoi w oborze i ma kółko w nosie.
Mój szef miał też dziwny zwyczaj. W czasie angażowania nas do pracy nadawał nam wysokie tytuły. Na trzech ludzi zatrudnionych ja byłem dyrektorem artystycznym, drugi dyrektorem technicznym, a tylko najmłodszy był uczniem.
Po tych wszystkich doświadczeniach związanych z kowalstwem, po praktykach w metaloplastyce, zostałem, jak to inni mówili, „dobrym” (on jest dobry). Jednak zaświadczenia na piśmie o moich umiejętnościach nie mam do dzisiaj. W związku z tym przypomniało mi się takie zdarzenie. Idę sobie w Warszawie z moim pieskiem pekińczykiem, znajdą. Wtem słyszę obok głos jakiejś wytwornej pani: Przepraszam pana bardzo, ma pan ślicznego pekińczyka. Czy mógłby on być reproduktorem? Co miałem odpowiedzieć, mówię prosto z mostu:  Szanowna pani, reproduktorem to on może być na pewno. Gwarantuję, ale papierów, niestety, nie posiada. Pani z żalem westchnęła i poszła dalej.
Produkować mogłem do woli, czy to pod moim nazwiskiem, czy też częściej na konto innych, bez papierów. Mnie to jednak nie przeszkadzało. Ważne, że lubiłem swoją pracę, a za pieniądze w ten sposób zarobione mogłem spełnić swoje niezbyt wygórowane marzenia. I tak to ze mną miej więcej było.
Ps. Pan Zenek Dywelski zmarł w 2010 roku. Kowal artysta plastyk – Stanisław Skura, u którego pan Zenek pracował, był mężem pani Liszkowskiej – Skurowej, która wprowadzała mnie w świat kultury i sztuki ludowej, o czym piszę w mojej książce „Na ścieżkach wspomnień…”

Edmund Zieliński
Gdańsk 23 czerwca 2012 sobota 


dalej »

czwartek, 13 czerwca 2013

CO Z TYM KOCIEWIEM? [BIULETYN SAMORZĄDOWY POWIATU STAROGARDZKIEGO]DrukujE-mail
środa, 12 czerwiec 2013
Ostatnio na stronach internetowych pojawiły się głosy dyskutantów forujących pogląd, że Kociewie jest pojęciem sztucznym, które nie ma żadnego naukowego uzasadnienia, a cały regionalizm i wszystko, co związane jest z nazwą Kociewie zostało wymyślone w czasach komunizmu. Tego rodzaju stwierdzenia często są forowane w wielu dyskusjach ludzi mniej lub bardziej zaangażowanych w sprawy życia społecznego na naszym rodzimym podwórku. Cóż, każdy ma prawo do swoich poglądów, które można dzisiaj swobodnie wyrażać. Odrębną jednak sprawą jest używana argumentacja, która ma uzasadnić dany pogląd. Tutaj bywa już różnie, gdyż bardzo łatwo można wpaść w pułapkę własnych założeń i tez, które w istocie mogą być pozamerytorycznym argumentowaniem, określanym w logice terminem argumentum ad ignorantam. Popularny w ostatnich dziesięcioleciach regionalizm jest obecnie narzędziem promocji wielu samorządów lokalnych jako istotny wyróżnik w identyfikacji własnej tożsamości, opierający się na historycznych przekazach, tradycji i kulturze poprzednich pokoleń żyjących na tej ziemi. Faktem jest, że autentyczne i oryginalne przejawy życia społeczności lokalnych wskazujących na ich kociewskość (gwara, strój, zwyczaje i tradycja) występują dzisiaj w formie szczątkowej, a to, co dzisiaj można nazwać regionalizmem jest raczej formą etnograficznej próby jej odtworzenia. Jednak kociewskość ta czerpie z autentycznych źródeł, które są dokumentowane nie tylko w rodzinnej pamięci i przekazach naszych przodków. Wiele jest źródeł i opracowań etnograficznych, opracowanych jeszcze w XIX w., które w sposób naukowy dość dobrze opisują Kociewie i Kociewiaków jako odrębny etnicznie i kulturowo region. Jednym z takich opracowań jest „Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego i Innych Krajów Słowiańskich”(28 tomów) wydany w 1880 r. pod redakcją Filipa Sulimierskiego, Bronisława Chlebowskiego i Władysława Walewskiego (Warszawa – Nowy Świat nr 59 1880 r.), w którym poświęcono kilka stron Kociewiu. Jest to bardzo interesujące źródło informacji, które bezsprzecznie potwierdza istnienie Kociewia i Kociewiaków opisując m.in. ich życie, zwyczaje, mentalność, gwarę, liczebność i obszar występowania. Dane te są intrygujące tym bardziej, że opisują stan na rok 1880, czyli 133 lata temu. W ich autentyczność wątpić nie możemy, gdyż autorzy zdawali sobie sprawę z wagi tych opracowań, dokładając wszelkich możliwych starań, aby przygotować tę publikację wg naukowej metodologii, z najwyższą możliwą starannością. Dlatego uznaliśmy, że warto przytoczyć na łamach naszego biuletynu obszerne fragmenty tego opracowania, które przedstawimy w dwóch odcinkach, jako znakomite źródło wiedzy o Kociewiu, które być może doczeka się kiedyś kompleksowego opracowania w formie monografii.


Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego i Innych Krajów Słowiańskich” (Warszawa – Nowy Świat nr 59 1880 r.)
Kociewiacy, szczep odrębny pomorsko–polski, w Prusach zachodnich, zamieszkuje ziemię t.zw. Kociewską (ob. Kociewie), między miastami Starogrodem, Tczewem, Gniewem, a Nowem. Najłatwiej poznasz niewykształconego Kociewiaka po mowie, gdyż w liczbie mnogiej czasu przeszłego osoby 3 ciej nie kończy inaczej tylko na eli. Powiada, „że w żniwa rączo do pracy się zabreli, żyto, pszenicę pozgrabieli i do stodoły posprzątyweli. Kupcy przytem przyjecheli i wiale im pieniędzy za zboże deli.” Nie tylko w całym powiecie starogrodzkim, w kwidzyńskim, po lewej stronie Wisły leżącym, ale i po prawej stronie Wisły na wyżynach w powiecie sztumskim, malborskim, taką właściwość językową napotkamy. Poznamy także i kociewiaczke po ubiorze, ale tylko zamężną i starszą, która głowę długą zwykle jedwabną chustą owiązuje i we dwa wystające ku twarzy węzły sztucznie splata. Liczbę Kociewiaków chyba w przybliżeniu podać można, podłóg kościołów, które się tu znajdują. I tak liczono okrągłemi liczbami dusz katolickich r. 1867 na Kociewiu w dekanacie gniewskim 24000, starogrodzkim 16000, nowskim 20000, tczewskim 15000, ogólna więc suma z tych dekanatów około 75000. Zważywszy jednak, że liczba dusz w tych dekanatach od r. 1867 znacznie urosła i dołączywszy nadto ludność z okolic sąsiednich (powiatów sztumskiego, malborskiego), niezawiele powiemy, że jest wszystkich Kociewiaków co najmniej 100000. Z pomiędzy trzech warstw ludności: robotników, włościan i szlachty, najbardziej gbur1 się tu wyszczególnia. Bo też Kociewie to ziemia właściwa gburów zachodnio – pruskich, tak wielu ich tu, zamożnych, gęsto osiadłych. Nigdy oni pod panami nie siedzieli, tylko z dziadów, pradziadów ziemię starościńską albo klasztorną w dzierżawie mieli. Pana, szlachcica, u nich we wsi nie spotkasz; chyba kilku ogrodników2 do pomocy mieszka. Posiadają miejsca o jednej, 2ch, 4ch włókach3, wielkich, chełmińskich, a nierzadko znajdziesz obszerniejsze gospodarstwa, niby folwarki pańskie, do 50 i 100000 talarów4 wartujące. Mało już teraz gburów we wsiach, najwięcej ich po separacyi wyniosło się na wybudowania na grunta swoje. Domy i budynki po staremu z drzewa mają, nowe teraz chętniej z cegły budują. Miłe tu były czasy ubiegłe. Nie było rozdziału pomiędzy panem, a robotnikiem; gbur nieraz dość zamożny, od dziecka niemal zawsze z robotnikiem jadał i pracował. Za to go też czeladź poważała. Nigdy mu inaczej tylko „Panie Ojcze” mówili i żonie też„Pani Matko”. Również i dzieci tak po staropolsku i staroszlachecku rodziców nazywały. Teraz gbur nieco bogatszy, teraz pana udaje, od służby stroni, piękniej się nosi, prawie nie pracuje ręcznie, z robotnikiem do stołu wspólnie nie zasiada, tylko mu czeladnię przy domu osobno stawia i panem każe się tytułować. Dom nowy niby dworek pański urządza i buduje, obiciami z miasta, meblami mahoniowemi stroi. Do kościoła, do miasta, w pańskim powozie jedzie z woźnicą, podczas gdy dawniej sam powoził bez służby na zwykłym wózku. Nie dziw tedy, że długi coraz bardziej się mnożą, i wiele gospodarstw podupada. Pomimo to nierzadki tu przypadek, że gospodarz oszczędzi sobie nie 10, ale 30 do 50000 na swojem gburstwie. Około roli sposobem postępowym dbale chodzą, grunta gdzie i jak tylko mogą ulepszają, a wsie takie bogatsze gburskie na Kociewiu są pomiędzy innemi: Barłożno, Bobowo, Brzeźno, Brzuszcz, Dąbrówka, Dzierzążno, Garc, Gogolewo, Gąsiorki, Gętomie, Gorzędziej, Grabowo, Jaźwiska, Komorsk, Kursztyn, Królów las, Kulice, Lignowy (gburzy, istni panowie zniemczeni), Lubiszewo, Nowa Cerkiew, Pieniążkowo, Piaseczno, Półwieś, Pomyje, Rajkowy, Rakowiec, Rudno (gburzy panowie, zniemczeni), Rzeżęcin, Rywałd, Rątarg, Skurcz, Subkowy, Wielbrandowo, Włosienica, Walichnowy i wiele innych. Szlacheckich majątków stosunkowo mniej się znachodzi, a najmniej w ręku polskiem: policzyć je na palcach. Jackowscy trzymają jabłowskie dobra, Kalkstcinowie klonowskie, Grąbszewscy Barchnowy, Bardzcy, Wysokę, piaszczysty Grabowiec Praneccy. Największa część dóbr po hr. Dąbskich, Czapskich, Tuchołkach i t. d. przeszła za rządów pruskich w ręce niemieckie, jak np. Kopytkowo, Janie, Kornatki, Kozielec, Luchowo, Milewo, Ostrowite, Rynkówko, Smętowo, Smarzewo, Spęgawsk, Sumin, Owidz, Bielsk, Janiszewo, Jeleń i wiele innych. Mowę czerstwą, czysto polską przechowali kociewiacy dodziśdnia. Niektóre naleciałości niemieckie od krzyżackich zapewne jeszcze pochodzą czasów, jako np. dycht = dobrze, doskonale; nie ma rumu = miejsca; fertych = gotowy, zrobiony; apen = otwarty; sztyf = zawsze i t. d. Znaczniejsze prowincyonalizmy: zamanąwszy = często; besztefrant, na besztefrant co mówić = mówić co przekręcając, udając. Zgłoski en, ę, em, niekiedy in, im, koczewiacy pełnemi ustami po staropolsku, jako an, am (francuskie en, em) wymawiają, np. świanty = święty, gans = gęś, lan = len, wszystkami sposobami = wszystkimi i t. d. Wiarę i pobożność z całym ludem polskim dzielą. Na Kalwaryą wejherowską, do Łąk, do Gietrzwałdu na odpusty gromadnie uczęszczają. Do swojego zaś Piaseczna, gdzie słynie cudowny obraz Matki Boskiej, całe się Kociewie zbiera. Drugi obraz cudowny Matki Najświętszej znajduje się w Nowej cerkwi przy Pelplinie. Ze starych czasów przechowały się niektóre zwyczaje, jako np. gwizdów, gwiazdki odwiedzanie w adwencie, obchodzenie szopką z gwiazdą, zapaloną na Boże Narodzenie, smagust (smaganie pomiotełkami) na Wielkanoc i t. d. Bajek opowieści różnych, także pieśni światowych (frantówek) dość licznie, osobliwie starsi, znają. Wyłącznem niemal zatrudnieniem Kociewiaków jest rolnictwo. W nowszym mianowicie czasie także i na przemysł się zdobywają: fabryk cukrowych 3 mają: w Tczewie, Pelplinie i Gniewie, fabryka sera w Czerwińsku, gorzelnie zwyczajne są po większych dobrach, browary, destylarnie i t. d. w miastach. Banki czyli spółki pożyczkowe 4 istnieją: w Starogrodzie, Gniewie, Bobowie i w Nowem. Znaczny postęp w gospodarstwie niemało rolniczym towarzystwom zawdzięczają, istniejącym dotąd w Piasecznie, Bobowie, dawniej w Skurczu i po innych wioskach. O wytrawnem tak narodowem jak religijnem sposobieniu kociewiaków świadczą między innemi wiece polityczne i religijne, w ostatnich osobliwie krytycznych czasach urządzane w Skurczu, Nowej cerkwi, Gniewie, Pelplinie itd. Świadczą niemniej także owe teatra amatorskie tak ulubione i wcale udatnie przedstawiane po wsiach kociewiackich, jak w Pelplinie, Bobowie, Piasecznie, Skurczu, Barłożnie, Lubichowie, Starogrodzie i innych. Z rokiem każdym mnoży się zastęp ludzi młodych wykształconych, gospodarzy, urzędników, lekarzy, dzięki wyższym szkołom tutejszym, z których kociewiacy w ogóle chętnie korzystają. I tak jest w Pelplinie pod duchowną opieką progimnazyum biskupie (Collegium Marianum), całe gimnazyum w Starogrodzie i Tczewie. Szkoły preparandów5 dla nauczycieli wiejskich istnieją w Gniewie, Starogrodzie, Pelplinie, Skurczu. Dla dziewcząt była aż do niedawna pensya w Pelplinie, za sióstr miłosierdzia, obecnie jeszcze jest w Kościerzynie. Gazety chętnie czytują kociewiacy, mianowicie „Pielgrzyma”, wychodzącego w Pelplinie, „Krzyż”, pismo religijne tamże (dawniej i „Rolnik” gospodarczy); „Przyjaciela” z Torunia, „Przyjaciela Ludu” z Poznania (przedtem w Chełmnie), „Gońca Wielkopolskiego” i „Orędownika z Poznania i inne. Także z czytelni po wielu parafiach i dworach urządzonych pilnie korzystają.
3 włóka - dawna miara powierzchni, odpowiadająca wielkością łanowi chełmińskiemu, 1 włóka = 30 morg = 17,955 ha = 179550 m2
talar - duża moneta srebrna o znacznej wartości. Bita od końca XV wieku.
5preparanda - szkoła uzupełniająca, przygotowawcza. Miała formę dwuletniego kursu dla młodzieży nie mającej ukończonych 7 klas szkoły podstawowej, a przygotowującej się przy seminarium nauczycielskim do zawodu nauczyciela. Istniała jeszcze w pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości.
1 gbur - (st. wys. niem. giburo) – w XV-XIX wieku, na Pomorzu, gospodarze, zamożni chłopi, posiadający własne duże gospodarstwa (tzw. gburstwa), od jednego do dwóch łanów. W większości wolni.
2ogrodnicy – stanowili drugą co do wielkości po kmieciach grupę mieszkańców wsi. Ich nazwa wywodzi się stąd, iż posiadali zagrodę ( chata z małym podwórkiem i zabudowania gospodarcze), mogli również posiadać ogród i mały skrawek pola. Jego wielkość nie była duża najwyżej kilka mórg ( 1 morga - 0,55 hektara ).






niedziela, 9 czerwca 2013

BOGDAN KRUSZONA. LIST OTWARTY DO STAROGARDZKICH REGIONALISTÓWDrukujE-mail
sobota, 08 czerwiec 2013
Właśnie zakończyłem gromadzenie materiałów, w tym dokumentów od 1700 r., na tezę, że nie ma obszaru etnicznego "Kociewie", języka czy gwary kociewskiej. Nie ma żadnych przesłanek historycznych na istnienie regionu kociewskiego. Nie ma żadnych śladów piśmiennictwa ludowego posługującego się gwarą kociewską.


 Jest jedynie język wiejski prostacki mówiony, lecz nie pisany. Fragmenty tekstów oryginalnego pamiętnika Fraza Meyki z 1914r., zawartych w mojej nowej książce wydanej przez "Bernardinum " pt." Starogardzki pruski żelazny krzyż", są jednym z nielicznych dokumentów pisanych ręcznie z tego okresu oprócz tych przytaczanych przez Panią profesor w ostatnim wydaniu „Rydwanu”. Po poszukiwaniach w bibliotekach uniwersyteckich w Toruniu, Bydgoszczy, Gdańsku, Olsztynie i Słupsku okazuje się, że tak zwani „regionaliści kociewscy” opierają swoje wywody na tekstach Sychty, Górskiego i Janowicza. Janowicza i Górskiego znałem osobiście. Kilka razy rozmawiałem z nimi na temat ich "kociewskiego" pisania. Treść rozmów będzie zawarta w mojej nowej piątej książce. Wymienieni autorzy tekstów tworzyli każdy z osobna własną pisownię "gwary kociewskiej". Tworzyli teksty z zapamiętanej wiejskiej mowy, ze słuchu, nie posługując się żadnymi oryginalnymi tekstami pierwotnymi, które by mogły służyć jako punkt odniesienia czy materiał porównawczy. Cytowane przez Panią profesor fragmenty listów w „Rydwanie” z okresu międzywojennego /do lekarza Gaszkowskiego/ różnią się pisownią i mają się nijak do tekstów Janowicza i Górskiego. Z przekazów osób zaprzyjaźnionych z Gaszkowskim wiadomo mi, że lekarz nie posługiwał się w rozmowie z pacjentami i przyjaciółmi językiem mowy wiejskiej. Nie ma dokumentów historycznych pisanych taką gwarą kociewską, jak publikowaną przez Sychtę, Janowicza i Górskiego. Szczególnie chodzi o listy urzędowe i prywatne, śpiewniki i modlitewniki, pisma obywateli do urządów, konspekty kazań pisanych przez księży, pisma do sądów i notariuszy, które by świadczyły o istnieniu gwary kociewskiej. Tak zwani regionaliści kociewscy utworzyli teorię istnienia regionu na historycznie całkowicie nieznanej przesłance. Jest to podstawowy błąd w logice określany w języku łacińskim "ignotum per ignotum", co znaczy wyjaśniać "nieznane przez nieznane". Nazwa "Kociewie" została wprowadzona po wojnie przez komunistycznych propagandystów /są na to dowody/ w celu szerzenia informacji o prastarych polskich korzeniach ziem pomorskich. Ciekawe, że Józef Milewski wprowadza sporadycznie nazwę Kociewie w swoich publikacjach dopiero po 1977r. W swoich publikacjach przed 1977r. posługuje się nazwą powiat Starogard. Próbowano założyć „Zrzeszenie Kociewskie” w latach 50-tych, lecz z braku powszechnego społecznego zainteresowania /pięciu komunistycznych działaczy/ działalność stowarzyszenia wygasła. Pani profesor w sposób naukowy w swoich publikacjach opracowała pisownię "gwary kociewskiej" opartej na tekstach wymyślanych przez Sychtę, Janowicza i Górskiego pisanych i odtwarzanych z pamięci i słuchu. W tym miejscu trzeba dodać, że Janowicz jak i Antoni Górski ukończyli swoją edukację jedynie na szkole powszechnej. To znaczy, że w celu uwiarygodnienia tezy istnienia gwary kociewskiej Pani profesor popełnia kolejny podstawowy błąd w logice określany jako "idem per idem", czyli to samo przez to samo. Po 1990 roku fikcyjny byt "Kociewie" na fali odnowy za sprawą Sychty, Janowicza i Górskiego zaczyna żyć własnym życiem w tekstach pisanych gwarą w „Gazecie Kociewskiej”. Następnie służy laikom do pomnażania kociewskich bytów językowych . Powstają  takie nazwy, jak: "Kociewskie Pióro", "Kociewska Karczma", "Gazeta Kociewska", "Kociewska Chata", „Wieści z Kociewia” czy portal internetowy Kociewiacy.pl. O innych obecnych powszechnie nazwach ze słowem "Kociewie" pojawiających się po 2000 r. oraz przyczynach nadawania w nazwach słowa „Kociewie” , lub „kociewski” nie wspominam. Bez zachowanych starych dokumentów pisanych ręcznie lub drukowanych przez ludowych twórców, np: poetów czy autorów książek, w istniejących od XVII w. drukarniach prywatnych /np: Chełmnie, lub diecezjalnych w Pelplinie/ mówienie o gwarze kociewskiej jest nieporozumieniem. Tworzenie obszaru terytorialnego posługującego się "gwarą kociewską", czyli tworzenie wyimaginowanej mapy regionu "Kociewie" to dopiero absurd i intelektualny wywijas. Posiadam szczegółowe mapy Pomorza od XVII w. z zaznaczonymi obszarami starostw czyli powiatów wchodzących w skład okręgów. Posiadam polskie gospodarcze roczniki statystyczne z okresu międzywojennego. Posiadam oryginalne Roczniki Towarzystwa Naukowego w Toruniu z 1900r. Oryginalne gazety z Pomorza z lat 1900-1919. W żadnym z tych dokumentów nie występuje pojęcie gwary kociewskiej czy regionu kociewskiego. Od 1772r. powiat starogardzki aż przez 147 lat był administracyjnie związany z Kwidzyniem. Posiadam pruskie mapy okręgu Starogard - Kwidzyn. To wszystko i wiele innych tez, antytez i syntez będzie w mojej V książce o Starogardzie jako fikcyjnej stolicy Kociewia. Po wydaniu tej książki na nagrodę "Kociewskie Pióro" w dziedzinie kultury nie liczę. Mam świadomość, że te oczywiste fakty przez regionalnych nieuków i starogardzkich koniunkturalistów się nie przebiją. Trzeba na to lat, by wyprostować prawdę o historii Starogardu. W elektronicznych zasobach uniwersytetu w Toruniu i Gdańsku znajdują się powojenne gazety z Pomorza. Nie ma w nich żadnej wzmianki o Kociewiu aż do 1980 r. Starogard od wieków był integralną częścią Pomorza Gdańskiego, a szerzej Prus Zachodnich tyle i tylko tyle. Wielki wpływ na język okręgu Kwidzyn - Starogard miała obecność w tej części Pomorza Holendrów na Żuławach, Kaszubów, Wielkopolski i 147 lat zaboru pruskiego.

W swoim czasie odpowiem, co o tym myślę.
Edmund Zieliński
dalej »
EDMUND ZIELIŃSKI. O 150-LECIU STAROGARDZKIEJ STRAŻY I ŚW. FLORIANACHDrukujE-mail
sobota, 08 czerwiec 2013
150 lat w służbie bliźniemu
W ubiegłym roku minęło 150 lat od zawiązania Ochotniczej Straży Pożarnej w Starogardzie. A że wtedy ziemie te były pod panowaniem Pruskim, nazywała się „Verainte Freiwillige Bűrgerund Turner Feuerwehr”, czyli Wspólna Ochotnicza Straż Ogniowa Mieszczan i Gimnastyków. Skąd ci gimnastycy? W 1861 roku fabrykant obuwia Albert Kaufmann i inni obywatele powołali do życia Towarzystwo Gimnastyczne (Turnverein) i na bazie tej organizacji pan Kaufmann przy współpracy innych mieszkańców powołał do życia Straż Pożarną.

















Bardzo rzetelnie o historii starogardzkiej Straży Pożarnej napisał pan Kazimierz Burczyk w opracowaniu pod tytułem „Straż Pożarna w Starogardzie” i stąd czerpałem wiedzę. Można dowiedzieć się bardzo wiele ciekawych historii z życia braci strażackiej. Zamieszczone liczne zdjęcia ludzi i dokumentów, listy członków OSP, składy osobowe Zarządów i nazwiska prezesów, to wszystko zasługuje na uznanie i szacunek dla autora opracowania. Gratuluję, druhu Kazimierzu!
Pamiętam remizę Straży Pożarnej przy ul. Kościuszki, bo tam dawno temu spotykaliśmy się przy różnych okazjach. Zapamiętałem capstrzyk z okazji Dnia Strażaka. Jak to było dawno, chyba w 1956 lub 1957 roku. Pojechaliśmy (OSP Zblewo) naszym starym wozem bojowym marki Mercedes - Benz z autopompą. Kto wie, czy to nie był ten sam, który swego czasu służył starogardzkim strażakom od 1940 roku do czasu otrzymania przez nich nowego auta marki Star 20? Tego dnia przyjechało do Starogardu więcej jednostek. Wydaje mi się, że ogniomistrz Pawłowski zarządził zbiórkę pododdziałów na zapleczu remizy i wszyscy w szyku zwartym przemaszerowaliśmy przez miasto, oczywiście z orkiestrą dętą na czele. Najbardziej spodobał mi się moment, kiedy prowadzący podczas mijania kościoła św. Katarzyny podał komendę – baczność! na prawo patrz! Ci, co w wojsku służyli, wiedzieli jak się zachować. Dobrze, że była ich znaczna większość i tacy młodzicy jak ja niknęli w szeregach.

IMG_5047 E.Zieliński i mł.brygadier A.Szynalewski foto Artur Hossa 


IMG_5049 E.Zieliński i dziewczęta z OSP Starogard. Foto Artur Hossa

Dobrze pamiętam wspaniałego druha Ignacego Sobeckiego, cieszącego się powszechnym szacunkiem i uznaniem. Uczestniczyłem w pogrzebie druha Mariana Głodnego. Gdyby tak poszperać w szarych komórkach, pewnie odnalazłbym jeszcze wiele ciekawych momentów związanych z życiem i służbą strażackiej braci.
Jubileusz słuszny, i z tej okazji w starogardzkim Ratuszu znalazła się ekspozycja związana z miejscową OSP, której organizatorem jest Muzeum Ziemi Kociewskiej w Starogardzie. Dopiero w sobotę 18 maja 2013 obejrzałem tę ciekawą wystawę. Zostałem zaproszony do udziału w Nocy Muzeów i stąd moja obecność w Ratuszu. Po wystawie oprowadzał mnie młodszy brygadier pan Adam Szynalewski. W pewnym momencie zauważył, że jestem dość dobrze zorientowany w strażackiej terminologii. Wyjaśniłem, że dawno temu byłem strażakiem w Zblewie. Opowiadałem o naszym starym Mercedesie, motopompach, pożarach, drabinach. Słuchał z zainteresowaniem, bowiem dla tego sympatycznego mł. brygadiera to odległe czasy, a tamten sprzęt gaśniczy to czyste archaiki.
Przy wejściu na salę ekspozycyjną stała moja rzeźba św. Floriana, przy której pan Artur Hossa zrobił nam pamiątkowe zdjęcia z panem A. Szynalewskim i dziewczętami z Młodzieżowej Drużyny Pożarniczej.
Swego czasu o wykonanie tej rzeźby św. Floriana dla strażaków w Starogardzie poprosił mnie st. kpt. Marek Kamysz z Komendy Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej w Starogardzie. Bardzo chętnie się zgodziłem i po kilku miesiącach figura była gotowa. Przedtem, we wtorek 5 czerwca 2012 roku, gościłem w KP PSP w Starogardzie w towarzystwie zastępcy Komendanta Powiatowego Państwowej Straży Pożarnej st. kpt. Dariusza Żywickiego, st. kpt. Marka Kamysza i dyr. Muzeum Kociewskiego w Starogardzie pana Andrzeja Błażyńskiego. Uzgodniliśmy, że 4 maja 2013 rzeźba stanie w przygotowanej kapliczce we wstępnie uzgodnionym miejscu przed siedzibą PSP. Miała stanąć w otoczeniu świerków. Jakoś nie wyszło. Czemu? Nie wiem. Jadąc do muzeum zobaczyłem, że świerki zostały usunięte – szkoda. Kapliczka miałaby piękne tło. Nie posądzam broń Boże kogokolwiek o jakieś zaniedbania czy niechęć do postawienia kapliczki. Wierzę, że chwilowe trudności z realizacją tego zadania zostaną usunięte. Na podstawie kapliczki jest wypisana sentencja o mojej darowiźnie dla strażaków i mieszkańców Starogardu z datą 4 maja 2013. A, że kapliczka powstanie rok, czy dwa później? Ja z mojego zobowiązania się wywiązałem. W czyim ogródku leży teraz kamyczek?
W kontekście figury św. Floriana muszę jeszcze napisać, że swego czasu podarowałem moją rzeźbę Komendzie Wojewódzkiej Straży Pożarnej w Gdańsku. Przyjęta została bardzo mile przez ówczesnego Pomorskiego Komendanta Wojewódzkiego st. bryg. inż. pana Janusza Szałuchę. Stała pięknie wyeksponowana w kapliczce przy starej sikawce. Po kilku latach zadzwoniła do mnie pani z Komendy Powiatowej PSP w Pruszczu Gdańskim z prośbą o przeprowadzenie konserwacji figury św. Floriana. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem moją rzeźbę – dar dla KW PSP. Jak znalazła się w Pruszczu, nie mam pojęcia. Pojechałem tam 4 maja 2013 i przy bramie wjazdowej na teren strażnicy zobaczyłem kapliczkę z moją rzeźbą. Przyznam – bardzo pięknie posadowioną w drewnianym klocu, tylko w zwieńczeniu kapliczki zabrakło krzyżyka, elementu, który znajduje się na wszystkich przydrożnych kapliczkach. Może odpadł? Porobiłem kilka zdjęć i wróciłem do Gdańska.
Kończąc mój felieton życzę starogardzkim druhom obchodzącym w ubiegłym roku piękny jubileusz, by nigdy nie musieli wyjeżdżać do pożaru czy innych zdarzeń wchodzących w zakres ich działalności. Wszyscy wiemy, że jest to niemożliwe, toteż akcje, w których będziecie brali udział, niech kończą się szczęśliwie i zdrowo wracajcie do swojej jednostki.
Gdańsk maj 2013 Edmund Zieliński

Kapliczka ze św. Florianem E. Zielińskiego przy straży w Pruszczu Gd. Foto. E.Zieliński

Edmund Zieliński autor rzeźby św. Floriana przy straży w Pruszczu Gd. Foto D.Zielińska

11.08.2006 Edmund Zieliński przy swojej rzeźbie na terenie Komendy Wojewódzkiej PSP w Gdańsku

Floriany E. Zielińskiego z OSP Zblewo i dla Starogardu 


dalej »