czwartek, 29 marca 2012

EDMUND ZIELIŃSKI. ALOJZY STAWOWY, JAN GIEŁDON, ALFONS PASCHILKE I INNIDrukujE-mail
czwartek, 29 marzec 2012
Tworzyli i żyli wśród nas
Chcę napisać wspomnienie o twórcach ludowych Kociewia, którzy tworzyli i żyli wśród nas. Wszystkich znałem osobiście, odwiedzałem ich, fotografowałem i zapisywałem na taśmie filmowej – wtedy jeszcze za pomocą kamery 8 mm na taśmie celuloidowej, bez dźwięku. Mimo wielu mankamentów technicznych te zapiski archiwalne są dla mnie bezcenne. Nikogo spośród osób, które wymienię w moim tekście, nie ma już na tym świecie. Pozostały wspomnienia i te chcę moim czytelnikom ujawnić.






Alojzy Stawowy rzeźbiarz z Bietowa. Urodził się 16 maja 1904 roku w Żelazkowie koło Gniezna. W 1920 roku zamieszkał w Bietowie, tu ożenił się z Kociewianką. Wkrótce i on sam zakorzenił się w tym regionie. Zawsze podkreślał, że jest Kociewiakiem. Pan Alojzy opowiadał mi, że od dzieciństwa lubił malować. Ale nie ten kierunek sztuki zdominował jego zainteresowania, a rzeźba w drewnie. Jeszcze przed II wojną światową wyrzeźbił popiersie Tadeusza Kościuszki, które dumnie stało na szafie w pokoju gościnnym. Początkowo postacie wielkich Polaków były tematem jego prac. Był rolnikiem, to i nie zawsze starczało czasu na „dłubanie”, jak sam określał posługiwanie się dłutem przy wydobywaniu z klocka lipy ukrytej tam postaci. Po wojnie, w latach pięćdziesiątych, zainteresowała się panem Stawowym pani etnograf Stefania Liszkowska – Skurowa, przez twórców zwana „Funią”. Pracowała ona w Wojewódzkim Domu Twórczości Ludowej w Gdańsku, mieszczącym się w Ratuszu Staromiejskim przy ulicy Korzennej 33/35. Pan Stawowy zaczął być zapraszany do udziału w wystawach i konkursach. Od tamtej pory datują się moje spotkania z panem Alojzym. Wiosną 1961 roku w Powiatowym Domu Kultury w Starogardzie przy ulicy Sobieskiego nastąpiła konfrontacja rzeźby tego artysty z moimi nędznymi figurkami. Czułem się głupio. Prace pana Stawowego - we właściwych proporcjach, statyczne, „odrobione”, jak określał wykonawstwo swoich rzeźb ich autor. Moje „koszmarki” rzeźbione kuchennym nożem nijak nie przystawały do mistrza Stawowego. Pan Stawowy mówił mi, że rzeźba musi przedstawiać czytelną postać, a niy jake poczwary, co by się wej z niych sam diabeł uśmiał. Słuchałem, obserwowałem prace innych i ciągnęło mnie do wyrzeźbienia podobnych. Na szczęście pozostałem sobą.
Pamiętam spotkanie konsultacyjne w WDTL z panią Funią, która określiła rzeźbę pana Stawowego jako zbliżoną do sztuki profesjonalnej. Później, po latach, spotkałem pana Wincentego Krajewskiego z Zawidza Kościelnego, który formą i stylem przypominał rzeźbę pana Stawowego. Pan Krajewski został przyjęty w poczet członków Polskich Artystów Plastyków, co bardzo nobilitowało prace tego prawie osiemdziesięcioletniego pana. Pan Stawowy nie zabiegał o członkostwo u Artystów Plastyków, a wydaje mi się, że miał duże szanse. Za to w 1972 roku został przyjęty do Stowarzyszenia Twórców Ludowych, z czego był bardzo dumny. Cieszył się, że na czele Oddziału STL w Gdańsku stanął jego ziomek, też Kociewiak, czyli ja.
Kiedy ostatni raz odwiedziłem pana Stawowego, trzymał się jeszcze krzepko. Siedzieliśmy w jego pracowni i prawiylim o starych czasach. Opowiadał mi wtedy pan Alojzy, jak to za przyczyną osoby z jego wsi, zaraz po wojnie, dostał się do obozu w Rosji i kilka miesięcy tam siedział. Za co? Niech pozostanie tajemnicą…
Pan Alojzy Stawowy zmarł 10 marca 1994 roku. Pogrzeb odbył się 12 marca o godzinie 14.00. Artysta został pochowany na cmentarzu w Lubichowie.
Jan Giełdon był kolejnym znakomitym rzeźbiarzem kociewskim. Urodził się 27 lipca 1929 roku w Czarnej Wodzie. Mieszkał w uroczym zakątku tej miejscowości, na skraju lasu i łąk. Każda pora roku była Jankowi miła i inspirowała go do twórczej pracy. Był znakomitym wytwórcą ptaków i nie daremnie ptasznikiem z Czarnej Wody go nazywano. Podpatrywał przyrodę i zaklinał ją w lipowym, brzozowym i sosnowym drewnie, nadając kształt ptaszków, sarenek i innych leśnych zwierzątek. Nie stronił też od rzeźby sakralnej i malowania na desce czy płótnie. Potrafił wykorzystać fakturę drewna, jego kształt i kilkoma cięciami nożyka czy siekierki wydobyć ukrytą srokę, dzięcioła czy wilgę. Przez dwa lata próbował swych sił w Technikum Sztuk Plastycznych w Gdyni Orłowie. Gdyby nie choroba byłby pewnie znakomitym artystą plastykiem. Był częstym gościem zakładów leczniczych, co znacznie utrudniało Jankowi kontynuowanie nauki. Od 1959 do 1962 pracował w Zakładach Płyt Pilśniowych w Czarnej Wodzie jako malarz ścienny. Wkrótce jednak i z tego musiał zrezygnować i zajął się wyłącznie twórczością ludową. Nawiązał bliski kontakt z WDTL. Również nim, od strony merytorycznej, serdecznie zaopiekowały się panie: Stefania Liszkowska – Skurowa i pani etnograf Krystyna Szałaśna z Oddziału Etnografii Muzeum Narodowego w Gdańsku. Pani Funia wiedziała, że Jankowi nie wiedzie się najlepiej. Pokierowała go do Cepelii, gdzie przez jakiś czas dostarczał swoje prace. Również odwiedzałem naszego ptasznika – sam bądź w towarzystwie Krystyny Szałaśnej. Pamiętam, jak pierwszy raz pojechałem do Janka w latach siedemdziesiątych. Wysiadłem z autobusu i skierowałem swe kroki do siedliska naszego rzeźbiarza. Droga wiodła przez las rozedrgany letnim upałem i przepełnionym świergotem ptaków. W powietrzu wisiał zapach żywicy cieknącej z pni starych sosen. Piaszczysta droga z wplecionymi korzeniami przypominała mi tę z lasu dziadka, która prowadziła do jeziora i dalej w las rządowy, jak nazywaliśmy lasy państwowe. Droga wcale się nie dłużyła. Wręcz przeciwnie, chciałem iść jak najdłużej i snuć wspomnienia z dzieciństwa i dziadkowego lasu. Wkrótce w prześwicie sosen ujrzałem niewielką chatkę stojąca na skraju boru. Drewniany płot, bramka, podwórko i zastukałem do drzwi chaciny. Otwiera mama Janka (mieszkał tylko z nią). Wyłuszczyłem cel mojej wizyty i weszliśmy do kuchni, gdzie pod platą palił się ogień, rzucający na ściany i sufit refleksy świetlne. Powietrze nosiło zapach świeżo struganego lipowego drewna, i faktycznie, w sąsiednim pokoju siedział na zydelku nasz Janek i strugał ptaszka. Przywiozłem Jankowi dokumenty potrzebne do ubiegania się o przyjęcie do STL. Poprosiłem go też o wykonanie dla mnie św. Franciszka i Matki Bożej. W niedługim czasie wyrzeźbił i była okazja do powtórnego odwiedzenia Jana Giełdona. Minęło kilka lat. Dowiedziałem się, że nasz Janek po śmierci swojej mamy został umieszczony w Domu Pomocy Społecznej w Damaszcze koło Godziszewa. Odwiedziłem go z panią Szałaśną. Był bardzo przygaszony, smutny. To nie było miejsce dla człowieka na co dzień obcującego z przyrodą, człowieka wolnego. Próbował powrotu do swej chatki w Czarnej Wodzie bez wiedzy kierownictwa DPS. Tam jednak sam egzystować nie mógł. Choroba postępowała, musiał przebywać pod opieką, również lekarską. W czasie naszych odwiedzin kupiłem od Janka obraz namalowany na desce, tam, w Damaszce. Ucieszył się, że obraz znalazł nabywcę, a do tego przybyła znaczna sumka na własne potrzeby. Niebawem powiadomiła mnie pani Krystyna Szałaśna, że Jan Giełdon zmarł dnia 29 sierpnia 1982 roku i pochowany został na cmentarzu parafialnym w miejscowości Turze.
Kolejnym z wielkich twórców ludowych Kociewia był wspaniały rzeźbiarz Stanisław Rekowski z Więckowych koło Skarszew. W owym czasie był najstarszy wiekiem oraz stażem rzeźbiarskim. Urodził się w 1895 roku we wsi Więckowy i tam do końca swoich dni mieszkał. Jego ród zamieszkiwał w tej miejscowości od ośmiu pokoleń. Przy każdym spotkaniu potwierdzał przynależność swego rodu do Kociewia. Wspominam o tym, ponieważ w niektórych opracowaniach kaszubskich autorów Więckowy, jak i Skarszewy, zalicza się do Kaszub. Dał się na to nabrać nawet dr Aleksander Błachowski, który swego czasu na wykładach z malarstwa na szkle w Kaszubskim Uniwersytecie Ludowym, mówiąc o paramentach kościelnych z kościoła w Obozinie, zaliczał tę wieś do Kaszub. Zwróciłem na to uwagę panu Błachowskiemu, który przyznał, że musi zweryfikować swoją wiedzę w tej kwestii. Wracając do Stanisława Rekowskiego, jego twórczość datuje się dopiero od 1967 roku, kiedy to odkrył go jeden amator prowadzący badania terenowe. Od tego czasu muzeum w Oliwie zaczęło gromadzić prace pana Rekowskiego. Rok 1967 to oficjalna data rozpoczęcia twórczości pana Rekowskiego. Natomiast swoje zdolności artystyczne wykazywał już w latach szkolnych. Będąc rannym w czasie I wojny światowej w 1915 roku, przez kilka tygodni przebywał w szpitalu w Świeciu. Tam jego zdolności dostrzegł profesjonalny rzeźbiarz i namówił pana Rekowskiego do wykonania kilku prac. Wykonał kilka przedmiotów ozdobionych płaskorzeźbami, zorganizowano ich wystawę, która cieszyła się powodzeniem wśród żołnierskiej braci, przysparzając panu Rekowskiemu sławy i nabywców jego prac. Po powrocie z wojny, w czasie wolnym od gospodarskich prac, wykonywał półeczki, bogato rzeźbione skrzynki do zegarów, rzeźbił ptaszki i konstruował zabawki. Po 1967 roku posypały się zamówienia na ptaki i rekwizyty obrzędowe. Wykonał dla muzeum szopki z kukiełkami, gwiazdy kolędnicze, maszkary. Jego ruchome karuzele – zabawki w swej prostocie i pięknej kolorystyce wzbudzały zachwyt szczególnie u dzieci, których wokół siebie miał zawsze pełno. Sprowadził na swoje podwórko stary autobus, w którym urządził szkółkę rzeźbiarską dla dzieci ze wsi. Posługiwał się prostymi narzędziami – kilka dłut, nóż, siekierka i piła. Pod koniec swego życia zaczął tworzyć w gazobetonie, co było zaskoczeniem dla znawców przedmiotu, etnografów. Wydaje mi się, że wiek pana Rekowskiego i łatwość obróbki w tym sztucznym tworzywie skłoniły rzeźbiarza do wykorzystania tego materiału w jego pracach.
U pana Rekowskiego byłem kilkakrotnie w towarzystwie pani Krystyny Szałaśnej i dr Longina Malickiego. Dokonywaliśmy zakupów do zbiorów muzealnych i zwyczajnie zajeżdżaliśmy w gościnę do pana Stanisława. Pan Stanisław był bardzo miłym człowiekiem, szczerym i zawsze uśmiechniętym. Dodam, że kurzył papierosy i kopcił jak parowóz, a mimo to dożył sędziwego wieku. Zmarł na początku czerwca 1984 roku. 
Na skraju wsi Osieczna leży osada Małe Krówno, w której mieszkał i tworzył rzeźbiarz, pan Teodor Kałuski. Urodził się na obczyźnie w Westfalii, bo tam jego rodzice szukali chleba. Pan Teodor znacznie różnił się swoją twórczością od wymienionych już kolegów. Jego sztuka miała dość szeroką tematykę. Malował obrazy - landszafty przedstawiające okoliczną przyrodę i te o zabarwieniu erotycznym. Przyozdabiał ściany swojej chaty malowanymi kwiatuszkami. Rzeźbił, jakby to powiedzieć, sobie a muzom. Czuł się wolnym, niczym nie skrępowanym artystą i nie obchodziły go niczyje sugestie odnośnie stylu jego prac. Komu się spodobało – kupował. Komu nie – jego sprawa. Pan Teodor tym się nie zrażał i chwała mu za to. Nie zabiegał o sławę, chciał być sobą i takim pozostał do końca. Mam w swoich zbiorach rzeźbę Kałuskiego. Kiedy ją kupowałem, nie przedstawiała wielkiej wartości artystycznej. Dziś? Mam rzeźbę człowieka, którego nie ma już wśród nas. Urodził się w 1918 roku, a zmarł w 1987.
W Czerwińsku (poczta Smętowo w powiecie Starogardzkim) mieszkał pan Alfons Paschilke. Nieprzeciętny rzeźbiarz, który w swej pracowni wykonał kopię ołtarza Wita Stwosza z kościoła Mariackiego w Krakowie. Nie pamiętam skali, w jakiej ołtarz został wyrzeźbiony, w każdym bądź razie mieścił się w jego pokoju. Miał około 3 metrów wysokości, wykonany w dość dużym uproszczeniu, a niektóre figury zredukowane zostały do płaskorzeźb. Pracował Nad tym dziełem dwa lata. Pomijając szczegóły i wierność kopii, była to ogromna praca, można powiedzieć dzieło życia pana Alfonsa. Gdzie dziś znajduje się ten ołtarz? Nie wiem.
Alfons Paschilke urodził się w 1919 roku w Brusach koło Chojnic. Wyuczył się zawodu szewca i rymarza. Po II wojnie światowej zamieszkał w Smętowie Granicznym na Kociewiu. 
Po przejściu na rentę chorobową w latach siedemdziesiątych zaczął zajmować się rzeźbą, co stało się jego życiową pasją. Wykonywał rzeźbę figuralną, płaskorzeźbę i scenki rodzajowe, w których przedstawiał życie swojej wsi. Był pastuch z kozami, rybak naprawiający sieci, biesiada przy piwie i zestaw muzykantów. W zbiorach muzeum etnograficznego w Oliwie znajdują się prace Alfonsa Paschilki, miedzy innymi godna uwagi „Golgota”. Pan Paschilke rzeźbił też ptaszki. One zasługują tu na szczególną uwagę. 12 lipca 1988 roku gościłem u pana Alfonsa. Podał mi wówczas jednego ptaszka i zapytał, w jakim gatunku drewna został wykonany. Ptaszek był mały, z doklejonymi skrzydełkami przylegającymi do tułowia, w naturalnym kolorze drewna. A właściwie nienaturalnym, bowiem nie przypominało mi znanych gatunków drewna stosowanego przez kolegów rzeźbiarzy. Ptaszek miał smużki przebarwień w stonowanych odcieniach brązu. Odpowiednio dobrane drewno na skrzydełka swą kolorystyką przypominało naturalny układ upierzenia otaczającego nas ptactwa. Ptaszek osadzony był na kawałku czarnej dębiny wydobywanej z torfowisk. Głowiłem się nad tą zagadką, wymieniałem różne gatunki drzew, a pan Paschilke tylko przecząco kręcił głową. Długo strzegł swej tajemnicy nasz mistrz. Dopiero przy kolejnym spotkaniu powiedział mi, że do wyrobu ptaszków używa drewna kaliny. Nigdy bym na to nie wpadł. Był chyba jedynym rzeźbiarzem na Kociewiu wykorzystującym w swych pracach kalinę. A ptaszek – zagadka? Znajduje się w mojej kolekcji jako prezent od mistrza Alfonsa, który zmarł dnia 14 stycznia 1996 roku. 

W 1934 roku w Wielkich Walichnowach koło Gniewa urodził się Alojzy Dmochewicz. Po ukończeniu szkoły podstawowej zaczął fizycznie pracować jako junak w brygadzie „Służba Polsce”. Młodszym wiekiem przypominam, że była to paramilitarna formacja, powołana do życia ustawą z dnia 25 lutego 1948 roku, której głównym celem była praca fizyczna na wielkich budowach, czy to przy odgruzowywaniu Warszawy, budowie Nowej Huty pod Krakowem, w kopalniach czy Państwowych Gospodarstwach Rolnych w czasie akcji żniwnej. SP rozwiązano 17 grudnia 1955 roku i zastąpiono Ochotniczymi Hufcami Pracy, powołanymi do życia w roku 1958.
Pan Dmochewicz pracował również w charakterze rybaka na Wiśle. Niestety, zdrowie nie dopisało i w 1958 roku przeszedł na rentę inwalidzką. W 1976 roku wraz siostrą Teresą kupili domek w Gniewie i tam zamieszkali. Tutaj nastąpił drugi okres w życiu pana Alojzego, bowiem w przydomowym warsztaciku, nie chwaląc się nikomu, zaczął rzeźbić. Nie wiem, co było inspiracją do podjęcia tego kroku. Na pewno dużo wolnego czasu. Myślę również, że popularne w latach siedemdziesiątych masowo organizowane konkursy na sztukę ludową. Odkrył w sobie coś, co drzemało od dawna. Kiedy zaczął brać udział w konkursach, komisje dostrzegły w nim wielki talent, co poskutkowało wieloma nagrodami. Rzeźbił w drewnie lipowym piękne figury sakralne i o tematyce świeckiej. Nie rozstawał się ze swoimi pracami, gromadził je we własnym mieszkaniu. Odwiedzałem pana Alojzego Dmochewicza i słuchałem jego ciepłych słów o innych rzeźbiarzach. Do mnie mówił: jak ja bym chciał rzeźbić tak jak pan. Miło było to słyszeć i dobrze, że pozostał sobą, bo jego rzeźby były naprawdę wspaniałe. Tak pisał o sobie w swoim życiorysie (…) Nie traktuję tego jako zawód czy zarobek, lecz jako hobby i zamiłowanie. (…)Jest tyle talentów, czy to sakralnych, wiejskich, czy innych, że by starczyło do końca najdłuższego życia. (…)Latem większą część spędzam na działce, tam czuję się najlepiej wśród drzew i kwiatów, tam można obserwować prawdziwe piękno. Nawet trawa, jak się przyjrzeć, ma swój urok. Na Wielkanoc chodziliśmy z brzózkami po domach siekać po nogach i mówiło się „za te Boże rany”. Gospodyni dawała kawałek placka lub jajek. Na św. Jana paliło się ognisko na wale nadwiślańskim (…) Rzeźbił zaledwie 16 lat. Zmarł nagle 31 sierpnia 1992 roku. Pozostawił po sobie cały zbiór swych prac. Osobiście czyniłem starania o zakup tych prac do Muzeum Ziemi Kociewskiej w Starogardzie – zabrakło pieniędzy. W końcu udało się zakupić je do zbiorów muzeum w Oliwie, co jest ewenementem na szeroką skale. Wszystkie bowiem prace jednego autora, od pierwszej do ostatniej, znalazły się we właściwym miejscu. Pana Alojzego nie ma. Są jego dzieła powstałe w krótkim, ale bardzo owocnym żywocie tego artysty z Kociewia.
Zygmunt Bukowski był to wielki artysta, dążący do doskonałości w swej rzeźbie i poezji. Poznałem go za pośrednictwem pani Funi na progu jego działalności twórczej, czyli w 1974 roku. Początkowo jako poetę, później jako znakomitego rzeźbiarza. Zygmunt od samego początku uparcie dążył do szerokiego ujawniania swej twórczości i jednocześnie domagał się uznania. Uważał, że mimo krótkiego stażu, stoi wyżej od innych twórców. Potrafił być krytyczny wobec innych rzeźbiarzy. Wykazywał ich nieudolności warsztatowe, zastój twórczy, brak nowych pomysłów, powielanie raz wykonanych tematów itp. Dawniej moja rzeźba była bardzo płytko rzeźbiona, a dzięki polichromii stawała się wyrazista i bardziej czytelna. U Edmunda farba odgrywa dużą rolę – mawiał - i miał rację. Zygmunt w swej twórczości wracał do lat dzieciństwa, okupacji, przedstawiał życie dawnej wsi w radości, smutku i znojnej pracy. Bardzo czytelne w swej wymowie są jego płaskorzeźby głęboko rzeźbione. Jego urokliwe Boże Narodzenie w wiejskiej zagrodzie dobitnie świadczy o głębokim przywiązaniu do ziemi, miejsca swego pochodzenia, rodziny. Ten wątek możemy wyczytać w jego wierszach.
Urodził się na skraju Kociewia, w Wysinie dnia 30 kwietnia 1936 roku. W połowie października 1939 roku Niemcy kazali upuścić rodzinny dom im i wielu innym mieszkańcom Wysina. Załadowali ich na wagony i wywieźli do GG (Generalnej Guberni), do miejscowości Michałowo. Po wielu ciężkich przeżyciach i latach niepewności o jutro, na początku kwietnia 1945 roku, wrócili na Pomorze. Na zachodzie grzmiały jeszcze działa dobijające faszystów hitlerowskich, a Bukowscy, wygnańcy z Wysina, przez miesiąc mieszkali u siostry ojca w Liniewku. Później otrzymali poniemieckie gospodarstwo w Trzepowie i zaczęło się życie od nowa. Szkoła, nauka zawodu, wojsko, ożenek i zamieszkanie w Mierzeszynie. Wraz z rozwojem swojej twórczości Zygmunt zaczął zbierać sprzęty kultury materialnej wsi i po jakimś czasie otworzył Izbę Regionalną na terenie swego gospodarstwa, w której i jego rzeźby znalazły miejsce. To małe muzeum cieszyło się ogromnym powodzeniem. Przyjeżdżały wycieczki szkolne i turyści, a Zygmunt dumny ze swego dorobku, jak wytrawny kustosz, oprowadzał zwiedzających wyjaśniając, co do czego, czym, jak itd.
Z moim przyjacielem Zygmuntem spotykałem się fizycznie, telefonicznie, a ostatnio na łączach internetowych. Zachwalaliśmy możliwość kontaktowania się za pomocą Skype, gdzie nie tylko można rozmawiać, ale i widzieć siebie. Pisał swoją ostatnią książkę i często zwracał się do mnie o jakieś dane, wiedząc, że lubię archiwizować wydarzenia związane z folklorem i sztuka ludową. Nic nie zapowiadało tragedii. Pewnego dnia zadzwonił telefon i Zygmunt mówił do mnie, że już długo nie będzie żył, ma niedotlenienie mózgu, a po jego śmierci mam się zająć jego rzeźbą i przekazać do muzeum. Powiedziałem mu, żeby się nie załamywał, nie takie choroby ludzie przezwyciężają, że wróci do zdrowia. Niestety, śmierć przyszła niespodziewanie w niedzielne przedpołudnie dnia 20 lipca 2008 roku. Został pochowany na cmentarzu w Mierzeszynie z udziałem licznych mieszkańców wsi, muzealników, kolegów i przyjaciół. Spoczął w ziemi, którą ukochał nad życie. Wierszem Zygmunta
Kiedy mi ziemia zakończę to wspomnienie.

Kiedy mi ziemia przysłoni
Jasny wielki świat
Nie zakrywajcie grobu betonem
Niech rosną na nim kwiaty polne
U wezgłowia postawcie drewnianą kapliczkę
A gdy zapomną wszyscy
Przyjdź najdroższa
I przynieś bukiet piękny
Ze wszystkich dni naszych
Wiem że będą w nim
Chabry marcinki wrotycz i macierzanki
Tylko nie płacz
Bo kwiatom do których przeniknąłem
Z żalu pękną serduszka złote
Dopisz jedynie zielonym kolorem
Kiedy Bóg zgasił
Moją gwiazdę na niebie.

Jerzy Zieliński urodził się 10 marca 1930 roku w Białachowie. Z zawodu ślusarz – mechanik. Rzeźbą zainteresował się w 1988 roku, a właściwie inspiracją dla niego była moja twórczość. Zaczynał od ptaszków, później była płaskorzeźba, rzeźba figuralna, szopki bożonarodzeniowe. Pomimo częstego kontaktu z moją rzeźbą, wypracował swój styl. W naszym kościele na Zaspie jest szopka braci Zielińskich (Edmund, Rajmund, Jerzy), do której Jerzy wykonał zwierzęta – jest wielbłąd, osioł i wół. Kiedy pan Marian Kołodziej poprosił rzeźbiarzy do udziału w budowie ołtarza papieskiego w Sopocie, Jerzy również się w to zaangażował. Podjął się wykonania św. Rodziny. Już przywieziono mu kloce lipy na podwórko do Zblewa, Jerzy już pracował nad koncepcja wykonania tego dzieła - niestety, Pan Bóg miał inne plany. Jerzy zmarł po krótkiej i ciężkiej chorobie dnia 2 lutego 1999 roku. Rzeźbę do ołtarza wykonali: Rajmund Zieliński – Matkę Bożą, Edmund Zieliński – św. Józefa, a małego Jezusa – Stanisław Plata, urodzony w Zblewie, mieszkający na Zaspie.
Bracia Zielińscy rzeźbią krzyż cmentarny w Zblewie.

W Bytoni mieszkał pan Kazimierz Gołuński urodzony w Zblewie 28 listopada 1926 roku. Był fantastycznym człowiek. Podjął się trudu stworzenia drzewa genealogicznego rodu Gołuniów, które po latach cierpliwego szperania w starych dokumentach kościelnych i archiwach państwowych, pomyślnie zostało ukończone. Ród ten ma swoje Stowarzyszenie pod nazwą Zrzeszenie Rodu Gołuniów z siedzibą w Borkowie koło Kartuz. Znakiem rodowym jest herb PORAJ, natomiast ZRG znaczy się herbem Gryfa Kaszubskiego. Swego czasu „Wieczór Wybrzeża” zamieścił artykuł zatytułowany Ukradzione jezioro. Przytoczę fragment wstępu do tego artykułu: "Gdyby rodzina Gołuńskich mocno się uparła, duża część Kaszub stałaby się ich własnością”.
Pierwszy z lewej Kazimierz Gołuński
Ród Gołuniów korzeniami sięga XIII wieku. Czytałem dokument mówiący, że jeziora Gołuń, Gołuniów i Wdzydzkie należały do dynastii Gołuniów, przyznane na mocy Przywilejów Fundacyjnych przez książąt Pomorza i Gdańska - Sambora i Mestwina. W dokumencie jest również mowa o 23 innych jeziorach leżących w okolicy, nadanych w wieczystą dzierżawę zacnemu Panu Pomorza i Kaszub - Nikolaus de Golun. Graf Nicolaus de Golun był sędzią przybyłym z Poznania na starostwo Kiszewskie. To odległa przeszłość, wróćmy do czasów współczesnych.
Jak wielu Pomorzan, tak i pana Kazimierza nie oszczędził zły los i w czasie II wojny światowej zapędził go do dwóch armii. Siłą wcielony do armii niemieckiej w 1944 roku, walczył na froncie zachodnim. W bitwie pod Achen dostał się do amerykańskiej niewoli. Tam zgłosił się do Wojska Polskiego. Dostał przydział do 16 Samodzielnej Brygady Pancernej gen. Maczka jako łącznościowiec. Do kraju wrócił w 1946 roku. Zaczął się niełatwy okres w życiu pana Kazimierza. Musiał się meldować na milicji, często był przesłuchiwany, miał kłopoty z zatrudnieniem. Był robotnikiem przy wyrębie drzew, pracował w Powiatowym Zarządzie Dróg jako robotnik. Jego przeszłość okupacyjna blokowała mu dostęp do lepszej pracy i możliwości nauki. Dopiero w 1970 roku ukończył Zasadniczą Szkołę Leśnictwa i został zatrudniony jako gajowy w Nadleśnictwie Wirty. W 2001 roku Prezydent RP mianował sierżanta Kazimierza Gołuńskiego na stopień podporucznika Wojska Polskiego. Odsyłam czytelnika do mojej książki Na ścieżkach wspomnień…, gdzie odnajdzie dalsze losy jego życia. A jak doszło do „odkrycia” pana Gołuńskiego?
U schyłku XX wieku dowiedziałem się, że jakiś pan z Bytoni rzeźbi ptaszki. Później, że nazywa się Kazimierz Gołuński. Postanowiłem odwiedzić nowego twórcę. Pojechałem do Bytoni z etnografem Krystyną Szałaśną. Było to 30 czerwca 2004 roku. Już przed domkiem pana Kazimierza zobaczyliśmy ogródek przystrojony mnóstwem drewnianych ptaszków. I dopiero tutaj dowiedziałem się, że pan Kazimierz jest bratem mego kolegi ze szkolnej ławy – Gerarda. Byliśmy zaskoczeni wyrobami pana Kazimierza i jego skromnością. Nigdzie się nie pokazywał ze swoimi ptaszkami. Pytam się, czemu? A co ja tam takygo robia – odpowiedział. Tego dnia dowiedziałem się, że żyje jeszcze mój nauczyciel Stefan Gełdon, którego żonka jest kuzynką pana Kazimierza. Zapoznaliśmy się z drzewem genealogicznym rodu Gołuniów i zachęciliśmy pana Kazimierza do wzięcia udziału w najbliższym konkursie na sztukę ludową Kociewia. Oczywiście od razu był sukces, pan Kazimierz został nagrodzony za swe piękne ptaszki. Widziałem na jego twarzy uśmiech i zadowolenie. Od tamtej pory wziął udział w konkursie następnym i plenerach dla artystów ludowych Pomorza w Bytoni. Niestety, przewlekła choroba, wiek, ciężkie życie zrobiły swoje. Zmarł nagle w niedzielę dnia 20 września 2009.

Maria Wespa
Jan Wespa i hafty jego żony Marii na J. Dominikańskim 1984 r.
Dobrze zapisali się kulturze ludowej Kociewia małżeństwo Maria i Jan Wespa. Pani Maria w dziedzinie haftu, a pan Jan jako poeta. Do tego wątku muszę jeszcze dopisać jedną osobę, a mianowicie panią Małgorzatę Garnysz. Dlatego, że obie wymienione panie utworzyły wzory haftu, dziś zwanego kociewskim. W latach sześćdziesiątych zaczęły szperać po kościołach, bibliotekach, muzeach w poszukiwaniu pierwowzoru haftu kociewskiego. Ogromna pomoc w tym zakresie udzieliła Poradnia Metodycznej Pracy Kulturalno-Oświatowej w Tczewie. To pracownicy tej poradni obwozili państwa Wespów wszędzie tam, gdzie mogły się zachować jakiekolwiek ślady dawnego haftu. Przewertowano literaturę etnograficzną, odwiedzano muzea i konsultowano się nieustannie z etnografami. I tak powoli wyłaniał się haft, którego w obecnym stanie nigdy na Kociewiu nie było. Bezpieczniej będzie go nazywać haftem Wespowej i Garnyszowej. Po pierwszych pokazach, w oczach pani mgr Stefani Liszkowskiej – Skórowej i mgr Wojciecha Błaszkowskiego – etnografów, haft zyskał życzliwą aprobatę, a to zachęciło panią Marię i pracowników Poradni Metodycznej do dalszej pracy nad haftem.
Podobną drogę poszukiwań i prób nad reaktywowaniem haftu kociewskiego obrała pani Małgorzata Garnysz z Pączewa. Sięgała do przekazów rodzinnych, zwłaszcza swojej matki, czerpała motywy z zachowanych wzorców malarskich, głównie z ornamentyki malarstwa ściennego jak i malatur na meblach. W książce Kultura Ludowa Kociewia pan Roman Landowski napisał: (…) twórczyni z Pączewa sięgała również do motywów z ludowych wycinanek, a także wykorzystywała relacje opisowe starych mieszkańców innych miejscowości regionu kociewskiego. Najcenniejsze okazały się uchronione tkaniny i nieliczne fragmenty strojów, zdobione haftem (…) Przyglądając się haftom Wespowej i Garnyszowej stwierdzamy różnice kolorystyczne i kompozycyjne. I to jest bardzo cenne, bo każda z tych pań opracowała własny haft, a stał się naszym, kociewskim.
Oto co na temat haftu na Kociewiu pisze dr Longin Malicki w swojej książce Kociewska Sztuka Ludowa „(…) haft biały, płaski tzw. angielski, występował w drugiej połowie ubiegłego wieku (XIX – E.Z.) przede wszystkim na krajkach spódnic i płóciennych sznurówek (staników). Kilka okazów tego rodzaju, pochodzących z lat 70 – tych XIX wieku napotkał podczas swoich badań w powiecie świeckim Wł. Łęga . Dla przykładu podaje on m.in. spódnice z Komorska z roku 1872, o brzegu ząbkowanym, powyżej którego biegł wyhaftowany szlak o motywie roślinnym ze stylizowanych koniczynek i serduszek, wkomponowanych w splot łodyżek, trójlistnie zakończonych. Haft był kombinowany – płaski z dziureczkowym (…) Źródła archiwalne z XVIII wieku wspominają o haftach wykonanych kolorową lub czarną nicią na poszwach pierzyn i powleczonych poduszek zamożniejszych chłopów kociewskich. Jednak bliższych danych o charakterze tego haftu brak (…) Jest niemal równie pewne, iż czarny aksamitny czepek ubiegłowieczny, pokryty haftem złotolitym – ofiarowany do zbiorów starogardzkich przez Czarnowską ze wsi Królów Las w pow. Tczewskim, a pochodzący od zamożnej babci, został wykonany na wzór kaszubski(…)”.
Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie wydało wzory haftu pań Wespowej i Garnyszowej, i chwała im za to. Haft ten cieszy się ogromnym powodzeniem. Kupujący zachwalają jego kolorystykę i elementy naszych pól i łąk zawarte w kompozycjach. To bardzo cieszy i daje nadzieję, że haft ten będzie istniał tak długo, jak długo będą go tworzyć nasze zdolne kociewskie twórczynie.
Maria Wespa urodziła się w Tczewie dnia 8 grudnia 1920. Od 1936 do 1981 roku mieszka w Morzeszczynie, po czym ponownie wraca do Tczewa. Stąd z mężem wyjechali do Berlina Zachodniego (kilka lat przed upadkiem muru berlińskiego i Niemieckiej republiki Demokratycznej). Umiera nagle 17 marca 1990 roku. 
Małgorzat Garnysz urodziła się 10 czerwca 1912 w Pułkowicach koło Sztumu. Od 1920 roku mieszkała w Pączewie. Zmarła po długiej chorobie 19 kwietnia 1990 roku.
Pan Jan Wespa urodził się 14 czerwca 1919 roku w Gętomiu koło Morzeszczyna. Pracował jako kolejarz na stacji kolejowej w Morzeszczyn. Znałem pana Jana wiele lat. W rozmowie posługiwał się starą kociewską gwarą i w tym języku pisał swoje wiersze. Debiutował za pośrednictwem Zrzeszenia kaszubsko-Pomorskiego na łamach „Pomeranii”. W „Kociewskim Magazynie Regionalnym” zamieszczał swoje ballady: O jeleniu zes Jelania, Strylowskie przygody, Koźli zaprzang, Franek ji Franka. Do pisania używał starej maszyny, na owe czasy był to cenny sprzęt, której czcionki stawiały koślawe literki. ZK-P wydało jego tomik wierszy zatytułowany Rodzinna moja ziamnio. Przytoczę tu krótki wiersz, wspominający martyrologię na Kociewiu:

Szpęgawski las

Ti kociewska ziamnio nasza,
Dzie swich sinów masz
Co to legli w twi obrónie
Czi ich grobi znasz?
Jej ich kości tam bjelyjó
Dzie szapngawski las
Tamój żicie łostawiyło
Tila z pośród nas
Tu słóneczko jim przygasło
Co sia wznosi w zwiż
Tu sia niebo zaciamniyło
Ji siał ostał krzyż
Bandzie kwsitnąć pamianć uo was
Zawdi w każdan czas
Bośta legli za uojczizna
Niych wóm szumni las.

Jan Wespa zmarł w 1992 roku również w Berlinie.

Dnia 11 października 1908 roku w Subkowach urodziła się Jadwiga Kozanecka (z męża). Rodzina przeprowadziła się do Pelplina, gdzie ojciec prowadził warsztat obuwniczy. Tam pani Jadwiga chodziła do szkoły niemieckiej, a po odzyskaniu niepodległości uczęszczała do Szkoły Wydziałowej. Dalej kształciła się w Szkole Gospodarczej w Kamieniu Pomorskim. Po uzyskaniu małej matury (9 klas) pracowała jako księgowa w Spółdzielni Przemysłu Ludowego i Artystycznego - jak pisze w swoim życiorysie. W 1932 wyszła za mąż za Teofila Kozaneckiego i zamieszkali w Skórczu, a później w Gniewie. 
Po II wojnie światowej pani Jadwiga rzuciła się w wir pracy społecznej, szczególnie zaś w nauczanie dziewczyn wiejskich wszelkiego rodzaju robótek ręcznych. Jak wspomina w swym życiorysie, prowadziła kursy robótek ręcznych w 25 wsiach. Pośród tego rękodzieła na czoło wysunął się haft. Co prawda, w tamtym czasie haft na Kociewiu w dzisiejszym odbiorze jeszcze nie istniał. U pani Kozaneckiej często występowały motywy haftu kaszubskiego. Wiedziała, że nad haftem pracuje pani Maria Wespa i Małgorzata Garnysz, ale mnie się wydaje, że pani Jadwiga chciała iść własną drogą. Nie przejmowała się w ogóle uwagami dotyczącymi stosowania motywów kaszubskich, chciała haftować i tyle. Wiele uczestniczek jej kursów przynajmniej nauczyło się prowadzić nitkę po płótnie, tworząc kwiatki, liście i łodyżki. Dziś, mając dostęp do teczek haftu Wespowej i Garnyszowej, wykorzystując naukę u pani Jadwigi Kozaneckiej, można tworzyć piękne serwety, obrusy i bieżniki z kwiatami kociewskich pól i łąk. Ostatni raz spotkałem panią Jadwigę na otwarciu pokonkursowej wystawy sztuki ludowej Kociewia, krótko przed jej śmiercią. Pani Jadwiga Kozanecka zmarła w 1998 r.
A pamiętacie, Drodzy Czytelnicy, Wojciecha Lesińskiego z Tczewa? Był znakomitym artystą malującym na szkle. Urodził się 16 września 1938 roku w Tczewie, z dziada pradziada Kociewiak. Ukończył Technikum Łączności w Gdańsku. Malarstwem na szkle zainteresował się około 1984 roku. Pierwsze swoje prace pokazał publicznie w 1986 roku na wystawie twórców nieprofesjonalnych w Tczewie. Odtąd coraz bardziej interesował się malowaniem na szkle i brał udział w wystawach „Współczesna sztuka ludowa Kociewia” w Tczewie.
Pierwszy raz spotkałem Wojciecha Lesińskiego na kursie malowania na szkle w skansenie we Wdzydzach Kiszewskich dnia 22 czerwca 1989. Tego dnia dr Aleksander Błachowski z Torunia rozpoczął nauczać twórców ludowych, jak malować na szkle w oparciu o zachowane obrazki z XIX wiecznego malarstwa kaszubskiego. Kilka tych obrazków znajduje się w Muzeum Kaszubskim w Kartuzach. Niestety, nie zachował się żaden obrazek na szkle powstały na Kociewiu. Jest jedynie opis obrazka Matki Bożej Samotrzeciej, zlokalizowanego przed wojną w Świeciu. W śród kursantów, a było nas sześć osób, Wojciech był już „szychą”. Znał doskonale techniczną stronę malowania na szkle i często na ten temat wdawał się w dysputy z panem Błachowskim. Wojciech i my w ogóle nie znaliśmy tradycji malowania na szkle i na tym kursie mieliśmy ją poznać. Odbyło się kilka spotkań i w 1991 roku zaprezentowaliśmy nasze prace na wystawie pokonkursowej Sztuka Ludowa Polski Północnej w Toruniu. To była rewelacja, reaktywowane zostało malarstwo na szkle na Pomorzu w oparciu o zachowane relikty. Napisałem na Pomorzu, ponieważ od samego początku uważałem, że musiano malować i na Kociewiu, zwłaszcza, że jesteśmy sąsiadami Kaszub - kulturowo zbliżeni do siebie. W konkursie tym prace Wojciecha Lesińskiego otrzymały pierwsza nagrodę. Był skromnym człowiekiem, nie chwalił się swoją twórczością i pewnie tworzył by jeszcze wiele lat, gdyby nie kres ziemskiej wędrówki. Dnia 30 maja 2005 roku Wojciech Lesiński spoczął w ziemi tczewskiej. Niech dalej maluje w bezkresie Szczęśliwości Wiecznej.
Nie wspominałem o nagrodach, wyróżnieniach, zaszczytach jakie dostąpili na swej twórczej drodze życia wymienieni artyści ludowi. Każda i każdy z nich zasłużyli na najwyższe uznanie. Dzięki nim kultura i sztuka ludowa Kociewia wzbogaciła się o kolejne bezcenne karty, zapisane w księdze historii związanej z rękodziełem ludowym.
Gdańsk lipiec 2011 Edmund Zieliński



 
dalej »

środa, 28 marca 2012

EDMUND ZIELIŃSKI. SPEŁNIŁEM ŻĄDANIE ANONIMOWEGO STUDENTA SPRZED 44DrukujE-mail
poniedziałek, 12 marzec 2012
Marcowa ulotka 1968
Pracowałem wtedy w Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Hurtu Artykułów Gospodarstwa Domowego w Gdańsku Oruni przy ulicy Sandomierskiej 11. Kierowałem dużym magazynem z artykułami oświetleniowymi... 

Dostawcami towarów było wiele zakładów z całego kraju. MEOS Warszawa (Zakłady Mechaniczno–Oświetleniowe)  dostarczał szeroki asortyment oświetleniowy do mieszkań – żyrandole, kinkiety, lampki nocne, modne wówczas lampy gabinetowe, lampy biurowe itp. Fabryki żarówek, LUMEN z Piły, HELIOS z Katowic i OSRAM z Pabianic, zaopatrywały nas w żarówki głównego szeregu - E-27. Natomiast klosze do lamp oświetleniowych dostarczała huta szkła w Pieńsku. Częstochowska Fabryka Latarek dostarczałam nam latarki kieszonkowe. Już nie pamiętam, kto przywoził nam żelazka elektryczne i piecyki grzewcze. Pamiętam, że obciążony byłem materialnie, przeciętnie, na sumę dwóch milionów złotych, a moja pensja wynosiła 2500 złotych netto. Obciążenie się zwiększało lub zmniejszało w zależności od przepływu towaru.
Kierownikiem Działu Elektrycznego tego przedsiębiorstwa był Tadeusz Szykuła., kapitan rezerwy Ludowego Wojska Polskiego. Przeszedł szlak bojowy od Lenino do Berlina. Pamiętam, jak opowiadał o forsowaniu Odry 16 kwietnia 1945 roku. Podczas przeprawy wszyscy obserwowali padające pociski artylerii niemieckiej i czekali, który trafi w nich. Jeśli pierwszy padł przed celem, drugi za, trzeci powinien być w celu. Szczęśliwie przeprawili się na drugi brzeg i kierunek Berlin.
Moimi pracownikami magazynu byli: Józef Wiśniewski – mój zastępca, Zofia Wypych – kartotekarka (wprowadzała na kartoteki przychody i rozchody magazynowe), Władysława Sarnowska, Anna Kowalska z Osieka i Jadwiga Olszewska. Mile wspominam panią Annę. Ta pochodząca z Kociewia osoba mieszkała na Oruni, w starym pięknym mieszkaniu, którego wyposażenie sięgało lat dwudziestych XX wieku. Często wspominała swoje strony rodzinne kierując wzrok w południową stronę, jakby szukając za horyzontem swojego Osieka. Naszym przewoźnikiem było Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Transportu Handlu Wewnętrznego z Gdańska. Często zabierał towar z naszego magazynu samochód, którego kierowcą był Władysław Ropel, bardzo przyzwoity, inteligentny człowiek. Konwojentem był Tadeusz Kossakowski z Wileńszczyzny. Och, jak on nienawidził komunistów, że jego nie zamknęli za głośne pomstowanie? Ładowaczem na tym samochodzie był Stanisław Garbacz. Wozili towar samochodem ciężarowym marki Star 25 z blaszaną budą. Na owe czasy był nowoczesnym autem.
Każda partia towaru dostarczona do magazynu, zanim trafiła do sklepów, musiała przejść odbiór jakościowy. Tym zajmował się towaroznawca Mieczysław Tuszyński. Kiedy Mieciu był na urlopie lub chorował, ja zajmowałem się odbiorem jakościowym mając ku temu odpowiednie przygotowanie. To był wspaniały człowiek. Był warszawiakiem i walczył w Powstaniu Warszawskim. Zaraz po wojnie osiadł z rodziną w Gdańsku i pracował jako tłumacz podczas przesłuchań Niemców podejrzanych o zbrodnie wojenne. Dobrze znał język niemiecki, był też świetnym rysownikiem.
Trochę się rozpisałem o mojej pracy w PRL-u, chcąc czytelnikom, zwłaszcza młodszym, przybliżyć wiedzę o handlu w latach 60. XX wieku. Przechodzę do tematu związanego z tytułem felietonu.
Pracę kończyłem o godzinie 15. Przed bramą mojego przedsiębiorstwa usytuowany był przystanek tramwajowy linii 6 kursujący na trasie Targ Węglowy – Orunia. Jadąc do pracy wsiadałem na Targu Węglowy, z pracy wysiadałem przy Bramie Wyżynnej i pieszo do dworca PKP. W tamtym czasie kolejkę Gdańsk – Wejherowo obsługiwał tabor kolejowy otrzymany w ramach repasacji wojennych. Otrzymaliśmy wagony z berlińskiego metra U-Bahn. Były dość niskie, miały więcej drzwi, co ułatwiało pasażerom sprawniejsze wsiadanie i wysiadanie. 
Na stacji Gdańsk - Stocznia do mojego wagonu wskoczył młody człowiek i w pośpiechu rozdawał ręcznie napisane ulotki. Miało to związek z protestami młodzieży studenckiej Uniwersytetu Warszawskiego z powodu zdjęcia ze sceny Teatru Narodowego utworu A. Mickiewicza „Dziady” w reżyserii Kazimierza Dejmka. Wtedy wiadomości na temat tych wydarzeń docierały do nas pocztą pantoflową i z rozgłośni Radia Wolna Europa. W Gdańsku widzieliśmy wzmożone ruchy milicyjnych aut. Wracając wtedy do domu widziałem wiele milicyjnych „suk” – samochodów do przewozu milicjantów na akcję jak i osób zatrzymanych. Tabor ten stał na Placu Zebrań Ludowych. Z uwagi na trudności z odczytaniem ulotki przytoczę jej treść.
Rezolucja studentów Politechniki Gdańskiej podjęta na wiecu zorganizowanym przez ZSP za zezwoleniem władz Uczelni dnia 12 marca 1968 roku.
1. Solidaryzujemy się ze społeczeństwem, a przede wszystkim
2. Zdecydowanie popieramy studentów Warszawy
3. Potępiamy policyjne metody zastosowane przy rozładowaniu sytuacji na wiecu w Warszawie (bicie, kopanie, stosowanie gazów łzawiących)
4. Odcinamy się od chuliganów i rozrabiaczy, niemniej uważamy, że najwyższy czas, by nie traktować naszych wystąpień jako wybryki bananowych awanturujących się studentów i chuliganów, lecz jako wystąpienia ludzi, których pierwszym celem jest sprawa socjalizmu i demokracji.
5. Domagamy się uczciwego, dogłębnego i wspólnego ze studentami rozważenia sytuacji środowiska akademickiego i społeczeństwa.
6. Zdecydowanie potępiamy dotychczasowe informacje prasowe jako tendencyjne, ubliżające godności obywatela i żądamy oficjalnego odwołania w prasie.
7. Domagamy się równości prasy, publikacji i widowisk oraz weryfikacji metod funkcjonowania organów kontroli.
8. Domagamy się i żądamy cofnięcia represji wobec studentów Warszawy, którzy brali udział w wiecach protestacyjnych.
9. Domagamy się eksterytorialności wyższych uczelni.
10. Żądamy zagwarantowania pełnych swobód obywatelskich dla wszystkich uczestników wieców i zgromadzeń poświęconych ostatnim zajściom, które odbyły się i być może będą się odbywać.
11. Domagamy się i żądamy zamieszczania powyższej rezolucji w prasie, radiu i TV
Robotnicy!!!
Jesteśmy postawieni w trudnym położeniu i prosimy o zrozumienie i poparcie.
Przeczytasz, podaj dalej.

Ja dalej nie podałem, schowałem do kieszeni i dziś mogłem tę historyczną ulotkę wykorzystać w moim felietonie. Trochę ryzykowałem, bo gdyby zauważył to jakiś smutny pan z postawionym kołnierzem, mógłbym się mocno tłumaczyć. To podpadało pod paragraf mówiący o próbie obalenia ustroju socjalistycznego. Tak, takie paragrafy były w kraju demokracji ludowej.
W jakiś sposób spełniłem żądanie anonimowego studenta sprzed 44 lat i opublikowałem treść ulotki. Że w internecie? Takie mamy teraz czasy.
Gdańsk marzec 2012 Edmund Zieliński 



 
wstecz dalej »

EDMUND ZIELIŃSKI. MALOWANIE W LIPACHDrukujE-mail
środa, 21 marzec 2012
Lipy to mała wieś leżąca na zachodnich krańcach Kociewia w gminie Stara Kiszewa. To już nie ta, którą zapamiętałem sprzed ponad pół wieku. W tym odległym czasie byłem tam po raz pierwszy. Wtedy było więcej strzech na dachach domostw niż dachówek. Trzeba, by upłynęło wiele dziesiątek lat, bym znalazł się tam ponownie. Wtedy pojechałem wozem konnym z wujkiem Frankiem Redzimskim po siano. Właściwie była to już mocno spóźniona zwózka tego suszu, bo panował mróz i ziemia z lekka pokryta była śniegiem. Oj, zmarzłem wówczas na kość. Rozgrzałem się przy załadunku siana i wtulony w jego objęciach wróciłem z wujkiem do Zblewa....








Kilka tygodni temu otrzymałem wiadomość od wspaniałej Mirki Müller z propozycją przeprowadzenia warsztatów z malarstwa na szkle dla młodzieży z pogranicza kociewsko-kaszubskiego. Oczywiście się zgodziłem. 
W sobotę 17 marca 2012 pojechałem do Lip. Moi bliscy jechali do Zblewa, więc po drodze zabrali mnie do swego auta. Benzyna droga, więc dlaczego jechać dwoma samochodami? Do Lip wjechaliśmy od strony Bożego Pola nową, asfaltową szosą. Myśleliśmy, że zagroda agroturystyczna państwa Plutowskich znajduje się w samej wsi. Niestety, okazało się, że zlokalizowana jest na wybudowaniu i wiedzie do niej polna droga przez las. Po pewnych perturbacjach z ustaleniem kierunku do tego siedliska udało się dotrzeć na podwórko niewielkiego gospodarstwa. Już z daleka widać było stodołę z otwartymi na oścież wrotami. 
Przywitała nas młoda sympatyczna właścicielka gospodarstwa agroturystycznego o nazwie „Zagroda Powroty” - pani Agnieszka Plutowska. Od razu powiem, że pani Agnieszka jest prezesem Kociewskiej Akademii Dobrego Rozwoju „KADR” z siedzibą w Lipach. Jest także pomysłodawcą i organizatorem projektu „Po kociewskiej stronie Wierzycy”, w ramach którego odbędą się warsztaty z malarstwa na szkle, rzeźby (poprowadzi Jerzy Kamiński z Barłożna), plenery malarsko-fotograficzne, warsztaty tańca ludowego, oczywiście pod dyrekcją Mirki Müller, a nawet zajęcia z graffiti. Projekt realizowany jest dla młodzieży gminy Stara Kiszewa. 
Jak poinformowała mnie pani Mirka, projekt ma za zadanie prowokować młodzież do działania, wymyślania własnych koncepcji i naukę, dotykania różnych dziedzin, które świadczą o historii, tożsamości i kulturze i to tej najbliższej. Ma to wszystko odbywać się poprzez spotkania z autorytetami regionu, twórcami - i poprzez te spotkania – warsztaty poznanie małej ojczyzny. Projekt zakończy się imprezą plenerową z wystawą prac poplenerowych, będą koncerty zespołów ludowych i wspaniała biesiada.
W stodole przy prostych drewnianych ławach siedziała młodzież ze Starej Kiszewy i okolicy. Omówiłem historie malarstwa na szkle na Kaszubach i Kociewiu, jego początki, rolę Izydora Gulgowskiego w ratowaniu zabytków kultury materialnej wsi, ze szczególnym uwzględnieniem malowanych obrazków na szkle. Zaznajomiłem młodzież z techniką malowania i przystąpiliśmy do pracy. 
Miło było patrzeć, jak młodzi ludzie ochoczo zabierają się do malowania. Dotąd nie malowali, a wydawało mi się, że ta dziedzina rękodzieła nie jest im obca. Powstało ponad dwadzieścia obrazków i to w dobrym wykonaniu. Cieszę się, że kolejna grupa młodzieży poznała tajniki tej trudnej dziedziny. Trudnej, bo wbrew pozorom to malowanie jest trudniejsze od malowania na płótnie. Malując na szkle, po jego odwróceniu widzimy prawdziwy obraz.
Gratuluję pani Agnieszce pomysłu, zwłaszcza, że idzie w kierunku upowszechniania kultury i sztuki ludowej Kociewia. Inicjatywa godna wszelkiego wsparcia ze strony władz regionu. Jeszcze jedno spodobało mi się w „Zagrodzie Powroty” – zwyczajność, prostota, wizerunek gospodarstwa, jakich już niewiele. Kurki biegają, piesek się łasi, kotek ociera o nogi i panuje błogi spokój. Że komórka nie ma zasięgu? Jeszcze niedawno jej nie było i też się żyło. Pamiętam modne w latach sześćdziesiątych „wczasy pod gruszą”, z których korzystali wszyscy chcący zasmakować tej normalnej wsi. Dziś większość chce mieć pokoje z łazienkami, telewizorem, gospodarstwo, żeby pachniało, broń Boże oborą. Tylko po co wtedy wyjeżdżać na wieś? Hoteli z gwiazdkami jest multum, można w nich „wczasować”. Tam jednak kurka nie zagdacze, kogut nie zapieje i skowronek nie zaśpiewa. Nie nazrywasz kwiecia z łąk, nie nazbierasz malin, nie usłyszysz śpiewu drozdów. A ja to przeżyłem, jak w piosence: gdzie sosny dęby dają miłą cień, spędziłem swej młodości życia sen.
Edmund Zieliński


dalej »

EDMUND ZIELIŃSKI. MALOWANIE W LIPACHDrukujE-mail
środa, 21 marzec 2012
Lipy to mała wieś leżąca na zachodnich krańcach Kociewia w gminie Stara Kiszewa. To już nie ta, którą zapamiętałem sprzed ponad pół wieku. W tym odległym czasie byłem tam po raz pierwszy. Wtedy było więcej strzech na dachach domostw niż dachówek. Trzeba, by upłynęło wiele dziesiątek lat, bym znalazł się tam ponownie. Wtedy pojechałem wozem konnym z wujkiem Frankiem Redzimskim po siano. Właściwie była to już mocno spóźniona zwózka tego suszu, bo panował mróz i ziemia z lekka pokryta była śniegiem. Oj, zmarzłem wówczas na kość. Rozgrzałem się przy załadunku siana i wtulony w jego objęciach wróciłem z wujkiem do Zblewa....








Kilka tygodni temu otrzymałem wiadomość od wspaniałej Mirki Müller z propozycją przeprowadzenia warsztatów z malarstwa na szkle dla młodzieży z pogranicza kociewsko-kaszubskiego. Oczywiście się zgodziłem. 
W sobotę 17 marca 2012 pojechałem do Lip. Moi bliscy jechali do Zblewa, więc po drodze zabrali mnie do swego auta. Benzyna droga, więc dlaczego jechać dwoma samochodami? Do Lip wjechaliśmy od strony Bożego Pola nową, asfaltową szosą. Myśleliśmy, że zagroda agroturystyczna państwa Plutowskich znajduje się w samej wsi. Niestety, okazało się, że zlokalizowana jest na wybudowaniu i wiedzie do niej polna droga przez las. Po pewnych perturbacjach z ustaleniem kierunku do tego siedliska udało się dotrzeć na podwórko niewielkiego gospodarstwa. Już z daleka widać było stodołę z otwartymi na oścież wrotami. 
Przywitała nas młoda sympatyczna właścicielka gospodarstwa agroturystycznego o nazwie „Zagroda Powroty” - pani Agnieszka Plutowska. Od razu powiem, że pani Agnieszka jest prezesem Kociewskiej Akademii Dobrego Rozwoju „KADR” z siedzibą w Lipach. Jest także pomysłodawcą i organizatorem projektu „Po kociewskiej stronie Wierzycy”, w ramach którego odbędą się warsztaty z malarstwa na szkle, rzeźby (poprowadzi Jerzy Kamiński z Barłożna), plenery malarsko-fotograficzne, warsztaty tańca ludowego, oczywiście pod dyrekcją Mirki Müller, a nawet zajęcia z graffiti. Projekt realizowany jest dla młodzieży gminy Stara Kiszewa. 
Jak poinformowała mnie pani Mirka, projekt ma za zadanie prowokować młodzież do działania, wymyślania własnych koncepcji i naukę, dotykania różnych dziedzin, które świadczą o historii, tożsamości i kulturze i to tej najbliższej. Ma to wszystko odbywać się poprzez spotkania z autorytetami regionu, twórcami - i poprzez te spotkania – warsztaty poznanie małej ojczyzny. Projekt zakończy się imprezą plenerową z wystawą prac poplenerowych, będą koncerty zespołów ludowych i wspaniała biesiada.
W stodole przy prostych drewnianych ławach siedziała młodzież ze Starej Kiszewy i okolicy. Omówiłem historie malarstwa na szkle na Kaszubach i Kociewiu, jego początki, rolę Izydora Gulgowskiego w ratowaniu zabytków kultury materialnej wsi, ze szczególnym uwzględnieniem malowanych obrazków na szkle. Zaznajomiłem młodzież z techniką malowania i przystąpiliśmy do pracy. 
Miło było patrzeć, jak młodzi ludzie ochoczo zabierają się do malowania. Dotąd nie malowali, a wydawało mi się, że ta dziedzina rękodzieła nie jest im obca. Powstało ponad dwadzieścia obrazków i to w dobrym wykonaniu. Cieszę się, że kolejna grupa młodzieży poznała tajniki tej trudnej dziedziny. Trudnej, bo wbrew pozorom to malowanie jest trudniejsze od malowania na płótnie. Malując na szkle, po jego odwróceniu widzimy prawdziwy obraz.
Gratuluję pani Agnieszce pomysłu, zwłaszcza, że idzie w kierunku upowszechniania kultury i sztuki ludowej Kociewia. Inicjatywa godna wszelkiego wsparcia ze strony władz regionu. Jeszcze jedno spodobało mi się w „Zagrodzie Powroty” – zwyczajność, prostota, wizerunek gospodarstwa, jakich już niewiele. Kurki biegają, piesek się łasi, kotek ociera o nogi i panuje błogi spokój. Że komórka nie ma zasięgu? Jeszcze niedawno jej nie było i też się żyło. Pamiętam modne w latach sześćdziesiątych „wczasy pod gruszą”, z których korzystali wszyscy chcący zasmakować tej normalnej wsi. Dziś większość chce mieć pokoje z łazienkami, telewizorem, gospodarstwo, żeby pachniało, broń Boże oborą. Tylko po co wtedy wyjeżdżać na wieś? Hoteli z gwiazdkami jest multum, można w nich „wczasować”. Tam jednak kurka nie zagdacze, kogut nie zapieje i skowronek nie zaśpiewa. Nie nazrywasz kwiecia z łąk, nie nazbierasz malin, nie usłyszysz śpiewu drozdów. A ja to przeżyłem, jak w piosence: gdzie sosny dęby dają miłą cień, spędziłem swej młodości życia sen.
Edmund Zieliński

 
dalej »