wtorek, 3 czerwca 2014

MÓWILI JAK SUKA NIE DA, TO PIES NIE WEŹMIE; NIE STÓJ PANNO KOŁO BZU, NIE WIERZ CHŁOPCU JAKO PSUDrukujE-mail
wtorek, 03 czerwiec 2014

Kurpiowska Kociewianka  czyli Regina Matuszewska z Czarnegolasu część II


Zachęcam do czytania wspomnień pani Reginy Matuszewskiej. To niezwykła opowieść o dawnym życiu  na wsi. Czytając, przenosimy się w zupełnie inny świat. Obrzędy, zwyczaje, zabawy, smutki i radości – z detalami opisane ręką pani Reginy. Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że wspomnienia pani Matuszewskiej mogłyby być kanwą do napisania pracy magisterskiej z życia dawnej wsi. 
  

                


Ale najładniej to chyba było na Wielkanoc. Już w czasie postu we wszystkich wioskach zbierali się chłopcy, wybrali energicznego chłopa, który służył w wojsku i uczył ich wojskowej musztry  - jak maszerować, jak stać na baczność, jak czyścić broń. Broń - to mieli drewniane karabiny,  na nich drewniane bagnety – pomalowane wyglądały jak prawdziwe. Przez cały post się uczyli, wieczorem zawsze było słychać głos bębna do wtóru maszerowania.

W Wielki Piątek wszyscy kolejno po dwóch trzymali wartę przy grobie Chrystusa.  Gdy się zebrało to wojsko z całej parafii, wtedy się ustawiali  według wzrostu. Najwyżsi  szli na przedzie, najmniejsi na końcu. Najładniejszy był ich strój. Na ciemnych ubraniach mieli skrzyżowane białe pasy, podobnie jak francuskie wojsko. Mieli czapki porobione z tektury, wysokie, u góry odkryte, tylko cztery paski tekturowe je przecinały  na krzyż, w samym czubku pawie piórko, pełno pazłotka (srebrne i złote papierki, w które zawijane były cukierki i czekolada E.Z.), frędzelków i czym tylko się dało stroili, żeby czapka była najładniejsza.

Rano, w pierwsze święto wielkanocne, każdy leciał na rezurekcję na szóstą. Nie tak na nabożeństwo my dzieci leciały, jak na to, by zobaczyć żołnierzy. Chociaż widzieliśmy ich we wielkie dni (dni Wielkiego Tygodnia –  E.Z.) w kościele, ale  samą Wielkanoc było najuroczyściej. Jak we wszystkie bębny zabębnili, jak zasalutowali, jak przemaszerowali, to dzieci za nimi cała urma (gromada E.Z.) leciała, a i dorośli aż na drogę wyszli, żeby zobaczyć kochanych żołnierzy. W kościele było długo, żołnierze stali ładnie w dwuszeregu. Po skończonym nabożeństwie ustawiali się i każda grupa oddzielnie szła do swojej wioski w dwuszeregu. Kolędując od domu do domu i witając domowników „Wesoły nam dzień dziś nastał”. Po odśpiewaniu i salutach, gospodyni dawała żołnierzom wykup w postaci jajek, placków, lub gospodarz poczęstował wódką, ale to się mniej zdarzało.

Gdy w jakimś domu była dziewczyna, wtedy zaczęło się oblewanie wodą, czyli tak zwany dyngus. Mieli w tych drewnianych karabinach porobione sikawki i dziewczyny gonili z wodą, a jak która odważna ich oblała, wtedy gonitwa nie miała granic. Pod studnię niejedną przyprowadzili i porządnie wiadrem zlali.             

Gdy już obeszli całą wieś, wszystkie produkty zebrane, co można było sprzedać, jak jajka surowe - sprzedali i te pieniądze mieli na muzykanta. Muzyka odbywała się w trzecie święto wielkanocne, bo w drugim kolędowali. Gdy już muzykant był ugodzony, musieli chłopcy prosić jakiegoś gospodarza o izbę do tańcowania. Ludzie gdy budowali domy, nie myśleli jak dziś, o wygodach. Każdy tylko się starał, żeby miał dużą izbę do tańca, gdy przyjdą chłopcy prosić. Alkierz mógł być mniejszy i kuchnia, czyli tak zwana izbetka. W izbetce mieszkało się i gotowało w lecie. Natomiast w zimie  wszyscy się przenosili z gotowaniem i spaniem do dużej izby. Tu przyjmowano księdza po kolędzie i innych gości. Szykowanie i odbywanie wesel i pogrzeby.  No i gdy ojciec miał córki, nigdy młodym nie odmówił izby do zabawy. Z taką muzyką, zabawą, nie było dużo kłopotu. Tańczono bez stolików, przekąsek i wypicia. Ale zabawy były udane.  Przerwy pomiędzy tańcami wypełniały przyśpiewki dziewcząt. Chwytały się za ręce, robiły kółko i z podskakiwaniem śpiewały skoczne ludowe piosenki. Jak muzykant zaczął grać, żeby rozpędzić dziewuchy, chłopcy podchodzili do dziewcząt i zapraszali do tańca. Nie kłaniali się jak dziś, po prostu mówił chodź i każda szła, choć z byle Kosiorem (ofermą, niedorajdą, ciamajdą – E.Z.). 

Kawaler, gdy mu panna odmówiła tańca, miał prawo ją usmolić na muzyce. Gdy miała dziewczyna  brata lub narzeczonego, to za nią obstał, najgorzej było samotnym. Robiła tak, żeby zgodzić się z chłopcami.  Na zabawę przychodzili chłopcy z okolicznych wiosek, natomiast dziewczynom nie wolno było iść do innej wioski. Taką dziewczynę też mógł ktoś wysmolić sadzami na zabawie w innej wsi. Na zabawę dziewczynie samej nie wypadało iść. Rodzice mówili; za naszych czasów musiał kawaler przyjść, ojca, matkę w rękę pocałować, do nóg upaść i prosić dziewczynę na potańcówkę. Gdy dziewczyna miała swojego chłopaka, było w porządku, ale gdy jej się żaden nie spodobał, albo ona się nie spodobała, wtedy pozostały koleżanki i z nimi się szło. Czasem sąsiad kolega przyszedł po koleżankę, ale chciał i odprowadzić. Takie odprowadzenie czasem drogo dziewczynę  kosztowało. Dziewczyna musiała się nieraz mocować z takim dobrodziejem.  Rodzice mówili, jak przyprowadzi i odprowadzi to w porządku, z takim pozwolą córce iść na muzykę. Gdyby wiedzieli nieraz, to by woleli puścić ją samą.
                     
Dziś się chłopak z dziewczyną liczy, ma ją za równego kumpla i w ogóle liczy się z konsekwencjami, jakie musiałby ponosić z powodu zhańbienia dziewczyny. Dawniej te sprawy były zostawione dziewczynie. Ona ponosiła winę za wszystko, chociaż niejedna była przekonana, że bocian dzieci nosi, a gdy jej przyniósł, dowiedziała się, jak sprawy stoją. Wtedy była pośmiewiskiem wsi. Wszyscy jej ubliżali od najgorszych, wprost palcami była wytykana. Chłopcu to uszło bezkarnie, nieraz jeszcze sam się z niej podśmiewał  z innymi razem. Ludzie też go bardziej bronili, mówili jak suka nie da, to pies nie weźmie, albo - nie stój panno koło bzu, nie wierz chłopcu jako psu. Chłopcy naiwne dziewczyny uwiedli, a potem się z nich naśmiewali, mieli się za coś lepszego. Dziewczyna, która wytańczyła, wyśpiewała, miała wszystkich w nosie. Ale taka, która wszystkich talentów nie miała, musiała iść za wolą chłopca, nieraz bez miłości, aby nie siedzieć przy piecu, tylko tańczyć razem z innymi. Nie było mowy o miłości. Te  słowa miłości było wstydliwe, o tym się nie mówiło i publicznie tego nikt nie okazywał, wszystko było skryte. Nawet sam na sam wszystko było bardziej powściągliwe i przymusowe.

Gdy teraz wyświetlany jest film „Chłopi” według powieści Władysława Reymonta, jest w nim pokazane, jak Antek całuje żonę w piersi, to bym nie wiem o co szła w zakład, że tak nie było. Ludzie dawniej nigdy by na to nie wpadli, tak się miłować. Chociaż się kochali, ale nigdy tego nie okazywali po sobie. W arystokracji na pewno tak, ale nie ludziom ze wsi. Nie wolno było robić dużo rzeczy. Niechby ktoś coś takiego zrobił, to by go ksiądz z ambony wywołał za takie rzeczy. Za mojej pamięci jeden rolnik sprężynową broną pole bronował i siadł na sprężynówkę, bo mu było ciężko, to i za to go ksiądz z ambony wywołał. Wyzwał go przy tym od nierobów i rozmaitych leniów. Dziś to ludzie robią i nikt się nie dziwi, jak ktoś sobie pracę uprości. Ksiądz mówi; lżej wam dobrzy ludzie dostać się z tych słabych piasków do nieba, aniżeli ty bogaczu. Nie szukajcie nigdzie lepiej, bo tylko tu możecie się dostać do Królestwa Bożego. Ale tylko do tego Królestwa Bożego mogli się te ludziska dostać, bo więcej nigdzie. I jeszcze kto był potulny, to się dostał, a kto był zawalidrogą, musiał się mszami świętymi wypłacać. Biedaka na to też nie było stać.

Dużo też ludzi potępionych po nocach się włóczyło. Straszyło nie w jednym miejscu, a przeważnie o dwunastej w nocy. Świetliki się włóczyły, niejeden przysięgał, że widział na własne oczy na drogach. Jeden drugiego straszył, a przeważnie dzieci. Jeden bez drugiego na dwór wieczór sam nie wyszedł. Straszyli małych dzieci dziadem, babą i różnymi potworami. Dzieci wrażliwe zazwyczaj  były chore na nerwice. Jak takiego dziada żebrzącego zobaczył, to uciekał gdzie mógł. Bo pomiędzy dziadami, czyli żebrakami, chodzili ludzie chorzy umysłowo, którzy nie byli szkodliwi. Z nich nieraz było wielkie widowisko przy kościele, na jarmarkach lub przy karczmie. Podśmiewali się z nich i urządzali wesołe widowisko dla wszystkich za darmo. Nie było miejsca dla takich ludzi. Gdy jakiś chory dostawał szału, wiązali go chłopy i wieźli do gminy do wójta. Wójt przeważnie odsyłał do domu, bo musiałby zapłacić szpitalowi za ludzkie pieniądze, a tak opiekowała się rodzina chorego. Wiązali i zamykali chorych w mieszkaniu.

Piszę o smutnych sprawach, ale przecież zawsze wspominam, że było tak wesoło, muszę o tej wesołości trochę napisać. Ludziom choć się tak nie powodziło jak dziś, to jakoś to wszystko inaczej przeżywali. Po prostu żyli ze sobą, dzielili się czym mieli i mogli. Do samej wojny w 1939 roku, gdy moi rodzice upiekli chleb, osiem bochenków. Piszę rodzice, bo wszystkie prace przy chlebie, robiła matka, jak rozczyniać, przyczynić, napalić w piecu, jak już było napalone, to matka kładła ciasto na łopatę formując bochenki, a ojciec wsuwał bochenki do piekarnika. Najsampierw sadzali na łopatę dwa płaskie kołacze. Łopata była podsypana podsypką, taką grubą mąką i kładło się trochę ciasta, rozgniatało się na całej łopacie, z wierzchu pogładziło się wodą, ręką narysowała matka krzyż, posypała po wierzchu solą i ojciec wsunął do piekarnika takie dwa kołacze. Szybko się upiekły, po ich wysadzeniu dopiero sadzało się bochenki. Taki kołacz nazywał się wychopień i jeden zawsze nosiliśmy najbliższym sąsiadom. Oni, gdy chleb piekli przynosili dla nas. Ciepły był jedzony z zimnym mlekiem. Taki chleb kobiety piekły co półtora tygodnia lub co dwa tygodnie. Kobiety musiały dużo pracować, więc tak robiły, żeby tego chleba starczyło jak najdłużej.

Wiele z tego, o czym pisze pani Regina Matuszewska, można było  spotkać na Kociewiu, choć nie w tak bogatej oprawie. To „wojsko” przy grobie Pańskim na Kurpiach, przygotowania tego oddziału do pełnienia służby, umundurowanie i uzbrojenie - rzeczywiście robiło wrażenie na mieszkańcach, a zwłaszcza dzieciakach, które całą urmą – jak pisze panie Regina, biegały za żołnierzami.
Polewania się wodą w naszym regionie nie znano, tutaj istniał zwyczaj szmagania panien po nogach brzozowymi witkami  z wplecionymi gałązkami jałowca.
O dalszym życiu na Kurpiach naszej Kurpiowskiej Kociewianki w następnym odcinku.
Gdańsk 25 maja 2014                                           
Edmund Zieliński


 Zdjęcia:


Palma z Niedzieli Palmowej w  parafii Łyse 2008 rok.
Reprodukcja ze strony internetowej w/w parafii.



Reprodukcja ze strony internetowej – śmigus dyngus na Kurpiach




„Wiosna” obraz olejny R. Matuszewskiej  z  mojej kolekcji




Para królewska  - rzeźby Reginy Matuszewskiej z mojej kolekcji




Ptaszki R. Matuszewskiej z mojej kolekcji




Wycinanka kurpiowska R. Matuszewskiej  z  1993 roku  z mojej kolekcji





Wycinanka kurpiowska R. Matuszewskiej z 1993 roku  z mojej kolekcji




 Wycinanka kurpiowska R. Matuszewskiej z 1993 roku z  mojej kolekcji

dalej »