wtorek, 5 sierpnia 2014

DZIEWCOKI POCEKOJTA PRZY WOZIE. REGINA MATUSZEWSKA - CZĘŚĆ VIIIDrukujE-mail
wtorek, 05 sierpień 2014
Zgodnie z przysłowiem "im dalej w las, tym więcej drzew", zagłębiając się tekst wspomnień Pani Reginy dowiadujemy się o wielu ciekawych zdarzeniach z jej młodego życia. Bardzo chciała się uczyć i kto wie, może dziś odnosząc się do Pani Reginy mówiłbym do niej Pani profesor? Wielkich szkół nie kończyła, ale jej wiedza jest zaskakująco bogata. Dzięki dociekliwej obserwacji życia codziennego w swojej wsi, zapamiętanym szczegółom – knot z lnu wstawiony w rureczkę wstawioną w naczynie… i cała latarka, w mojej ocenie osiągnęła miano etnografa, chociaż bez dyplomu. Czytajmy dalej.







Zaczęłam je pisać (moje wspomnienia) w roku 1972. Napisałam kilka stron i dałam przeczytać mojej najstarszej córce Bożence. Ona chodziła w tym czasie do pracy w Starogardzie. Była po Liceum, kursie pisania na maszynie i kursie księgowości. Po dłuższych poszukiwaniach dostała pracę w Pezetgeesach (Powiatowy Związek Gminnych Spółdzielni – przypis E.Z.). Ona przeczytała i jej się to moje pisanie nie podobało. Przerwałam to moje pisanie, myślę, że byłam słabym człowiekiem. Nie miałam swojego zdania. Dałam się sobą kierować. Miałam tylko słabe wykształcenie podstawowe. Przed wojną chodziłam do szkoły trzy lata. Uczyłam się dobrze, rodzice mieli nadzieję, że będę się dalej uczyła. Pomóc miał ksiądz, ojca brat.

Na początku wojny matka zaczęła chorować, a właściwie choroba zaczęła się już przed wojną. Moje marzenia zaczęły gasnąć. Wprawdzie po wojnie chodziłam na kurs dla dorosłych, który trwał jedną zimę. W następne lato chodziłam z koleżanką do nauczycielki, żeby przerobić 5 i 6 klasę. Ta nauczycielka z jej mężem kapitanem miała wyjechać do Ostrołęki. Obiecywała, że jak się dobrze przygotujemy, to nas weźmie do miasta, żebyśmy mogły uczyć się dalej. Myśmy z Władzią uczyły się trudnych zadań matematycznych. Nieraz mówiłyśmy, że chyba lżej by było gnój rozrzucać, niż te zadania zrobić. Ale jakeśmy się dobrze przyłożyły, to wszystko wydawało się lekkie. Historia czy geografia wchodziły nam lekko. Najgorzej było, jak raz musiałyśmy streścić ostatnio przeczytaną książkę. Władzi szło łatwiej, ona przeczytała książkę dla dzieci. Mnie pociągnęła książka dla młodzieży. Było tam o miłości, o ciąży. Nie wiedziałam jak to napisać, żeby nie nadużyć swojej skromności. Władzia mówi: Po coś się dorwała do takiej książki. Napisałam, oddałam i pani tylko błędy podkreśliła, o nic nie pytała.



Na plenerze w Kaszubskim Uniwersytecie Ludowym we Wieżycy 17 czerwca 1998. Od lewej Henryk Lepak z Bytowa, Regina Matuszewska z Czarnegolasu i Edmund Zieliński z Gdańska


Przyszedł dzień wyjazdu. Pani z rodzinką wyjechała prędzej, żeby się urządzić. Mojej koleżanki ojciec naszykował na wóz kartofli, drewek, małe garnki i nasze rzeczy. Wszystko było na tym wozie. Zaprzągł karego konia, nas usadowił i pojechaliśmy do szosy w Rudnym. Przejechaliśmy Piątkowiznę, Zalas i Wejdo, i powoli wjeżdżaliśmy w bór. Zaczęło się ściemniać. Na twardej drodze siedziałyśmy na wozie. W piasku koniowi było ciężko i wtedy wszyscy schodziliśmy, żeby koń miał lżej. Wjechaliśmy w bór i usłyszeliśmy grzmot. Wiatr się zerwał i zaczął padać deszcz. Ciemno się zrobiło. My idziemy z tyłu, aż tu trach i wóz się przewraca. Co tu teraz zrobić. Ojciec Władzi mówi: Wy dziewcoki pocekojta przy wozie i przy koniu, a ja się wrócę do tych ludzi, cośmy ich przy drodze mijali, co mieszkali przy drodze, może dostanę jakiej latarni. To było dość daleko się wracać, może po godzinie wrócił z kagankiem. Robiło się takie latarki. Knot z lnu wstawiony w rureczkę, wstawioną w naczynie. Obudowane od spodu deseczką, połączoną drutem i ochronioną butelką bez dna. Butelkę okręcało się lnianym sznurkiem (by uzyskać szklane naczynie do latarki – przypis mój, E.Z.) umoczonym w nafcie. Tym sznurkiem się okręciło butelkę, we dwóch się pociągało, każdy za swój koniec. Zapalało się sznurek i butelkę szybko wstawiało się do zimnej wody i dno odlatywało. Było z tej butelki szkło do latarki (do którego nalewało się naftę – przypis mój E.Z.). Ojciec Władzi tę latarkę powiesił na drzewo. Deszcz przestawał padać. Wszystko pozbieraliśmy, bo z wozu wszystko się wysypało, i drewka i ziemniaki. Ojciec Władzi poszedł odnieść latarkę. My pilnowałyśmy wozu. Gdy wrócił, zaczęło jakby się rozwidniać. Było lepiej widać drogę i pomalutku dojechaliśmy do szosy.

Do Ostrołęki było około 60 kilometrów. Jak gdzieś dalej jechało się przez las, lepiej jechać było nocą. W dzień w lesie były bąki i koń się mocno męczył. W nocy po chłodzie i koń miał lepiej, i ludzie. Jak jednej nocy nie dospał, to nikomu się nic nie stało. O konie też ludzie dbali. Koń to była wielka siła. Bez tej siły było ciężkie życie.

Przyjechaliśmy do tej pani nauczycielki na ulicę Ogrodową. Tam na poddaszu dostałyśmy pokoik z kuchenką do gotowania. W tym pokoiku sameśmy sobie gotowały. Jednego razu gotowałyśmy dynię, po tamtejszemu – molon. Molon gotowało się z kaszą jaglaną albo kartoflanymi kluskami, czyli z rejbakami. Na tarkę mówilim rejbacka. Gdy już dynia była miękka, włożyliśmy małe kluseczki z odciśniętych ziemniaków. Ogień musi być mocny, gdy się wrzuca kluski. Nie wiem, jak myśmy to gotowały, że ta dynia nam się przypaliła. Musiałyśmy ją jeść, bo liczył się każdy grosz. Mnie coś nie poszła w pożytek. Dostałam jakby uczulenie. Mówiło się, że dostało się słodki wrzód. Dostałam po ciele takie swędzące pęple (bąble – E.Z.). Były w głowie i w oczach swędziało. Mówiłam Władzi. Władzia mówi: Za trzy dni ci zginie. Jak mnie mocno swędziało, wyszłam na poddasze, wydrapałam się, i na chwilę pomogło. Władzia mówiła: Nie drap, bo będziesz brzydka. Była o rok starsza, ale mądrości miała za nas obie. 


25 lecie Oddziału Gdańskiego Stowarzyszenia Twórców Ludowych - 23 czerwca 2003 Wdzydze Kiszewskie. Pani Regina Matuszewska otrzymuje z rąk prezesa O/STL E .Zielińskiego medal „Za zasługi dla Twórczości Ludowej”. Obok sekretarz Zarządu O/STL Elżbieta Żuławska


Mnie matka dała z półtora kilo masła. Władzia mówi: Choć to sprzedamy i będziesz miała parę groszy. Lodówek wtedy nie było, to masło miałyśmy na tym strychu. Było nie bardzo twarde. Chodziłyśmy od domu do domu, lecz nikt nie chciał kupić. W końcu jedna pani kupiła od nas to masło. Włożyła zaraz w zimną wodę. Za tydzień gdzieś od naszego przyjazdu, dołączyła do naszego pokoiku Stasia. Z naszej wioski, młodsza o rok. Na drugi dzień poszłyśmy z naszą panią na egzaminy. 




Bydgoszcz – konkurs malarski im. Ociepka, pani Regina otrzymuje wyróżnienie



Mówiło się, że po wojnie szkoły są za darmo i może się dostać każdy. To było nieprawdą . Myśmy całą wojnę się nie uczyli. W miastach widać się w jakiś sposób uczyły dzieci. Stałyśmy pod tą szkołą i patrzyłyśmy, jak młodsze od nas chcą zdawać do trzeciej klasy, do drugiej i czwartej. Pierwszych w ogóle mało tam było. Nas było wstyd. My takie pannice po szesnaście lat i do pierwszej klasy. Czekałyśmy, że nas wywołają, ale nic takiego nie było. Przyszła do nas nasza pani powiedzieć, że nie ma miejsc w pierwszych klasach. Możemy natomiast zdawać w jakimś terminie do szkoły rękodzielnictwa. Nasza pani radziła czekać, że dużo dla nas dobrego da samo przebywanie w mieście. Myśmy były zawiedzione. Pragnęłyśmy zostać nauczycielkami. Po szkole rękodzielniczej nie wiadomo czym. Władzia była wytrwalsza. Została ze Stasią.
Mój ojciec po trzech tygodniach po mnie przyjechał i zabrał do domu. Powiedział, że rękodzieła to mogę uczyć się w domu. Żal mi było, że nie spełnią się moje marzenia. Ale najbardziej było mi żal mojej matki. Myślałam, jakbym była w szkole, na matkę spadłby największej ciężar. Matka choć nie leżała, była słaba. W cięższych pracach jej pomagałam. Po prawdzie to byłam do wszystkiego – koniowi dać żreć, krowy wydoić, mleko do mleczarni zanieść. Jechać gdzieś coś załatwić i przywieźć, jechać w konia i na koniu, chleb upiec, bo już wtedy wszyscy się przerzucili i chleb piekli na blachach. Pranie i sprzątanie. W wolnych chwilach ojciec gonił do szycia. Uczył nas wszystkich, zawsze było kilku uczni, kroić spodnie proste i galiwki, czyli bryczesy, marynarki i płaszcze. Tyle może i w tej rękodzielniczej szkole bym się nie nauczyła w dwa lata. Ja zostałam w domu, a moja młodsza siostra Genia poszła się uczyć. Myślę, że rodzice dobrze zrobili, bo Genia troszkę kulała. Ja miałam zdrowe nogi i ręce. We dwie nie mogłyśmy się uczyć, bo rodzice by nie poradzili nas utrzymać. Genia jakby została na wsi, byłaby popychadłem. Tak była szanowana, ceniona, silna i pewna siebie. Doszła do czego chciała. Ma męża, dzieci, teraz już ma i wnuczkę, która za dobre stopnie została przyjęta na studia bez egzaminów.
Władzia przebyła rok w szkole rękodzieła. Na drugi rok dostała się do gimnazjum, do Kolna. Teraz jest profesorką w wyższej szkołach. Moja edukacja skończyła się na dwa lata. Wyszłam za mąż i zostawiłam swoją schorowaną matkę. Ale to już inny rozdział mojego życia.

Gdańsk 2 sierpnia 2014 
Edmund Zieliński

W kolejnym odcinku będzie trochę o polityce i ziołolecznictwie.