niedziela, 10 lipca 2016


EDMUND ZIELIŃSKI. TORFKULE (RZECZ O WYDOBYWANIU TORFU NA KOCIEWIU)DrukujE-mail
niedziela, 10 lipiec 2016
Trofukule - tak nazywano na Kociewiu i na Kaszubach wyrobiska po torfie. Torf był bardzo cennym opałem na wsi. Prawie każde gospodarstwo rolne miało możliwość pozyskiwania  go, zwłaszcza  w areale którego, znajdowały się również łąki. W mojej wsi, w Białachowie, najwięcej torfkul  było w gospodarstwach Szarafinów, Węsierskich, Redzimskich. U mego dziadka Zielińskiego po wojnie torfu nie wydobywano. Zostały tam wyrobiska z końca XIX i początku XX wieku, które natura zmieniła w bagno - dziś porośnięte szuwarami i drzewami.                                    
Doskonale pamiętam torfkule w gospodarstwie wujka Antoniego Redzimskiego i Benedykta Węsierskiego, które ze sobą sąsiadowały. Dzieliła je grobla, będąca jednocześnie częścią granicy obu gospodarstw. Tą groblą skracaliśmy sobie drogę do Zblewa. U wujka Antoniego torf kopano pod koniec czerwca, gdy słońca było sporo i deszczu mniej. Czynność tę wykonywało kilka osób. Pamiętam, że pomagał w tej pracy brat wujka – Franciszek Redzimski ze Zblewa. Oczywiście i ja tam byłem, i mój młodszy brat Rajmund. Była też nasza mama i ciocia Ela – żona wujka Antoniego z Mazurkiewiczów z Zelgoszczy.
Pierwszą czynnością było wyznaczenie wielkości przyszłej torfkuli. Zwykle wielkością przypominała już istniejące, od których dzieliła ją specjalnie pozostawiona grobla. Stare torfkule wypełnione były już wodą i grobla ta stanowiła swoistą zaporę przed napływem wody do świeżego wyrobiska. U wujka torfkula miała  około dziewięciu metrów kwadratowych powierzchni. Trzeba było zdjąć warstwę darniny i ziemi o grubości około sześćdziesięciu centymetrów, by odkryć złoże torfu, to najmłodsze ogniwo węgla  kopalnego.

Rozpoczęło się kopanie torfu. Najpierw wujek wybierał łopatą torf w jednym miejscu na początku wyrobiska. Trzeba było wykopać odpowiedni dół w którym kopacz mógł na stojąco wycinać poziomo cegły torfu odpowiednim narzędziem. Wujek starał się wycinać szpadlem dość duże brykiety i kładł je na podstawione szlófy, czyli pomost z desek przybitych do drewnianych bali - płóz. Służyły one przede wszystkim do transportu narzędzi rolniczych na pole, jak pługi czy brony. Kiedy szlófy były zapełniony torfem, wujek Franek odwoził urobek na pobliski ugór lub część łąki.  Siłą napędową były tu konie.
Oczywiście naszą, dzieci funkcją, był rozładunek torfu. Kładliśmy „cegły” jedna obok drugiej. Tymczasem napełniane były drugie szlófy, bo trzeba było się dość spieszyć z kopaniem z uwagi na sączącą się wodę do wyrobiska, którą i tak od czasu do czasu ktoś wiadrem wylewał. Kiedy wujek z kopaniem zagłębił się na około metra, zmienił narzędzie wydobywania torfu. Ktoś nacinał pionowo torf specjalnym długim nożem na trzonku w linii prostej, a wujek odpowiednim narzędziem, poziomo, odcinał już wymiarowe „cegły” torfu, warstwa po warstwie i kładł je na skraju torfkuli, a ktoś inny układał je na szlófach. Zapewne wujkowie zmieniali się w czynnościach, bo w wyrobisku praca do łatwych nie należała.

Praca trwała bez przerwy, do bezpiecznej głębokości. Rzadko zdarzało się, że grobla nie wytrzymywała naporu wody ze starej torfkuli i trzeba było uciekać z dołu. Groble były na tyle szerokie, że to się prawie nie zdarzało. Z uwagi na ciągle sączącą się wodę - im głębiej, tym bardziej - torfkule u wujka miały niewielką głębokość, nie przekraczającą półtora metra.

Uzyskane dziesięć metrów sześciennych  torfu zapewniało na długi czas opał w gospodarstwie. Ale zanim go zwieziono do torfnika, musiał dobrze wyschnąć. Kiedy pojedynczo złożone cegły torfu, często odwracane,  trochę przeschły, układaliśmy je w tak zwane rygle składające się z kilkunastu cegieł i po wyschnięciu zwoziliśmy do domu. To był najprostszy sposób wydobywania torfu. Na księżych włókach w Zblewie służyły do tego celu specjalne maszyny, ale to już inny temat.
Tak to było do 1965 roku, kiedy nasza władza zakazała wydobywać torf. Miało być wiele łąk, osuszało się bagna, regulowało koryta rzek i strumieni. I co to dało? Ano dało. Trochę suszy i brakuje nam wody. Trochę deszczu i mamy co najmniej podtopienia.
Wracając do torfkul, były one ważnym ogniwem w naszym ekosystemie. Mieliśmy rybę, były ostoją ptactwa bagiennego i nie brakowało wody.

Do połowu ryb w torfkulach, a były tam piękne karasie, służyła tak zwana kłómka. Składała się z kilkumetrowej żerdzi, do której zamocowana była siatka rozpięta  na półkolu. To wszystko było odpowiednio spięte lineczkami. Zarzucona kłómka do torfkuli została przeciągnięta po jej dnie i wyciągało się złociste karasie.
Dziś stare torfkule zmieniły swą konfigurację. Ale karasie tam są i doskonale biorą na wędkę, jak powiada Henio Klin ze Zblewa. Te małe zbiorniki służyły nam też do kąpieli. Na łące u pana Alojzego Burczyka była spora torfkula, właśnie po maszynowym wydobyciu torfu. To ona była celem zblewskich chłopaków w urządzaniu swoistych zawodów pływackich. Miała sporą powierzchnię, ale głębokość nie przekraczała półtora metra. Można było przejść po dnie na drugą stronę. Sposób wydobywania torfu, jaki w tym felietonie  opisałem, można jeszcze zobaczyć raz do roku w skansenie w Klukach. Impreza ta nazywa się „Czarne Wesele”.

Gdańsk dnia 9 sierpnia 2006 (środa)                                  Edmund Zieliński









Zdjęcia z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku