Sześćdziesiąt lat na twórczej drodze.
Dlaczego ten czas tak szybko płynie? Zapewne wielu zadawało sobie to pytanie, wielu zadaje, i dopóki świat będzie istniał, człowiek będzie się nad tym zastanawiał. Smutnym w tym wszystkim jest to, że odpowiedzi, na zadane na wstępie pytanie, nigdy nie uzyskamy. Będąc dzieckiem zazdrościłem osobom dorosłym ich wieku, ich życia i wiedzy. Kiedy to ja dorosnę, by móc zasiąść do stołu z dorosłymi, zapalić papierosa czy wychylić kieliszek wódki. W tamtym czasie te nawyki były czymś zupełnie normalnym i stąd moje tęsknoty za dorosłością. No, bo jak to, że mój brat Jerzy zapalił z wujkami papierosa, jeździł na motocyklu, był w wojsku – a ja? Mnie na to wszystko trzeba było czekać jeszcze dziesięć lat, bo taka była różnica wieku między mną a ś. p. braciszkiem Jerzym. Jakże wolno ten czas upływał. Płynie w niezmienionym tempie od zarania dziejów. I dopłynął do momentu, gdy na mojej drodze życia, życia w mojej twórczości pojawiła się liczba 50. Przecież to połowa wieku. To tyle Edmundzie już biegasz po drogach folkloru i sztuki ludowej? To do tego już doszło, że na Pomorzu jesteś najstarszym rzeźbiarzem – regionalistą? (stażem) Niestety, jest to najprawdziwsza prawda. Bogu dzięki dożyłem moich „Złotych godów”. A jak to wszystko się zaczęło?
Moją działalność mam udokumentowaną od wiosny 1961 roku, jednak początków należy szukać w drugiej klasie szkoły podstawowej w Białachowie, i gdyby to doliczyć, to mija już 62 lata w sztuce. To wracam do Białachowa.
Urodziłem się 3 czerwca 1940 roku w Białachowie, pod lasem, na wybudowaniu, jak u nas określa się wolno stojące gospodarstwa. Mieszkaliśmy w domu mojej babci Pauliny Redzimskiej z Kosiedowskich. Piszę „babci”, ponieważ dziadek Franciszek zmarł 24 maja 1935 roku mając lat 74. Od tamtej pory z babcią gospodarzył wujek Antoni – syn dziadków. To było cudowne miejsce, tak osobiście odbieram tą zrębową chatę krytą strzechą. Jaki tam był spokój. Tam przyroda rządziła się swoimi prawami i nikt nie śmiał jej w tym przeszkadzać. Tam widzieliśmy wschodzące i zachodzące słońce, i jako dzieci, zastanawialiśmy się, dlaczego ono jest tak wielkie, kiedy wschodzi, wielkie i czerwone, gdy zachodzi. Dopiero w szkole średniej pani profesor od geografii wyjaśniła mi to zjawisko.
Tam w Białachowie nie słuchaliśmy prognozy pogody, nie było radia i elektryczności. Wyznacznikiem pogody dnia następnego były zjawiska zachodzące w atmosferze i geosferze. Jak wieczorem była rosa na trawie, wiadomo, że będzie pogoda. Czerwone niebo wieczorem na zachodzie, zwiastowało wiatr na drugi dzień. Śpiew ptaszków i ich loty też wiele mówiły o czekających nas zjawiskach atmosferycznych. Tam nasz świat dziecięcy ograniczony był do widocznego horyzontu i tyle. I to było piękne. Wyjazd do innej wsi, a zwłaszcza do Zblewa, był już ciekawym wydarzeniem, był czymś nowym. Jednak chętnie wracaliśmy pod naszą strzechę, gdzie w okapie dachu gnieździły się wróbelki, budząc nas swym porannym ćwierkotem. Cudowne było lato, ale i zimy nas nie zrażały. Kiedy śnieg zabielił okoliczne pola, potworzyły się zaspy na drogach, pozamarzały stawy i dziadkowe jezioro, to też była frajda dla nas dzieci, a starsi też z tego powodu nie załamywali rąk. W gospodarstwie było wszystko potrzebne do życia w takich warunkach. Wozy i bryczki zamieniono na sanie. Wujkowie na siebie wdziewali porządne kożuchy, a dłonie skrywali w tak zwanych baucach, czyli w grubych, wełnianych rękawicach z jednym palcem. Bywało, że studnia została zawiana śniegiem a pompa zamarzła mimo słomianej otuliny. Wówczas braliśmy śnieg z otoczenia i roztapialiśmy go na palenisku, albo chodziliśmy po wodę do stawu z wyrąbanym przeręblem. Opału też nie brakowało. Szałerek (drewutnia)był zapełniony drewnem z gałęzi i szyszkami, a na podwórku stał pokaźnych rozmiarów stożek pociętego drewna czy sosnowych gałęzi. Paliwo do lamp – naftę zakupywano w większych ilościach, więc był zapas. Sklep (piwniczka pod podłogą mieszkania, najczęściej w pokoju) zapełniony był kartoflami, kapustą w beczce, marchwią, burakami, cebulą i zasolonym mięsem. Zimę mogliśmy przeżyć zupełnie spokojnie.
Nadszedł rok 1947. Wiedziałem, że muszę pójść do szkoły w Białachowie. Trochę się tego obawiałem. Nowe środowisko, koledzy, koleżanki, nauczyciel, to wszystko napawało mnie raczej obawą niż ciekawością. Pamiętam, że do szkoły pierwszy raz zaprowadziła mnie mama, a był to poniedziałek 2 września 1947 roku, i tak zaczęła się moja edukacja. Moim nauczycielem w Białachowie od pierwszej klasy do trzeciej był Stefan Giełdon. W czwartej klasie uczyła mnie pani Sikora, a następne klasy kończyłem w Zblewie.
Stefan Gełdon w mundurze Polskich Sił Zbrojnych we Włoszech 1944 rok
Moja Danka, Stefan Gełdon i ja podczas wizyty i Stefana w Nowem czerwiec 2018 rok
Nasz „Pan” był młodym człowiekiem, wysokim, energicznym i bardzo przyjaznym dla uczniów. Przeprowadzał z nami różne ciekawe doświadczenia na pracach ręcznych, często wychodziliśmy na wycieczki do okolicznych lasów, organizował różne szkolne przedstawienia z naszym udziałem i w końcu, chyba pod koniec roku szkolnego 1948/49 w drugiej klasie, zorganizował teatrzyk kukiełkowy, którego reżyserem był nasz „Pan”, a my jego aktorami. To tam właśnie po raz pierwszy zetknąłem się ze sztuką. Przychodzimy rano do szkoły, a na naszych ławkach leżą grudy gliny. Pan Giełdon powiada, byśmy ulepili ludzkie główki. Jakoś mi to dobrze wyszło, bo dostałem dodatkowe zadanie lepienia główek. Konkurencji za dużej nie miałem, bo moja klasa liczyła zaledwie 5 chłopaków. Okazało się, że główki potrzebne były do lalek – kukiełek. Potem były rozdane role poszczególnym aktorom, budowa sceny, do oświetlenia której, służyły rowerowe żaróweczki zasilane prądem z rowerowej prądnicy. Tą z kolei poruszał Gerard Petka, kręcąc pedałami roweru postawionego na siodełku i kierownicy. Jaką nazwę miała ta sztuka teatralna, zupełnie zapomniałem. Dopiero po dziesięcioleciach, ale o tym w dalszej części.
Minęło kilkanaście lat. Była wiosna 1961 roku. Przyjaźniłem się z kolegą szkolnym Ryszardem Czapiewskim ze Zblewa. Jego rodzice budowali dom na byłych „księżych włókach’, jak nazywaliśmy ziemie odebrane kościołowi Zblewskiemu (jak w całej Polsce) przez system komunistyczny. Z rowów fundamentowych, Rysiu z ojcem, wyrzucali świetną glinę. Tą glinę natychmiast skojarzyłem z teatrzykiem w Białachowskiej szkole. Wziąłem do ręki grudę i ulepiłem ludzką główkę, jak wtedy w szkole. A Pan Czapiewski widząc to powiedział „wej to je czisti nasz wazónik” – popatrz to jest prawdziwy nasz ksiądz proboszcz (Alojzy Licznerski). Nazywaliśmy go „wazonikiem”, bowiem z uwagi na schorzenia reumatyczne kiwał się na boki podczas odprawiania mszy świętej. Po ocenie mej „pracy” przez Pana Czapiewskiego, postanowiłem popracować w tej glinie. Zwiozłem do domu kilka wiader tej kopaliny, i się zaczęło. Najpierw rzeźbić zacząłem popiersia znanych ludzi. Wydaje mi się, że pierwszą figurą było popiersie Lenina, bo jego charakterystyczna twarz ułatwiała mi wykonanie podobieństwa. Później był Mickiewicz, Kościuszko, była moja kuzynka Jadzia Kaiser i wiele innych drobiazgów, z picassowskimi formami włącznie. Z poza domowników, pierwszym recenzentem mych prac był nasz organista Izydor Borzyszkowski. Kiedy zobaczył schnące rzeźby, patrząc na Kościuszkę powiedział „Edziuś, to ty zrobiłeś?” Bardzo mi się to spodobało i było zachętą do dalszej pracy. No dobrze, będziesz „tworzył” i co dalej? Napisałem do ówczesnego Wojewódzkiego Domu Twórczości Ludowej w Gdańsku, że coś tu robię w glinie. Owszem, odpisali, że zjawią się u mnie. Coś to długo trwało w moim mniemaniu, i zniecierpliwiony napisałem do Ministerstwa Kultury i Sztuki. To poskutkowało, bo zjawili się u mnie dość szybko. A przyjechali; Pani Stefania Liszkowska – Skurowa – etnograf, Pan Wojciech Błaszkowski – etnograf, i Pan Antoni Mironowski – artysta plastyk z Sopotu. Weszli do werandy, gdzie gromadziłem moją „glinę” i… miny ich, nie wzbudzały zaciekawienia. Pomyślałem, bracie to wszystko pewnie jest do kitu. Rzeczywiście tak było. Pan Mironowski powiedział artystą to pan nie jest, ale może być. Pozwoli pan, że pozbędziemy się najpierw tego pana. Wziął do rąk popiersie Lenina i upuścił go na betonową posadzkę. Lenin rozprysł się w drobny mak. Posunięcie było radykalne, co sprawiło, że glinę zarzuciłem. Wśród tych „dzieł” leżał sobie mały drewniany ptaszek, którego w międzyczasie w drewnie wyskrobałem. Pani Liszkowska widząc go powiedziała panie Edmundzie, a może pan spróbuje rzeźbić w drewnie? Bo zdolności manualne pan ma. Drodzy moi, glina była plastyczna, łatwa w obróbce, a drewno? Obiecałem jednak, że coś zrobię.
Po miesiącu otrzymałem z WDTL-u zaproszenia do wzięcia udziału w wystawie Tradycyjnego Sprzętu i Sztuki Ludowej Kociewia w Starogardzie w salach Powiatowego Domu Kultury na ulicy Sobieskiego. To zintensyfikowało moją twórczość do tego stopnia, że lekarz Bogdan Wrycza z Ośrodka Zdrowia w Zblewie musiał mi zszywać rozciętą dłoń u nasady kciuka. I tu ciekawostka, kiedy zainteresował się przyczyną powstania rany, sam zaczął rzeźbić i to bardzo realistycznie, powiem, że z chirurgiczną precyzją.
Otwarcie wystawy nastąpiło, już tak bardzo nie pamiętam, ale chyba w maju. W tamtym czasie takie imprezy zaszczycali swą obecnością gospodarze województwa i powiatu. Było zawsze uroczyste otwarcie wystawy, na tej wystawie również. Jaką ja miałem wtedy tremę, aż trudno opisać. Moje rzeźbki – szopka bożonarodzeniowa, scena z Drogi Krzyżowej, pastuszek i coś tam jeszcze, to były prawdziwe mizeroty w zestawieniu prac takich rzeźbiarzy jak Alojzego Stawowego z Bietowa, Stanisława Rekowskiego z Więckowych i Janka Giełdona z Czarnej Wody. Jednak z drugiej strony cieszyłem się, że znalazłem się w tak zacnym gronie. I to był mój debiut. Później ta wystawa objechała miasta powiatowe naszego województwa.
Stanisław Rekowski na otwarciu wystawy jego prac w Stacji Wiedzy o Regionie w Starogardzie
Od tamtej pory nasiliły się moje kontakty z WDTL –em. Byłem zapraszany na różne kursy, w tym scenografii, choreografii czy malarstwa. W tamtym czasie to był zupełnie inny świat. To nic, że brakowało bardzo wiele z dzisiejszego zaopatrzenia, raczkowała telewizja, telefony były na korbkę i, że na zamawianą rozmowę ze Zblewa z abonentem w Starogardzie trzeba było czekać godzinę i więcej? To nic, czas płynął wolniej.
Już od początku mej działalności interesowała się mną Centrala Przemysłu Ludowego i Artystycznego „Cepelia”. Zawiozłem kilka moich rzeźb i o dziwo, zostały zakupione przez tą spółdzielnię cepeliowską, której agenda mieściła się w Gdyni. Ale była radość – moje prace przyniosły mi pierwsze dochody z twórczej działalności. Ta współpraca z Cepelią trwała ponad czterdzieści lat. To była bardzo dobra instytucja dająca możliwość zarobku tysiącom rękodzielników w Polsce. Z chwilą przemian ustrojowych w naszym kraju, zlikwidowana została Cepelia w dotychczasowym kształcie. Cała rzesza ludzi straciła pracę i możliwość zarobkowania. Różnie o Cepelii mówiono, ja natomiast złego słowa o niej powiedzieć nie mogę. Tutaj istniał Fundusz Rozwoju Twórczości Ludowej dysponujący środkami na stypendia, nagrody, zapomogi i subsydia. Organizowane były liczne konkursy, wystawy krajowe i zagraniczne, bardzo dużo dzieł twórców ludowych eksportowano za ocean. To wszystko się skończyło.
W 1965 roku odwiedził mnie pan Arpad Kowalski. Zbierał materiały do książki o twórcach ludowych Kaszub i Kociewia. Po kilku latach, mój znajomy redaktor z Chłopskiej Drogi Roman Wójcik przysłał mi książkę A. Kowalskiego pod tytułem „Śladami świątków”, w której i o mnie autor pisze. Bardzo się ucieszyłem z tego faktu, a książka jest do dziś w mojej bibliotece.
Opiekunem tworzących w rękodziele ludowym z ramienia WDTL-u była niezapomniana ś. p. mgr Stefania Liszkowska - Skurowa. Organizowała, co roku zjazdy twórców w jej siedzibie. Dyrektorem tej placówki była wtedy, równie oddana twórczości ludowej, ś. p. Leokadia Grewicz. Pamiętam, jak zostałem zaproszony na taki zjazd, a mieszkałem jeszcze w Zblewie. Wtedy pierwszy raz spotkałem tak liczne grono rzeźbiarzy, hafciarek, plecionkarzy, poetów. Poznałem wtedy bliżej takich rzeźbiarzy jak; Apolinary Pastwa z Wąglikowic, Izajasz Rzepa z Redy, Leon Golla z Helu, Władysław Lica z Wdzydz Tucholskich, Stanisław Rekowski z Więckowych, Alojzy Stawowy z Bietowa, Jan Giełdon z Czarnej Wody, Teodor Kałuski z Małego Krówna. A hafciarki? Władysława Wiśniewska, Jadwiga Hinc, Leokadia Turzyńska, Marta Bławat, Helena Grulkowska – wszystkie z Wdzydz Kiszewskich, Monika Hildebrandt z Żukowa, Elżbieta Ebel z Wejherowa, Anna Konkel z Wejherowa, Ewa Wendt z Kartuz. Był plecionkarz Alojzy Speiser z Motarzyna, Anka Ostrowska z Wdzydz Kiszewskich też plecionkarka. Był rogarz Henryk Petk z Sierakowic i Bronisława Radtke z Żelistrzewa tkająca szmaciaki. Nikt z nich (oprócz Heleny Grulkowskiej) już nie żyje. Byłem bardzo zadowolony z tego spotkania, bowiem spotkałem ludzi znanych już w naszym środowisku od lat. Ja dopiero byłem na progu drzwi do tego świata. Tak się stało, że jestem w tej chwili rzeźbiarzem o najdłuższym stażu na Pomorzu i jednym z niewielu w kraju, którzy obchodzą swoje pięćdziesięciolecie pracy twórczej.
W 1972 roku zostałem przyjęty do Stowarzyszenia Twórców Ludowych w Lublinie, które działało już pięć lat, a powstało w 1968 roku z przekształcenia się Klubu Pisarzy Ludowych w STL o ogólnopolskim działaniu. Moja legitymacja ma numer 262. Dziś nasza organizacja skupia ponad dwa tysiące członków i liczebność ta utrzymuje się od wielu lat na tym samym poziomie. Organizacyjnie podzieleni jesteśmy na poszczególne Oddziały. Oddział Gdański STL powstał w 1978 roku z inicjatywy Krystyny Szałaśnej i mojej. Pani Krystyna zastąpiła panią Stefanię Liszkowską na stanowisku opiekuna twórców ludowych na naszym terenie i cieszyliśmy się z jej obecności do 2005 roku, do czasu przejścia jej na zasłużoną emeryturę. To była wspaniała etnografka. Miałem szczęście współpracować z panią Krystyną. Zjeździliśmy wspólnie wzdłuż i wszerz nasze Pomorze odwiedzając artystów ludowych. Tu byłby temat na całą książkę.
Lata siedemdziesiąte XX wieku były najlepszym okresem dla powojennej sztuki ludowej. Organizowano liczne wystawy, konkursy, imprezy folklorystyczne. Bardzo mile wspominam mój udział w Ogólnopolskim Festiwalu Folklorystycznym w Płocku, w którym uczestniczyłem dziesięć razy. Tam poznałem wspaniałych ludzi – ludowych artystów pracujących w wielu dziedzinach rękodzieła ludowego. Kilku ich wymienię; Wincenty Krajewski z Zawidza Kościelnego, Tadeusz Cąkała i bracia Adamscy – z lubelskiego, Stanisław Korpa z kieleckiego, Tadeusz Kacalak i Antoni Kamiński z Kutna, Naumiuk z białostockiego, Boguszyński i Maik z Kujaw – to rzeźbiarze. A ceramicy, hafciarki, malarki? Już niewielu z nich zostało.
Mój udział w wystawach sztuki ludowej należy liczyć w dziesiątkach. Poczynając od Starogardu i miast naszego powiatu, poprzez Gdańsk, Toruń, Warszawę, Płock, Kraków, Wrocław, Białystok i inne miejscowości naszego kraju. Wystawiałem też zagranicą – Sakskøbing i Kopenhaga - to Dania, Turku i Sippola w Finlandii, Schwerin, Parchim, Frankfurt i Rostok w Niemczech, Luant we Francji, Budapeszt – Węgry. Dużo moich prac jest w USA, Australii i na wyspach Fidżi w rękach kolekcjonerów prywatnych.
Jak już wspomniałem, było wiele konkursów regionalnych i krajowych na rękodzieło ludowe. I ja w nich brałem udział. Sukcesy? Były pierwsze nagrody i niższej klasy. Były też całkowite porażki. Nigdy nie starałem się za wszelką cenę być w czołówce. Zawsze chciałem tworzyć, a nie produkować. Raz zrobi się coś dobrego innym razem wychodzą knoty. I na tym chyba polega poszukiwanie w swojej sztuce właściwego kierunku. Nie trzymam się uparcie pewnej konwencji w sztuce. Porównując moje pierwsze prace z dzisiejszymi, dostrzegam ogromną różnicę w stylu. A zestawiając ze sobą prace z poszczególnych lat, widzę płynne przechodzenie do realizmu. Więcej tu jest sztuki amatorskiej niż „stylu ludowego”. Nie chcę stać uparcie w miejscu, by przypodobać się stronie komercyjnej. Słyszę nieraz, jak klient na jarmarku przy stoisku rzeźbiarza „ludowego”, szuka rzeźby w ludowym stylu, a twórca mu dopowiada, że zrobi mu, jaką sobie zamówi. Gdzie jest ta autentyczna ludowość? Ale tutaj już wchodzę na bardzo śliski grunt i pozostawiam go etnologom.
Drugą dziedziną mego rękodzieła to malarstwo na szkle. Tym również interesowałem się od dawna, bo już w 1959 roku poproszony zostałem przez Wojewódzki Dom Twórczości Ludowej w Gdańsku na warsztaty z malarstwa na szkle do Wejherowa. Dlaczego nie pojechałem? Pamięć nie odnotowała. Pewnie i dobrze, bowiem wtedy malowano na szkle bez oparcia o tradycyjne malarstwo na szkle, jakie na Pomorzu istniało. Nikt o tym nie wiedział, lub nie chciano wiedzieć z czysto ideologicznego punktu widzenia. Bo jak pogodzić fakt walki z kościołem i organizować warsztaty malowania na szkle w oparciu o zachowane zabytki o treści sakralnej, bowiem tylko o takiej tematyce malunki na szkle istniały na Pomorzu.
Kończyła się epoka komunizmu w Polsce i nadchodziła demokracja. W 1988 roku pani Krystyna Szałaśna – etnograf Wojewódzkiego Ośrodka Kultury w Gdańsku i dr Aleksander Błachowski z muzeum etnograficznego w Toruniu, zorganizowali warsztaty z malarstwa na szkle w oparciu o zachowane malunki z XIX wieku. Kilka sztuk znajduje się w Muzeum Kaszubskim w Kartuzach i dwa obrazki w Muzeum Etnograficznym w Toruniu. To jest wszystko, co zostało z XIX wiecznego malarstwa na szkle. Na dodatek nie zachował się ani jeden obrazek z terenu Kociewia. Ja twierdzę, że i tu takie obrazki wisiały na ścianach wiejskich chałup. Na czym opieram swoje twierdzenie? A no na tym, że główny zbieracz tych obrazków Izydor Gulgowski był Kociewiakiem. Kiedy pod koniec XIX wieku otrzymał posadę nauczyciela we Wdzydzach Kiszewskich i zaczął penetrować okoliczne wsie w poszukiwaniu istniejących jeszcze obrazków na szkle, myślę, że w tych zabiegach nie pominął Kociewia – swoich stron rodzinnych. Kaszuby nie były rejonem odizolowanym od sąsiadów. Wpływy kulturowe Kaszub i Kociewia wzajemnie się uzupełniały. To, że obraźnicy z Dolnego Śląska przybywali na odpusty ze swymi wyrobami na Pomorze (bo to był początek zaistnienia obrazków na szkle na naszym terenie) z czysto komercyjnego punktu widzenia, nie ograniczali się wyłącznie do terenu Kaszub. To chyba jest logiczne. Wracając do I. Gulgowskiego, kiedy ze swoją żoną Teodorą założyli skansen budownictwa wiejskiego w 1906 roku, tam w tej pierwszej chacie rybackiej gromadzili obrazki na szkle. Było tego kilka tysięcy. Niestety, pożar w czerwcu 1932 roku strawił zalążek skansenu wraz z zbiorami.
Pan dr Błachowski dogłębnie zbadał zachowane zabytki, które już nie wiele miały wspólnego z malarstwem dolnośląskim, bo były wytworem rodzimych artystów, i na ich podstawie poprowadził zajęcia z malarstwa na szkle. Byłem też ich uczestnikiem. Od tamtej pory maluje na szkle i nie tylko, bo również udzielam lekcji z tej dziedziny, na różnego rodzaju warsztatach z młodzieżą szkolną, z nauczycielami i uzdolnionymi mieszkańcami wsi.
Od 1985 roku współpracuję z Kaszubskim Uniwersytetem Ludowym we Wieżycy. Początkowo polegało to na uczestnictwie w plenerach, a w miarę nabierania doświadczenia, stałem się wykładowcą na zajęciach z malarstwa na szkle, rzeźby, i konsultantem na corocznym plenerze dla twórców ludowych. KUL, to wspaniała instytucja opierająca swą działalność na fachowej dydaktyce w dziedzinie upowszechniania kultury ludowej Kaszub, Kociewia i Borów Tucholskich. Cieszę się, że mogę edukować dzieci i młodzież mojego Kociewia. Odbywa się to zwłaszcza w Centrum Wystawienniczym i Regionalnym w Tczewie. W tym roku odwiedzę kilkanaście szkół Kociewia leżących w powiatach Tczewskim i Starogardzkim. Moi podopieczni wręcz chłoną wiedzę z malarstwa na szkle, bo ani im w głowie wyjść na przerwę czy na śniadanie, i koniecznie chcą się spotkać ponownie. To jest obiecujące zjawisko.
W dotychczasowej mojej działalności twórczej, największym osiągnięciem i wydarzeniem był osobisty udział w budowie ołtarza papieskiego w Sopocie. Spotkać tak wielkiego człowieka, jakim był Pan Marian Kołodziej – scenograf, można raz w swoim życiu. Ten, świętej pamięci już człowiek, zapadł głęboko w moje serce. W znaczącym stopniu wpłynął na moją rzeźbę i spojrzenie na sztukę z właściwej strony. Ołtarz, do którego rzeźbione figury i kapliczki, z inspiracji pana M. Kołodzieja rzeźbiarze Pomorza wykonali, zapisał się na stałe w naszym krajobrazie. Wiele z tych kapliczek i figur zdobi nasze świątynie, stoją na rozstajach dróg, zdobią przydomowe kapliczki. A, że jestem zamiłowanym dokumentalistą zdarzeń z dziedziny folkloru i sztuki ludowej, na podstawie moich zbiorów napisałem książkę opisującą kulisy budowy ołtarza pod tytułem „OŁTARZ PAPIESKI DŁUTEM STWORZONY”. To moja druga książka, bo pierwsza nazywa się „Na ścieżkach wspomnień…” i mówi o moim życiu, życiu rodziny, zwyczajach obrzędach, życiu dawnej wsi. Obie pozycję mają niewielki nakład, bowiem wydałem je własnym kosztem. Zwracałem się o pomoc finansową do wielu instytucji, żadna nie pomogła. W 2010 wydałem „Na ścieżkach wspomnień II…” i zbieram materiał do trzeciego tomu mych wspomnień. W 2011 wydałem książkę „Moje życie we wspomnieniach” o życiu i twórczości kaszubskiego malarza Leona Bieszke. W 2016 napisałem i wydałem kolejną książkę - „Losy rodu Stachowiaków”, którą współfinansowali Hania i Janek Stachowiak z Breisach am Rhein. W tym roku ukarze się książka, którą wydam przy pomocy środków stypendialnych Urzędu Marszałkowskiego w Gdańsku, zatytułowana „ Drogi Krzyżowe Kaszub i Kociewia”. Zawsze lubiłem pisać. Napisałem setki felietonów do różnych gazet i czasopism i piszę dalej.
Zbieractwo wszelkiego rodzaju przedmiotów kultury materialnej dawnej wsi, przez wiele lat było moim konikiem. Chciałem mieć własne małe muzeum. Życie zadecydowało inaczej. Cały wielki zbiór przekazałem do zbiorów muzeów w Oliwie i Starogardzie. Uważam, że tam będzie najlepsze miejsce dla tego rodzaju muzealiów. Gwoli ścisłości muszę dodać, że trochę z rodzinnych pamiątek pozostało w moim domu. Między innymi jest stary patefon i tłuczek do ziemniaków z kuchni babci Antoniny, liczący pewnie ze sto lat. To tym tłuczkiem, przez domowników nazywanym trampkiem, były gniecione szturane kartofle do maślanki. Babcia mawiała; weźkaj jano trampek i uszturaj te bulwi, ja upsieka szpyrków. Tłuczek nazywano też dukaczem, kartofle dukane, mawiano też kartofle trampane.
Pozwól drogi czytelniku, że wrócę do przerwanego wątku o teatrzyku w Białachowie. Wiele lat szukałem śladów mego „Pana” Stefana Gełdona (kiedyś pisał się Giełdon). By to zgłębić, odsyłam do mojej książki „Na ścieżkach wspomnień…”, tam wszystko opisałem. Tutaj chcę odnotować, że Pan Stefan Gełdon zaprosił mnie na jubileusz swojej działalności teatralnej, jako jednego z aktorów pierwszego przedstawienia. Po wielu latach dowiedziałem się, że w Białachowie przedstawialiśmy adaptację bajki Aleksandra Puszkina „O Popie i jego parobku Jełopie”. Jubileusz 60lecia pracy artystycznej i wychowawczej miał miejsce w Nowem w sobotę 17 października 2009 roku. To było bardzo miłe spotkanie, zwłaszcza, że po dziesięcioleciach spotkałem kolegę szkolnego Zygmunta Gołuńskiego, też jednego z pierwszych aktorów. Uhonorowani zostaliśmy pięknymi statuetkami teatralnymi.
W 2005 roku Zblewo obchodziło 700lecie swego istnienia. Uczyniono mi z tego powodu bardzo miłą niespodziankę, bo Rada Gminy jednogłośnie przyznała mi tytuł Honorowego Obywatela Gminy Zblewo. Wójtem wówczas był pan inż. Andrzej Gajewski. Czy zasłużyłem na ten tytuł? Uważam, że byli inni, godniejsi ode mnie, ale serdecznie za to dziękuję.
Z okazji 750lecia miasta Tczewa uhonorowano mnie „Pierścieniem Mechtyldy”. Pierścień przyznała Rada Programowa Kociewskiego Kantoru Edytorskiego, jako wyróżnienie redakcyjne „Kociewskiego Magazynu Regionalnego” w kategorii: edukacja regionalna.
Jeśli już mówię o honorach, jakie mnie spotkały na mojej twórczej drodze, najbardziej cenię sobie medal Oskara Kolberga. Mam też medal Teodory i Izydora Gulgowskich, brązowy i srebrny medal Bene Merenti, Skra Ormuzdowa, Pierścień Mechtyldy, odznaki - Zasłużony dla Kultury Narodowej, Zasłużony Działacz Kultury, złoty i srebrny Krzyż Zasługi i medal Gloria Artis. Ja się tym nie chwalę. Myślę, że wszyscy po tylu latach działalności na polu upowszechniania kultury i sztuki ludowej Kociewia i Kaszub, powinni być czymś uhonorowani.
Z perspektywy 60 lat zajmowania się kulturą i sztuką ludową wyrobiłem sobie już pewne zdanie na temat współczesnego rękodzieła. Chciałbym się zatrzymać przy jednym temacie, mianowicie przy rzeźbiarzach, tak zwanych samorodnych twórcach ludowych. 50 lat temu spokojnie można było nazywać ówczesnych rzeźbiarzy właśnie twórcami ludowymi, co było zgodne z definicją określającą ten typ działalności. No tak, tylko, że wtedy był zupełnie inny świat, nijak mający się do XXI wieku.
Kiedy zacząłem rzeźbić, była wiosna 1961 roku. W Zblewie stały jeszcze chaty pod strzechą, rolnik przemierzał kilometry za pługiem i kosił łany zbóż za pomocą kosy. Za stodołami stały rozwerki (kieraty) napędzające młockarnie czy sieczkarnie, a kartofle wybierało się na kolanach za pomocą trójzębnych haczek. A ówcześni rzeźbiarze? To byli samorodni artyści tworzący na potrzeby wsi. Rzeźbili świątki do przydrożnych kapliczek, co zdolniejsi na potrzeby wiejskich kościołów. Dawna rzeźba ludowa była wyłącznie o tematyce sakralnej i pokryta polichromią. Czemu rzeźbiarze malowali swoje dzieła? Bo taka była tradycja, bo farba dodawała uroku, uwidaczniała poszczególne elementy – atrybuty przynależne danemu świętemu, stanowiła warstwę ochronną dla rzeźby wystawionej na działanie warunków atmosferycznych, no i niwelowała braki warsztatowe twórcy. Jadąc z Trąbek Wielkich do Starogardu przejeżdżamy przez Gołębiewo. Tam stoją dwie kapliczki słupowe – jedna po lewej na początku wsi, druga po prawej przy wyjeździe. Nieznający tematu podróżni nie mają pojęcia, kogo przedstawiają figury na słupach. Te obecne figury są kopiami starych rzeźb przedstawiających św. Jana Nepomucena. Pod koniec XX wieku stare, piękne, pokryte polichromią rzeźby, z uwagi na postępującą degradację zostały przekazane do Muzeum Parku Etnograficznego we Wdzydzach Kiszewskich i zastąpione nowymi autorstwa ś.p. Zygmunta Bukowskiego. Pokryte zostały środkiem konserwującym i tyle. Polichromii już nie zastosowano – wielka szkoda. Tylko znawcy przedmiotu z trudem dostrzegą w figurach św. Jana Nepomucena.
Dzisiejsi rzeźbiarze też chcą być nazywani twórcami ludowymi, chociaż z tym pojęciem niewiele mają wspólnego. Są to raczej odtwórcy, którzy chcą się przypodobać odbiorcy swych dzieł. Formę ludowej rzeźby znajdujemy nawet w warsztatach artystów z akademickim wykształceniem. Mało jest rzeźby o tematyce sakralnej, a jeśli już, to u tych najwybitniejszych twórców, szanujących tradycję. Wiele jest rzeźby o świeckim wizerunku - rybacy, kowale, Żydzi, praczki itp. pokrytej ciemną bejcą (dot. Pomorza), no, bo to się sprzedaje.
A jaka jest przyszłość w tej dziedzinie sztuki? Trzeba nazwać rzecz po imieniu i skończyć z przymiotnikiem „ludowy”. Bezpieczniej byłoby nazwać współczesnych rzeźbiarzy twórcami amatorami, lub odtwórcami dawnej rzeźby ludowej.
Gdańsk 3 grudnia 2020 Edmund Zieliński