Rękodzielnicy Kociewia - część
I
Chcę w tym
opracowaniu przypomnieć sylwetki twórców ludowych Kociewia, których nie ma już
wśród nas, a byli i tworzyli. Kiedy ja
zacząłem zajmować się kulturą i sztuką ludową, miałem zaledwie 20 lat, a
bohaterowie tego felietonu mieli już pokaźny bagaż doświadczeń i sporo lat
życia.
Zacznę od tego, który pierwszy stanął na
ścieżkach mej twórczości. Był nim zacny, wielce zasłużony dla kultury ludowej
Kociewia, Alojzy Stawowy z Bietowa. Kiedy z nim się spotkałem z nim pierwszy raz? Oj, jak to
było dawno! O ile mnie pamięć nie myli,
to było jesienią 1960 roku. Uczestniczyłem w kursie dla scenografów teatrzyków
wiejskich. Przysłała mi zaproszenie pani Stefania Liszkowska - Skurowa z
Wojewódzkiego Domu Twórczości Ludowej w Gdańsku, który mieścił się przy ulicy
Korzennej w Ratuszu Staromiejskim. Dziś znajduje się tam siedziba
Nadbałtyckiego Centrum Kultury. W kursie uczestniczyło więcej osób reprezentujących ośrodki kulturalne
województwa gdańskiego. Pamiętam, że pod
koniec zajęć każdy z uczestników miał opracować scenografię do jakiejś sztuki
teatralnej. Coś mi się zdaje, że była to „Zemsta” A. Fredry. Zrobiliśmy małą
wystawkę, którą obejrzała pani dyrektor WDTL, Leokadia Grewicz. Zwróciła uwagę
na moje ciekawe rozwiązania sceniczne – to pamiętam. W pewnym momencie podeszła
do mnie pani Liszkowska i powiedziała, że jedzie do Bietowa do Alojzego
Stawowego, po czym zapytała, czy chcę
jechać z nią. Oczywiście, natychmiast się spakowałem i „Warszawą” garbusem
pojechaliśmy do Bietowa. Samochodem kierował pan Janusz Kuchiński, wieloletni
kierowca z WDTL-u. Pamiętam, że pogoda była
deszczowa. Krótko po południu zajechaliśmy przed gospodarstwo Stawowych.
Weszliśmy do domu, w którym przywitali nas starsi państwo – Alojzy Stawowy z
małżonką. Pan Stawowy od razu zrobił na mnie dobre wrażenie – schludnie ubrany,
z czarnym wąsikiem, miły pan. Pani Liszkowska przedstawiła mnie jako młodego
rzeźbiarza, a pan Stawowy chyba powiedział:
‘Witam w gronie artystów ludowych”. Boże, cóż ja wtedy sobą
reprezentowałem? Zielony sztubak, co to
nawet nie posiadał porządnego dłuta… Podziwiałem jego rzeźby o tematyce świeckiej, wykonane
w prawidłowych proporcjach. Z szafy dumnie na nas spoglądał Tadeusz Kościuszko,
którego pan Alojzy wyrzeźbił jeszcze przed wojną. Pokazał swoją książkę
pamiątkową, dyplomy, listy gratulacyjne. Pomyślałem wtedy: czy ja kiedyś mu
dorównam? Kiedyśmy gawędzili o rzeźbach, rzeźbiarzach i sztuce ludowej,
małżonka pana Alojzego przygotowała pyszny poczęstunek. Na stole znalazła się
prawdziwa wątrobiana, krwawa (salceson), metka i wędzona szynka, a do tego
swojski chleb. Pyszności! Syci, pełni miłych wrażeń serdecznie się pożegnaliśmy
i pojechaliśmy do Zblewa, do mego domu.
Alojzy Stawowy około 1970 roku
Pan Stawowy
nie był rodowitym Kociewiakiem. Urodził
się 18 maja 1904 roku, w Żelazkowie koło Gniezna. Na Kociewie przybył w 1920
roku. Tu poznał swą przyszłą żonę Bronisławę, z którą przeżył 60 lat.
Rzeźbiarstwem zainteresował się jeszcze przed wojną. Początkowo były to
postacie historyczne, jak: Kościuszko, Pułaski, Haller. Dopiero pod
wpływem Wojewódzkiego Domu Twórczości
Ludowej, około 1956 roku, zainteresował się tematyką z życia wsi. Jego rzeźby
miały poprawne proporcje. Wręcz nienawidził wykonanych niestarannie postaci. Kiedyś tak mi powiedział: „Poprosili mnie z WDTL, bym wykonał jakiegoś
sławnego człowieka, innych poprosili też.
Byłem na otwarciu tej wystawy. To, co tam mieli porobione, to by się wej
diabeł uśmiał”. Jednocześnie był bardzo delikatny w publicznej ocenie prac innych rzeźbiarzy. Nikogo nie uraził.
Zresztą o swych rzeźbach też niewiele opowiadał. Był skromnym człowiekiem. Jego
pracownia w Bietowie była prawdziwym przytuliskiem dla artystycznej duszy. Na
ścianach dyplomy uznania, na półkach rzeźby, te najnowsze i te pokryte patyną
czasu. Stół stolarski, mnóstwo narzędzi i wszechobecny zapach lipowego drewna.
Przebywał w pracowni wiele godzin dziennie, mozoląc się z lipowym klockiem.
Jego częstym tematem było „Wesele Kociewskie” według Bernarda Sychty.
Lubiłem
odwiedzać tego zacnego człowieka. Bardzo się cieszę, że mam” żywego” Alojzego
Stawowego na wąskiej taśmie filmowej oraz zapis głosu na taśmie magnetofonowej.
Pan
Stawowy brał często udział w konkursach i wystawach sztuki ludowej. Mizernie
wyglądały moje prymitywne rzeźby obok dojrzałych prac pana Alojzego Stawowego
na wystawie w Starogardzie, w roku 1961. Ale byłem dumny, że stały właśnie obok
jego dojrzałych rzeźb. W konkursie „Pamiątkarstwo ludowe” w Gdańsku. w 1959
roku, otrzymał wyróżnienie. W 1972 roku wyróżniono jego prace w konkursie
„Rzeźba ludowa Polski Północnej”. Na ogłoszonym przez Wojewódzki Dom Kultury
konkursie „Sztuka ludowa Pomorza Gdańskiego”, w 1976 roku, otrzymał I nagrodę.
To tylko niektóre konkursy, w jakich brał udział. Od 1960 roku rzeźby Stawowego
eksponowane były na wszystkich wystawach
sztuki ludowej organizowanych przez WDK w kraju i za granicą: 1972 –
Rostock, 1978 – Mielnik (Czechy), 1979 – Pécs (Węgry), 1983 – Rovanieni, Pori i Turku (Finlandia).
Jego rzeźby znajdują się w licznych muzeach etnograficznych w kraju oraz
kolekcjach prywatnych.
Pan
Stawowy bardzo sobie cenił współpracę z Wojewódzkim Ośrodkiem Kultury, a
szczególnie z panią Stefanią Liszkowską. W jednym z listów tak pisał: „Szanowna Pani Magister. W załączeniu
przysyłam pani mój rachunek wraz z tem zestawieniem. Za korespondencję, w
jakiej przebija wyraźna troska o byt jednostki twórczej, za wszystko, co Pani
czyni dla ludzi sztuki ludowej i rozwoju tej sztuki, należy się Pani nie tylko
dziękować, ale i podziwiać... Zatem należałoby być zdrowym i długo żyć i zawsze
coś tworzyć”. Innym razem przesłał na ręce pani Liszkowskiej swój wiersz
„Legenda o jednej lipie”, napisany w 1969 roku: „Przy polnej drodze rozstaju / rosła lipa pełna maju. / Lipa ta zwana
koronna / mocno zielona i wonna. / Co w burzy chroniła ptaszęta / wabiła
chłopców-dziewczęta./ Wiejska kapela grała / i młodzież pieśni śpiewała.(...)”
Pan Stawowy chętnie udzielał lekcji posługiwania się dłutem okolicznym
chłopcom. W swoim życiorysie twórczym pisał: „(1974) Ja nie mam prawa uczyć nikogo rzeźbienia, bo nie mam do tego uprawnień,
ale tak skrycie to przychodzi do mnie co wtorek po południu Tadeusz Michalak z Lubichowa,
uczeń 7 klasy”. I dalej pisał: „Prace
twórców ocenić może sprawiedliwie tylko ten, który ma w sobie nie skalaną
twórczą duszę. Moja pracownia jest czasem odwiedzana przez młodzież szkolną i
harcerzy. Bywam też czasem zapraszany do szkół na spotkania z pokazem kilku
drobnych prac i pogadanką na temat rzeźby. Dodam jeszcze, że mój stan zdrowia
komplikuje w poważnym stopniu moją ulubioną dziedzinę.”
Dziś już nie
ma pana Stawowego. Pozostały rzeźby i wspomnienia. Co raz mniej jest tych - którzy nie bacząc na profity - tworzą z potrzeby serca, A taki był Alojzy
Stawowy! To również dzięki niemu region kociewski stał się bardziej znany i
dostrzegany na mapie kulturalnej Polski.
Alojzy Stawowy zmarł 9 marca 1994 roku w Bietowie.
Ten wspaniały człowiek mieszkał w
Więckowach koło Skarszew. Poznałem go osobiście, wiele lat później niż pana
Stawowego. Było to w 1978 roku, kiedy to Andrzej Błażyński, ze świeżym dyplomem magistra etnografii, objął stanowisko
kierownika Stacji Upowszechniania Wiedzy o Regionie w Starogardzie i
zorganizował panu Rekowskiemu wystawę jego prac. Szczerze mówiąc, byłem bardzo
zaskoczony różnorodnością dzieł pana
Rekowskiego. Wszystko było bardzo interesujące - i jego mobilne zabawki –
karuzele, szopki, wiatraki i te ptaki -
dziwaki, których wcześniej nigdzie nie widziałem. Pan Stanisław Rekowski
był bardzo usatysfakcjonowany wystawą. Dobrze, że jest w moich archiwaliach na
taśmie filmowej, gdzie puszcza w ruch swoje karuzele, demonstruje - jedyne w swoim
rodzaju - ptaki.
Stanisław Rekowski był właściwie prekursorem
rzeźby ludowej na Kociewiu. Urodził się w 1895 roku w starej rodzinie
szlacheckiej, zasiedziałej w tej wsi od
ośmiu pokoleń. Całe życie spędził na wsi, prowadząc gospodarstwo rolne. Jego
twórczość dostrzeżono dość późno, bo dopiero w 1967 roku. A przecież już w 1915
roku, będąc w szpitalu w Świeciu z powodu odniesionej kontuzji na froncie,
zaczął zajmować się snycerką. Ozdabiał półeczki, szafki, stoliki. Jego prace,
eksponowane na wystawie żołnierskiej, cieszyły się powodzeniem i uznaniem. Po
powrocie do domu przede wszystkim zajął się gospodarką. W chwilach wolnych od
zajęć rolniczych, szczególnie jesienią i zimą, powrócił do snycerki, wykonując zdobione szafki,
krzesła, zegary. Rozwijał swoje zamiłowanie do drewna i rzeźbił różne ptaki i
figury. Tworzył też ruchome zabawki na
prezenty dla dzieci w rodzinie, sąsiadów i miejscowego przedszkola.
Był dobrodusznym człowiekiem,
łatwo nawiązywał kontakt z dziećmi, które do niego wprost lgnęły. Przychodziły
do niego i z przygotowanego drewna, pod jego okiem, wykonywały ptaszki. W
obejściu swego gospodarstwa postawił wrak autobusu, by w razie niepogody dzieciaki
mogły rzeźbić pod dachem.
Otrzymał I nagrodę w konkursie Sztuka Ludowa Ziemi Gdańskiej w 1973 roku
i tą samą nagrodę w 1980 roku, za prace
wystawione w konkursie Rybak w
rzeźbie ludowej. Brał udział w wystawach krajowych, wzbudzając wszędzie
podziw swymi ptakami i zabawkami kinetycznymi. Najbogatszy zbiór prac pana
Rekowskiego znajduje się w Dziale Etnografii Muzeum Narodowego w Gdańsku. Są tu
przedziwne ptaki, karuzele, szopki, a nawet rzeźba wykonana w gazobetonie.
Pamiętam, że etnografowie trochę się zżymali na widok tej pracy, bowiem
tworzywo to jest obce rzeźbie ludowej. Pan Rekowski lubił zaskakiwać
nowinkami w swych pracach. Miał wtedy już ponad 85 lat i łatwiej było wydobywać
„ukrytą” rzeźbę z kruchego gazobetonu niż z opornego dłutom drewna. Dziś ta
rzeźba, to już cenny zabytek wśród prac
naszego artysty.
Odwiedzałem pana Stanisława
kilkakrotnie. Za każdym razem spotkanie z tym człowiekiem wywierało na mnie
ogromne wrażenie. Pamiętam, jak byłem u niego z Krystyną Szałaśną, etnografem z
muzeum w Oliwie, a było to 8 czerwca 1982 roku. Zamierzaliśmy kupić od pana
Rekowskiego jego prace do zbiorów muzealnych. Zastaliśmy naszego twórcę w
dobrym zdrowiu. Usiedliśmy przy stole, oczywiście przy kieliszku doskonałej nalewki
pana Stanisława. Kiedy wyjawiliśmy mu cel naszej wizyty, wyraźnie się ożywił. Z
leżącego na stole pudełka papierosów wyjął jednego, złamał, i połówkę
włożył do szpycka (lufka, cygarniczka),
którego włożył do ust. Z lekka trzęsącymi się rękoma potarł zapałką o draskę.
Migotliwy płomyk powoli przytknął do
papierosa i pociągnął powietrze. Z ust buchnął kłąb niebieskiego dymu prosto w
twarz piszącej przy stole pokwitowanie pani Krystyny. Jeszcze wtedy takie
zdarzenie było czymś normalnym, i nie robiło na nikim wielkiego wrażenia. Ktoś
palił i tyle. Pan Rekowski, już wtedy
staruszek z siwą bródką, ale duchem wciąż młody, puścił nam w
ruch swoje karuzelki i szopki. Na jego
twarzy malował się figlarny uśmiech i
zadowolenie, że to wszystko jego prace i
jeszcze się kręcą. Do moich prywatnych zbiorów też kupiłem ptaszka, który
przypomina tamtą, dawną wizytę u kociewskiego rzeźbiarza. Tu mała uwaga
odnośnie tożsamości regionalnej pana Rekowskiego. Stanowczo twierdził, że on i
jego ród zawsze byli Kociewiakami, że jego ziemia rodzinna jest kociewską. A
spotykamy w niektórych opracowaniach, choćby w „Bedekerze Kaszubskim” Róży
Ostrowskiej i Izabeli Trojanowskiej, przynależność Więckowych i Skarszew do Kaszub.
Pan Rekowski pasjonował się również
działalnością społeczną. Był filantropem – podarował część swej ziemi na
poszerzenie drogi i budowę przystanku kolejowego. Działał w Kółku Rolniczym i
Ochotniczej Straży Pożarnej, gdzie do końca życia był członkiem honorowym.
Za
swą działalność na polu krzewienia kultury ludowej, za wybitne osiągnięcia, za
opiekę nad młodzieżą, w 1980 otrzymał nagrodę i medal Teodory i Izydora
Gulgowskich. Nagrodzony też został Złotym Krzyżem Zasługi w 1981 roku, a w 1983
uhonorowany został nagrodą i medalem im. Oskara Kolberga.
Zmarł w
czerwcu 1989 roku, pozostawiając po sobie bogaty dorobek artystyczny i
społeczny swego długiego życia.
Był kolejnym
znakomitym rzeźbiarzem kociewskim. Urodził się 27 lipca 1929 roku w Czarnej
Wodzie. Mieszkał w uroczym zakątku tej miejscowości, na skraju lasu i łąk.
Każda pora roku była Jankowi miła i inspirowała go do twórczej pracy. Był
znakomitym wytwórcą ptaków i nie daremnie „ptasznikiem z Czarnej Wody” go
nazywano.
Podpatrywał przyrodę i zaklinał ją w lipowym, brzozowym i sosnowym
drewnie, nadając kształt ptaszków, sarenek i innych leśnych zwierzątek. Nie
stronił też od rzeźby sakralnej i malowania na desce czy płótnie. Potrafił
wykorzystać fakturę drewna, jego kształt i kilkoma cięciami nożyka czy
siekierki wydobyć z drewna ukrytą srokę,
dzięcioła czy wilgę. Przez dwa lata próbował swych sił w Technikum Sztuk
Plastycznych w Gdyni Orłowie. Gdyby nie choroba byłby pewnie znakomitym artystą
plastykiem. Był częstym gościem zakładów leczniczych, co znacznie utrudniało
Jankowi kontynuowanie nauki.
Od 1959 do 1962 roku pracował w Zakładach Płyt Pilśniowych w
Czarnej Wodzie jako malarz ścienny. Wkrótce jednak i z tego musiał zrezygnować,
zajął się wyłącznie twórczością ludową.
Nawiązał bliski kontakt z WDTL. Również nim, od strony merytorycznej,
serdecznie zaopiekowały się panie: Stefania Liszkowska – Skurowa i pani
etnograf Krystyna Szałaśna z Oddziału Etnografii Muzeum Narodowego w Gdańsku.
Pani Funia wiedziała, że Jankowi nie wiedzie się najlepiej. Pokierowała go do
Cepelii, gdzie przez jakiś czas dostarczał swoje prace.
Odwiedzałem
naszego „ptasznika” sam, bądź w towarzystwie Krystyny Szałaśnej. Pamiętam, jak
pierwszy raz pojechałem do Janka w latach siedemdziesiątych. Wysiadłem z
autobusu i skierowałem swoje kroki do siedliska naszego rzeźbiarza. Droga
wiodła przez las rozedrgany letnim upałem i przepełnionym świergotem ptaków. W
powietrzu wisiał zapach żywicy cieknącej z pni starych sosen. Piaszczysta droga
z wplecionymi korzeniami przypominała mi tę z lasu dziadka, która prowadziła do
jeziora i dalej w las rządowy, jak nazywaliśmy lasy państwowe. Droga wcale się
nie dłużyła. Wręcz przeciwnie, chciałem iść jak najdłużej i snuć wspomnienia z
dzieciństwa i dziadkowego lasu. Wkrótce w prześwicie sosen ujrzałem niewielką
chatkę, stojąca na skraju boru. Drewniany płot, bramka, podwórko, zastukałem do
drzwi chaciny. Otwiera mama Janka (mieszkał tylko z nią). Wyłuszczyłem cel
mojej wizyty i weszliśmy do kuchni, gdzie pod platą palił się ogień, rzucający
na ściany i sufit refleksy świetlne. Powietrze nosiło zapach świeżo struganego
lipowego drewna, i faktycznie, w sąsiednim pokoju siedział na zydelku nasz
Janek i strugał ptaszka. Przywiozłem Jankowi dokumenty potrzebne do ubiegania
się o przyjęcie do STL. Poprosiłem go też o wykonanie dla mnie św. Franciszka i
Matki Bożej. W niedługim czasie wyrzeźbił i była okazja do powtórnego
odwiedzenia Jana Giełdona.
Pani Krystyna Szałaśna
opowiedziała mi taka przygodę związaną z odwiedzinami u Janka Giełdona. Była
śnieżna zima i trzeba było pojechać do pana Giełdona zakupić kilka jego prac do zbiorów Oddziału
Etnografii Muzeum w Oliwie. Były jakieś problemy z komunikacją, samochód
służbowy nie funkcjonował, więc pojechała autobusem. Około godziny czternastej
wysiadła na przystanku PKS w Czarnej Wodzie i brnąc, w śniegu przez las, dotarła
do siedliska państwa Giełdonów. Pani Giełdonowa mocno się zdziwiła, że pani
Krystyna w taką pogodę ich odwiedziła. Ogrzała się w przytulnej izbie, zapadał
zmrok, więc pani Krystyna zakupiła kilka prac, zapakowała do torby i ruszyła
przez las do szosy. Śnieg po kolana, torba ciężka. Co robić? Miała na sobie
pasek z klamrą, przypięła go do torby, i ciągnąc za sobą, dobrnęła do
przystanku. Nic nie jedzie, zadymka. W końcu zatrzymał się jakiś autobus z
pracownikami i uprzejmy kierowca poradził jej, by skorzystała z tego pojazdu, bo szybko nic
tu nie pojedzie. I tak dojechała do Starogardu, i dalej do Gdańska. Takich
przygód związanych z gromadzeniem zabytków kultury materialnej wsi pracownicy
naszego muzeum w Oliwie mieli więcej.
Minęło kilka lat. Dowiedziałem
się, że nasz Janek po śmierci swojej mamy został umieszczony w Domu Pomocy
Społecznej w Damaszcze koło Godziszewa. Odwiedziłem go z panią Szałaśną. Był
bardzo przygaszony, smutny. To nie było miejsce dla człowieka na co dzień
obcującego z przyrodą, człowieka wolnego. Próbował powrotu do swej chatki w
Czarnej Wodzie, bez wiedzy kierownictwa DPS. Tam jednak sam egzystować nie
mógł. Choroba postępowała musiał przebywać pod opieką, również lekarską. W
czasie naszych odwiedzin kupiłem od Janka obraz namalowany na desce, tam, w
Damaszce, przestawiający św. Franciszka
(po latach podarowałem obraz do zbiorów Oddziału Etnografii Muzeum Narodowego w
Gdańsku). Ucieszył się, że obraz znalazł nabywcę, a do tego otrzymał znaczną
sumkę na własne potrzeby. Niedługo potem pani Krystyna Szałaśna powiadomiła
mnie, że Jan Giełdon zmarł 29 sierpnia 1982 roku i pochowany został na
cmentarzu parafialnym w miejscowości Turze.
Grobem Janka
chciała zaopiekować się młodzież z miejscowej szkoły. Nie wiem czy tak się
stało.
Gdańsk 30.10.2017 Edmund Zieliński