sobota, 9 lutego 2013
Zmarł Kazimierz Aszyk - pomorski bobrowniczy
sobota, 09 luty 2013
Zmarł Kazimierz Aszyk - pomorski bobrowniczy. W 2004 r. zamieściliśmy w portalu Jego wyrażone w różnej formie refleksje i opowiadania...
Kazimierz Aszyk - emerytowany leśniczy mieszkający w Borach Tucholskich koło wsi Długie jest przede wszystkim znany jako pomorski bobrowniczy. Szerzej o nim piszemy w dziale Przyroda Kociewia. Tu przedstawiamy go, a raczej pan Kazimierz sam się przedstawia jako pisarz w zbiorze opowiadań pt. Opowiadania myśliwskie. PAJĘCZYNA
Pisanie to nieuleczalny nałóg, choroba, której wyleczyć się nie da, na którą nie ma lekarstwa, chociaż lekarzy – krytyków jest wielu. Trzeba więc myśli przenosić na papier, może ktoś jeszcze się zarazi bakcylem twórczości.
Dotychczas pisałem sprawozdania z mojego życia, autobiografie zdrowotne, zawodowe, sprawozdania z nauki o przyrodzie, zwłaszcza o bobrach i mojej działalności wśród przyrody. Odczuwam jednak pewien niedosyt czytając moją pisaninę, gdyż w mojej krytycznej ocenie brakuje tam opisu wielu radosnych chwil, przeżyć emocjonalnych, często niespodziewanie komicznych, dowcipnych, po wielu latach dziś jeszcze wywołujących uśmiech na twarzy, nawet w wieczornych wspomnieniach rodzinnych, bo to mnie się zdarzyło, dla patrzących było powodem do złośliwej radochy.
Pajęczynę czasu zakryte zdarzenia przy głębszym zamyśleniu odżywają na nowo a by jak w filmie pokazać się w wyobraźni, pod warunkiem, że potrafimy sobie obrazy życia stworzyć od nowa. Trzeba tu być trochę romantykiem i być przekonanym, że chociaż ciało prawem odwiecznym przyrody starzeje się, zmarszczki pokrywają twarz, dusza zawsze jest młoda i gotowa odtwarzać zdarzenia takimi jakie były bardzo dawno temu.
Znam artystę rzeźbiarza świątków, który najlepiej wykonywał swoje piękne dzieła podczas podającego deszczu. Zygmuś będąc moim gościem mieszkał w małym domku Bobrówki. Przy dobrej słonecznej pogodzie chodził z nachylonym czołem po łąkach, lesie; nie rzeźbił. Kiedy tylko zaczęło z zachmurzonego nieba siąpić, Zygmuś wychodził na taras z domku z butelczyną i dwoma kieliszkami - Dzień dobry – panie Kaziu! - Po jednym? Był też tam drugi pojemniczek wody ognistej i od teraz na podwórku Zygmuś rzeźbił piękne świątki.
Trzeba nieraz trochę podniety sztucznej. Niedużo, trochę jednak się przydaje, aby zasłaniającą naszą twórczość pajęczynę lekko odgarnąć dla lepszych widoków myślowych.
Mam dwóch młodszych przyjaciół księży. W styczniu dokładnie drugiego minie dziewięć lat od naszego poznania. Kiedy to jeszcze byli klerykami, każdą wolną chwilę spędzali w lesie podziwiając Boga w przyrodzie. Na ostatnim roku studiów obronili prace magisterskie p.t. “Bóg a przyroda”, czerpiąc sporo wiedzy z lasu u mnie, powołali się też na moją książkę “Bobry Gdańskie”. Słyszeli o mojej działalności bobrowniczej, szukali mnie i znaleźli. Spotykaliśmy się często, jeździliśmy do rezerwatu Zdrójno, stawialiśmy samochód przed tablicą informacyjną, że tu jest rezerwat. Dalej chodziliśmy pieszo, lecz przedtem na dach samochodu wędrowała ćwiarteczka, piliśmy po jednym łyku dla “rozjaśnienia umysłu”, rozgarnięcia pajęczyny myślowej. Częste były te wycieczki podczas których sprowokowany ich wiedzą teologiczno-filozoficzną rozwijałem temat przyrodniczy. Nasze dyskusje i poczucie, że jesteśmy również cząstką otaczającej nas przyrody powodowały, że razem wznosiliśmy myśl dziękczynną Ku Stwórcy.
Mam przed sobą fotografię, gdzieś sprzed 22 lat. Nie wiedziałem, że wchodzący po drabinie młody przyjaciel Kapitan Bogdan ma z sobą aparat fotograficzny. Bogdan to taki myśliwy polujący bezkrwawo. Tym razem mnie upolował. Taki byłem zamyślony, że dopiero kiedy wszedł na ambonkę zauważyłem, że jest. Nie przyszedłem na ambonkę na Graniczniaku aby polować. Chciałem odpocząć. Często po całodniowej pracy w lesie, wieczorami chodziłem do lasu aby odpocząć. Nie należałem do myśliwych “amboniarzy”. Zawsze spacerowałem po lesie, czułem się istotą wtopioną w potęgę borów jak każde tam bytujące inne żywe stworzenia. Tym razem jednak byłem bardzo zmęczony i wolałem odpocząć na siedząco. Teraz po wielu latach odczytują mój portret jako zatroskanie czymś co się zdarzy, czułem że mój organizm zaczyna podstępnie swój początek destrukcyjny. Wielka to zagadka. Trudno zgadnąć co będzie. Nigdy nie wiemy co zdarzy się jutro. Intuicyjnie przeczuwałem, że muszę zacząć się ratować. Udało się, bo przez następnych wiele lat nie jeden skalpel chirurga ratował mnie od ostateczności o czym napisałem w książce pt. “Serce”.
Na tej fotografii dubeltówka wisi na żerdzi ambonki. Ręce splecione jak do modlitwy, to ręce człowieka który dużo pracuje fizycznie. Zapatrzenie w dal świadczy o głębokiej myśli nurtującej mój umysł.
Była na tej ambonce piękna pajęczyna pająka-krzyżaka. Zasłaniała mi trochę widok na las przede mną, była to jednak kompozycja przyrodnicza zgodna z moim tokiem myślowym, też zasłoniętym pajęczyną nieprzewidywalności.
Z lasu słychać wieczorny koncert ptaków. Drozdy, kosy, kukułka, zięby słychać przy bezwietrznej ciszy, te bliskie i dalekie.
Z odległej o 5 km wsi niesie się echo dzwonów kościoła. Te wzywają nas do wieczornej modlitwy. Kolega odszedł z ambonki, jak wtopiony w tą przepiękną melodię przyrody i dzwonów odczułem potrzebę modlitwy w tym jakże uroczym kościele.
Autor na ambonce
TRADYCJE I ZWYCZAJE ŁOWIECKIE
Darz Bór! Aby bory nam dożyły.
W każdym z nas płynie kropla krwi myśliwego. Nasi praojcowie musieli polować, polowali. Obok zbieractwa polowanie było głównym ich zajęciem, przecież trzeba było jeść, trzeba było skórą się okryć, spać pod skórą. Nie znano jeszcze uprawy rolnej, a więc polowano dla potrzeb pierwszych, po to aby żyć. Mamy na to dowody.
Z okresu górnego paleolitu (40 tysięcy - 14 tysięcy lat przed naszą erą) pochodzą znaleziska z Jaskini Ciemnej w Ojcowie koło Krakowa. Wykopano je z głębokości 6 m. Są to ślady życia dawnych łowców. Natomiast inne wykopaliska sprzed 6 tysięcy lat przed naszą erą w Janisławicach odkopano grób ok. 40 – letniego łowcy i tam już znaleziono krzemienne groty, strzały z łopatek tura, motyczkę z kłów dzika, sztylet z kości jelenia, a więc polowano w tamtym czasie na tą samą zwierzynę, która dzisiaj w naszych lasach występuje, oprócz tura, który całkowicie zginął.
Pierwsi ludzie nie mieli narzędzi do polowania, więc radzono sobie maczugami, kopano wilcze doły, zwierz wpadł potem go dobijano i użytkowano. Doskonalono sposób polowań. 4 tysiące lat przed naszą erą znano już oszczepy, łuki, topory z rogu jelenia. Polowano na wszelką zwierzynę, również na ptaki: gęsi dzikie, kaczki dropie, głuszce, cietrzewie. Tysiąc lat przed naszą erą posługiwano się już narzędziami z brązu. W Mierczycach koło Legnicy odnaleziono formę odlewniczą do odlewania grot do strzał, do dwóch grot naraz. W tamtych czasach polowali wszyscy i wszędzie.
Pierwsze tysiąclecie naszej ery w ramach wspólnoty pierwotnej. Jeszcze nie było państwa zorganizowanego, palowali wszyscy ale polowanie to było jeszcze zawsze koniecznością i w zasadzie polowania były łatwe, lasów lesistość była bardzo duża, ludzi było nie wielu natomiast zwierzyny wszelka obfitość. Już wtedy polowania były zorganizowane bardziej gromadnie, ludzie dzielili się zdobyczą.
Wczesnopiastowska Polska – wtedy właśnie zaczęła się już organizacja. Ustalił się wtedy ustrój feudalny i w tym że ustroju feudalnym pojawiły się pewne ograniczenia łowieckie, a więc w wiekach od X do XIII powstał monopol na polowanie księcia a potem króla. Podzielono – książę czy król powiedział – “mnie wolno polować w całym kraju natomiast poddani mogą polować nie wszędzie i tylko na pewną zwierzynę”, a więc powstał już podział na zwierzynę grubą i drobną. Na zwierzynę grubą wolno było polować księciu, królowi a do zwierzyny grubej zaliczano: tura, żubra, niedźwiedzia, dzikiego konia, dzika, jelenia, daniela, łosia. Natomiast na wszelką inną zwierzynę drobną jak lis, zając, ptaki mógł polować każdy gdzie tylko chciał, a szczególnie tam gdzie mieszkał, z tym że już wydano zakaz polowania w sieci. I tak zaczęły się pewne ograniczenia i organizacje.
W XIII w. powstał szczyt rozwoju łowiectwa w Polsce za sprawą króla Kazimierza Wielkiego. Był to wielki zamiłowany łowca. Polował i wydawał rozporządzenie. Ostatni raz zapolował nieszczęśliwie. Pasja myśliwska Kazimierza Wielkiego stała się przyczyną jego śmierci. Podczas polowania w lasach przedborskich ścigając konno jelenia przewrócił się tak nieszczęśliwie, że jak pisze kronikarz Janko z Czankowa otrzymał niemałą ranę w lewą goleń. Król mimo iż przewieziono go na Wawel i oddano go pod opiekę medykom wkrótce zmarł. Zdarzało się to i królom bo polowanie nie jest taką bezpieczną zabawą, mówi się, że idąc na niedźwiedzia szykuj mary, a idąc na dzika szykuj łoże.
W roku 1420 wydano w Polsce pierwszą ustawę łowiecką. Była ona wydana przez króla Władysława Jagiełłę o nazwie “O łowach i czasach ochronnych”. To były już ograniczenia. Wprowadzono czasy ochronne kiedy matki zwierzyny były ciężarne nie było wolno polować. W tamtym czasie polowało rycerstwo, polowała arystokracja kościelna. Polowanie traktowano w tamtym czasie już jako goszczenie, jako rozrywkę z zakończeniem jakiegoś ogniska. Popijano miodem, ale tamtejszy miód ówczesny był lepszy niż dzisiejsza czysta wyborowa, więc bardzo często spano w miejscu gdzie pito, ale jednak to już było bardziej rozrywką, goszczeniem i takim jakby współzawodnictwem bo w czasie pokoju każdy rycerz winien był polować, musiał polować aby nie zatracił wprawy władania mieczem, bronią, polowanie jest jednak pewnym treningiem.
Powstała też idea gospodarstwa łowieckiego, że polowanie to przyjemność natomiast hodowla zwierzyny jest obowiązkiem. Myśl ta zrodziła się w drugiej połowie XIX w. a wiele z tego pozostało do dziś. Powstawały różne organizacje łowieckie. W 1923 roku na zjeździe w Warszawie powołano Centralny Związek Polski Stowarzyszeń Łowieckich. W roku 1936 ta organizacja oraz wszystkie inne drobne organizacje przyjęły nazwę Polski Związek Łowiecki. Nazwa ta istnieje do dziś. My zwiemy się Polski Związek Łowiecki. Niestety w roku 1939 do roku 1945 przestaliśmy polować. Zawierucha wojenna nie pozwoliła nam polować, robili to za nas ze skutkiem takim, że wyginęły wszystkie łosie, żubry, bobry. Nasi sąsiedzi i z zachodu i ze wschodu robili to chyba specjalnie po to żeby na terenie naszego kraju nic nie było. Jednakże w roku 1945 kiedy znów odrodziliśmy się, kiedy znów byliśmy Polską ale jeszcze nie taką, którą byśmy chcieli zaczęliśmy myśleć o ponownym zagospodarowaniu.
W roku 1959 parlament nasz wydał ustawę o Polskim Związku Łowieckim, który wytycza podwójną rolę, że łowiectwo jest gospodarką łowiecką i formą wypoczynku na łonie natury.
Jak to dzisiaj wygląda? Myśliwi zrzeszeni są w kołach łowieckich. W każdym województwie jest Wojewódzki Zarząd Łowiecki, który prowadzi ogólną organizację w tych że kołach a wszystkim w Polsce przewodniczy Naczelna Rada Łowiecka, która ma swoją siedzibę w Warszawie. Taką najważniejszą władzą postanawiającą pewne sprawy jest walne zebranie koła łowieckiego, na którym postanawia się pewne rzeczy, jak gospodarować, co robić, gdzie strzelać, ile strzelać, kto może strzelać bo nie każdy ma do tego pełne prawo.
Jest w naszym łowiectwie pewien zwyczaj, że nie wszyscy nas rozumieją bo my np. mówimy, że zając ma skoki, że zając ma słuchy a nie uszy, że ktoś tam ma chwost, a ktoś ma latarnie cos, że nie oczy a latarnie. Zacytuję tu wiersz Artura Śliwińskiego o zającu:
Dumając o swej doli
Usiadł zajączek w roli
A w utrapień nawale
Takie rozwodzi żale
Natura innym błoga,
Dla mnie skąpa i sroga
Dlatego nie pojmuję
Wszystkiego mi brakuje.
Nie mam nóg tylko skoki,
Kicaniem są me kroki
Myślałby kto, żem głuchy
Zamiast uszu mam słuchy.
Za oczy się dostały
Jakieś wytrzeszcza, gały
Krew mą myśliwi mili
w farbę przeistoczyli
Turzycą zwą włos długi
W miejscu zębów mam strugi
Domy me, oficyny,
Ponazywali kotliny
Wszędzie będąc pod strachem,
Samiec zowie się gachem
A zajęcze zaloty
Zwą się znowu parkoty
Gdy w rzepaku goszczę
Powiadają, że poszczę
A jak siedzę pod krzakiem
Zwą mnie wtedy leżakiem
Jak po śniegu się włóczę,
Utrzymują, że kluczę,
A gdzie stawiam swe stopy
Mówią, że to tropy
W biegu zawsze tnę susa,
Bo mi, panie, brak kłusa,
Skromny jestem, nie tłusty,
Gdy się najem kapusty.
Woły, konie, psy, wrony
Mają swoje ogony
Mnie zaś natura wytyka
Kawałeczek osmyka.
Żywot mój nieszczęśliwy
Zabija mnie myśliwy
Nawet lisiura jaka,
Pożera mnie sobaka.
Słowem wszędzie mi trwoga
Krzyczą jak na raroga,
Nawet pastuch niecnota
Krzyczy na mnie wciąż kota.
Także w naszym języku przestrzegaliśmy zawsze i w dalszym ciągu przestrzegamy pewnej gwary myśliwskiej. Myśliwy, który się odezwie, że strzelił w nogę jelenia już nie jest poważany, przecież to badyle nie nogi. Pilnować się trzeba i dlatego też każdy kto chce być myśliwym musi się wpierw wiele nauczyć. Dzisiaj jest tak, że jeśli ktoś ma ochotę polować a skończył 18 rok życia zgłasza się do koła łowieckiego i przez 2 lata jest kandydatem na członka koła łowieckiego, a więc takiego kandydata myśliwi bardzo lubią bo mogą się nim wszędzie wyręczać, a to zbuduj ambonkę, a to zbuduj paśnik, a to prowadź nagankę, a to powiedzmy “przynieś podaj weź i coś jeszcze”. Specjalnie go ganiają żeby mu to obrzydło, żeby on zauważył, że to polowanie przyjemnością może być tylko wtedy kiedy się pozna czarną robotę polowania bo jest tam również sporo pracy.
Kandydata nazywa się “frycem” a myśliwego potem nazywa się “ćwikiem”. Obojętnie kim by on nie był przede wszystkim musi przejść szkołę kandydacką, musi się nauczyć polowania. Pod koniec jego kandydatury Wojewódzki Zarząd Łowiecki co roku prowadzi kursy przygotowawcze gdzie uczy o hodowli zwierzyny, o broni, o psach, regulamin polowania, ustawę łowiecką. Wykładowców jest sporo a potem jest egzamin. Byłem 2 lata temu obecny na takim egzaminie, są sygnały podchwytliwe bo tam się coś trąbi na tym rogu i się pytają – jaki to sygnał? A to on mówi pobudka, a to nieprawda bo to nie jest pobudka tylko, że lis w miocie – informacja naganki dla myśliwych albo że dzik w miocie. Trzeba nawet się osłuchać z tymi sygnałami, a po to są wykłady bo tam są płyty i jest trębacz, który coś tam trąbi a to tylko raz a potem musi taki wiedzieć o co chodzi. Jeśli jest stu chętnych do wstąpienia do Polskiego Związku Łowieckiego czyli do koła łowieckiego to z reguły 50% ludzi odpada.
Nie tylko dlatego, że nie jest zdolny pojąć całości tematu ale też dlatego, że on ma otrzymać pozwolenie na kupno broni i on będzie miał broń palną, broń, która sama strzela raz do roku. Musi to być człowiek wielce prawy, aby można by ją było powierzyć, żeby on ją potem odpowiednio schował w domu, jak to mówi ustawa – nie dał innemu nawet do potrzymania. Znam takiego myśliwego, który był zawsze roztargniony. Jak chodził na polowanie to albo zapomniał jedzenia zabrać ze sobą albo kapelusza, czasem zapomniał zabrać psa, a czasem jest w kniei i patrzy nagle strzelby nie ma. Przez kilka dni tropił wielkiego odyńca, jak był już 200 metrów od domu zauważył, że wszystko ma: strzelbę, czapkę, jedzenie, torbę ale nie wziął nabojów. Naboje zostały w pokoju na stole. Szuka po kieszeniach, wszędzie gdzie się tylko da, mówi – nie wziąłem nabojów, ale cofać się nie wolno, bo myśliwi też są trochę zabobonni. Nie oglądają się wstecz, nie cofają się. Poszedł do boru i nagle w buczynie patrzy, jest jego wymarzony odyniec. Bardzo blisko, 50 metrów na strzał z dubeltówki. On mówi – no trudno, żałuję, że naboje są w domu, ale jak już go mam to chociaż sobie pomierzę, bo ten odyniec jak na złość tak tylko sobie chodził, czasem tam gwizdem (bo też nie mówimy ryjem tylko gwizdem) od czasu do czasu jakąś tam buczynę złapał i sobie przystawał.
Więc ten myśliwy celuje dokładnie i bezwiednie położył palec na spuście i huknął strzał i odyniec padł w miejscu, trafiony za ucho. Później koledzy mówili mu – o ty bratku, na pewno broni nie rozładowałeś, a on zaklinał się, że na pewno rozładował, ale strzelba raz w roku strzela sama.
Początkujący człowiek, który już wśród myśliwych się obraca a jeszcze nie jest myśliwym to zwany jest “frycem”, a już taki myśliwy, który jest myśliwym, już tam coś strzelił, jest już przyjęty do koła zwany jest “ćwikiem”. Później jak już strzeli pierwszą grubą zwierzynę zostaje pasowany na rycerza, jest to wtedy “ćwik – rycerz”, a na takich starszych panów myśliwych to mówią nie raz Nemrod. Tu się przyjęło, że mówimy – patrzcie Nemrod idzie polować, taki starszy pan, zapalony, on musi. Znam takiego pana z Gdańska, który przyjeżdża do lasu we wtorki i w piątki. Czy to jest zima czy lato, on zawsze jest w lesie, czasem z butelczyną czegoś na rozgrzanie, czasem z kolegą, czasem bez kolegi, ale on musi być w lesie, musi podpatrywać przyrodę.
Żeby zostać ćwikiem czy rycerzem jest tzw. chrzest. Kiedyś to było tak, że ojciec lub dziadek myśliwy zabierał z sobą syna lub wnuka do lasu. Były to jeszcze dzieciaki, ale mężczyzna musi być mężczyzną, w związku z tym wprowadzano go do lasu. Jeżeli pozwalano mu do czegoś strzelić, obojętnie czy to był zając czy kuropatwa, wtedy go chrzczono. Musiał klękać na lew kolano, czapkę z głowy zdjąć i w tym wypadku ojciec lub dziadek, a jeśli to było na polowaniu ogólnym, wtedy najstarszy myśliwy lub prowadzący łowczy polowanie podchodził do takiego fryca i mówi – frycu ja ciebie teraz ochrzczę , więc on musi klęknąć na lewe kolano po stronie grzbietowej zwierzyny i wtedy łowczy łamał tzw. złom, nie wolno ucinać nożem, gałązkę, którą mazał we krwi upolowanego zwierza i pomazał mu czoło, czasem całą twarz i nie wolno było tego zmywać do wieczora. On był dumny z tego, że strzelił. Taką gałązeczkę jako złom zakładano mu za wstążkę kapelusza. Złom podawany jest zawsze z głową odkrytą na kapeluszu lub na kordelasie lub na sztylecie myśliwskim. Podobny chrzest jest też na ćwika lub na rycerza.
"Po zdobyciu przez nowicjusza pierwszego zwierza łowczy zarządza zbiórkę myśliwych i po otrąbieniu leżącej na rozkładzie zwierzyny donośnym głosem woła: Zacni ćwicy - ho ho słuchajcie!
Myśliwi odpowiadają - słuchamy.
Czy w gronie naszym fryca mamy?
Mamy.
Czy do grona myśliwych przyjąć go chcemy?
Chcemy.
Czy chrzest myśliwski dzisiaj wyprawiamy?
Wyprawiamy.
Frycu myśliwski - tu pada imię - jeśli do grona zacnych ćwików chcesz być zaliczony, stań na tej polanie i złóż uroczyste ślubowanie.
Ślubowanie
(myśliwi zdejmują nakrycia głowy)
przestrzegać mowy i tradycji łowiectwa polskiego
ślubuję
chronić rodzimą przyrodę
ślubuję
służyć starszym należną pomocą, a młodszym radą i przykładem
ślubuję
być godnym miana polskiego myśliwego
ślubuję
Uklęknij
(myśliwy klęka po stronie grzbietowej upolowanej zwierzyny)
Niech na twych barkach kordelas swój złożą:
Ten co cię w tajniki łowów przysposobił
Senior ćwików, z którego przykład winieneś brać (kolejno wymienieni uderzają płazem kordelasa w ramię myśliwego).
A teraz ja, zgodnie z wiekową tradycją znakiem farby cię znaczę, (łowczy farbą zwierzyny znaczy czoło fryca) i Darz Bór ci życzę, do grona myśliwych cię przyjmuję.
Sygnał Darz Bór kończy ceremoniał”.
Ważną rzeczą jest, że się przyjmuje do grona myśliwych, czasem się wyrzuca, bo nie przestrzega etyki łowieckiej albo też czego myśliwi bardzo nie lubią jest pudlarzem.
Polowałem dość długo, chodziłem sobie na polowania zajęcze. Rozstawiamy się wtedy wzdłuż jakiegoś pola. Naganka jest już daleko prowadzona przez kandydatów na myśliwych czy też innego najętego człowieka znającego teren. Łowczy daje przy myśliwych trąbkę, którą słychać daleko na rogu, że naganka ma już ruszać, a tamci odpowiadają ruszamy. Są specjalne sygnały, jest 30 różnych sygnałów. Po mojej lewej ręce stał myśliwy, taki pan trochę młodszy ode mnie. Znałem go ze strzelnicy, wspaniale strzela do tarczy, zawsze mówiłem sobie – tego na polowaniu nie chciałbym widzieć, bo on mi wszystko przed nosem rozniesie. A tymczasem szły na niego zające jak trzeba, on strzelał raz, dwa, trzy i pięć i zawsze pudłował. Mówimy – nie miał dnia, ale na następnym polowaniu było to samo. Mówimy – może jest chory. Na trzecim polowaniu było to samo, facet ma możliwości i pudłuje, a to już powiedzieliśmy sobie – pudlarz, a jak pudlarz to lubimy sobie zakpić. Na polowaniu jest zasada, że jak jest trąbka koniec polowania, rozładować strzelby już nie wolno oddać strzału.
To wszystko odbywa się na zasadzie sygnałów. Jeśli wszyscy myśliwi się nie zebrali, ale to jest sygnał zbiórka myśliwych, koniec polowania, rozładować strzelby, już nie wolno strzelać bo wtedy jest niebezpiecznie, bo ludzie są blisko, naganka blisko, ale my tak dla samej sprawy żeby ten raz coś trafił to jak byliśmy w gromadzie wyrwał nam się zając prawie spod nóg, a to łowczy mówi – Franek strzelaj!. I on rzeczywiście strzelił, pozwolono. Trochę tam tego zająca pewnie śrutem jakimś podrapał, a więc łowczy mówi – tym razem, chociaż jest to zwierzyna drobna to idź za nim i w końcu strzel chociaż tego jednego zająca i poszedł. Słyszymy strzałów kilkanaście. Wraca w końcu zmęczony i nie ma tego zająca. Wtedy wiedzieliśmy, że rzeczywisty pudlarz.
Na następne polowanie naganiaczowi kazaliśmy zabrać z sobą domowego kota, którego musiał ubrać w zajęczą skórę. Jak już się polowanie skończyło, oczywiście nasz kolega pudłował. Jesteśmy już w gromadzie, już nie wolno strzelać, to naganiaczowi mrugnęliśmy okiem, żeby tego kota puścił, a tam był jeszcze taki pies do pomocy naganiaczom. Jak on tego kota puścił to pies pogonił za nim bo wyczuł pod tą zajęczą skórą kota, na to kot wskoczył na drzewo. Łowczy krzyczy – strzelaj zając na drzewie! I on strzelił i trafił. Kolega sprzedał broń, bo jak zauważył, że strzelił zająca na drzewie co jest niemożliwością no to było już dość.
My myśliwi lubimy się wzajemnie, jesteśmy sobie bardzo przyjacielscy. Natomiast zbędnych ludzi czasem nie chcemy bo psują nam tylko humor i zabawę. Czasem żart bywa twardy. W czasach PRL - owskich kiedy to polowano na zające, rozstawiono myśliwych wzdłuż szosy i pędzono zające na szosę. Wszyscy byli partyjni i nagle z lewej strony ciągnie pogrzeb. Zające już idą, już nagankę słychać, już tam są strzały po lewej, po prawej stronie, jeden z tych myśliwych stawia strzelbę pod drzewo, klęka i czeka aż pogrzeb przeszedł. Potem wstał, stanął znów czołem do pola. Po polowaniu sekretarz partii mówi – słuchaj jak to tak może być, ty, partia itd., a klękasz przed krzyżem i pogrzebem? On mówi – wiecie co? Moją żonę chowali.
Kiedyś w pradawnych czasach, każdy człowiek lubił mieć jakiegoś przywódcę. Dawniej jak jeszcze nie było wiary chrześcijańskiej też myśliwi mieli swojego przywódcę, swoją przywódczynię. Była nią Dziwanna inaczej zwana Ziewanną lub Ziewonią, ale z chwilą kiedy nastało chrześcijaństwo pojawili się święci pańscy. A więc pierwszym patronem myśliwych był święty Eustachy, ale panował krótko, bo pojawił się święty Hubert, który urodził się ok. 655 roku z królewskiego rodu Marwingów. Do 18 roku życia był bogobojnie chowany w domu. Gdy miał 18 lat posłano go na dwór króla Frankonii, gdzie poślubił córkę króla. Tam im się syn urodził, który później był męczennikiem z Liège, biskupem. Po 6 latach udanego małżeństwa żona tegoż Huberta musiała odjechać do łoża umierającej swojej matki. Przebywała tam dość długo. W tym czasie Hubert taki słomiany wdowiec zaczął z rycerstwem hulać, a więc miód, karty, a przede wszystkim okropne polowania. W tamtych czasach ściśle przestrzegano, że nie polowało się w niedziele i święta. Hubert na nic nie patrzył, tylko urządził w jedno ze świąt, jedni podają, że w Boże Narodzenie, inni, że w Wielki Piątek urządził hulaszcze polowanie i przeokropną żeś wśród zwierzyny.
Wtedy w lasach gór Ardeńskich nagle ukazał mu się olbrzymi, przepiękny jeleń, który miał jaśniejący krzyż wśród wieńców i odezwał się głos – “Hubercie dbaj o swoją duszę, szanuj życie swoje i zwierząt”. Przestraszył się Hubert, zsiadł z konia, ukląkł, udał się do Rzymu do papieża. Wówczas papieżem był Sergiusz I. Papież nadał mu godność biskupa z Liège. Po śmierci został kanonizowany, został świętym i od tej pory jest świętym Hubertem, nie tylko w Polsce ale na całym świecie Sanct Hubertus jest wszędzie znany. My wszyscy jesteśmy spod znaku świętego Huberta.
Złom jest to symbol zwycięstwa. Olimpiczycy kiedyś nakładali na czoła zwycięzców laury, wieńce laurowe. Stamtąd przyjął się zwyczaj wśród myśliwych, że trzeba przyozdobić takiego który jest zwycięzcą. Nie koniecznie to musi być zwierz gruby strzelony na polowaniu. Polowałem kiedyś z pewnym panem i ja strzeliłem 5 zajęcy, on 4 zające i o dziwo obwołano go potem królem polowania bo on strzelił jeszcze lisa, a lis w hierarchii zwierzyny jest zwierzyną ważniejszą. Jak się kładzie pokot, to kładzie się najpierw zwierzynę drapieżną, potem zwierzynę grubą, więc jelenie, daniele, potem dzika, a potem zwierzynę drobną. Złom otrzymuje ten kto tego dnia najwięcej upolował i jest ogłoszony królem polowania i otrąbiony specjalnym sygnałem. Jest królem polowania, ma przez ten jeden dzień prawo dzielenia tego co się strzeliło, wydawania nawet pewnych poleceń i ma obowiązek, że w czasie gdy płonie ognisko i podaje się bigos myśliwski to on nalewa wódkę. Każdy myśliwy na wszelki wypadek bierze do lasu coś na rozgrzewkę.
Przesądy myśliwskie zawsze były i do dziś dnia istnieją. Kiedyś jak już nastała broń palna żeby lepiej truła to wkładano do luf węża lub padalca. Na to proch ubijano i strzelano. Podobno z takiej broni nigdy się nie chybiało, zawsze daleko i dobrze biła. U nas najprzyjemniejszym zabobonem jest – jak myśliwy wychodzi na polowanie to nie daj Boże spotkać babę z pustymi kubłami lub zakonnicę, ale bardzo dobrze jest jak on wychodzi i jest w domu jakaś ładna kobietka i on łapie ją za kolanko, idąc na przepiórki łapie za paluszek, idąc na kuropatwę musi złapać za kostkę, jak na jelenia tym dalej – “im większy zwierz tym wyżej bierz”.
Życzymy sobie myśliwi np. załamania palca na cynglu albo ni pióra ni puchu. Najgorzej jak stara kobieta, życzliwa myśliwemu mówi – żeby ci się dobrze powiodło.
Wtedy on już nigdzie nie idzie. Wiadomo, że jak baba życzy szczęścia to już tego szczęścia nie będzie. Naszym przyjacielem w czasie polowań jest pies, jest towarzyszem nieodłącznym bez psa nie uda się do skutku polować. Jeśli wychodzimy z domu i mamy psa na smyczy, a on robi kupkę przodem do nas to robi na pole i lepiej nie iść na polowanie, natomiast jeśli robi na torbę myśliwego to wtedy jest radocha bo coś będzie.
Literatura
Marek Piotr Krzemień Tradycje i zwyczaje łowieckie, Krajowa Agencja Wydawnicza Warszawa 1990.
MULATKA
Nie pogniewaj się święty Hubercie.
Zawsze stwierdzam w swoich przemyśleniach dwie osobowości. Zwłaszcza przy porannej herbacie. Czasem, lecz rzadziej w ciągu dnia, kiedy to już wykonuję polecenia jednej ze stron. Najgorzej bywa nocą, podczas gdy księżyc pyzaty świeci przez okno wprost w moją twarz i nie pozwala mi spać. Ponoć wywodzę się z rodziny, w której zdarzały się przypadki lunatyzmu. Mam coś z tego z dziedzictwa zwłaszcza po matce, której zdarzało się w noce o pełni księżyca wstawać z łóżka, sprzątać mieszkanie, wręcz otwierać okno z zamiarem wyjścia na parapet. Działania więc jednostronne, niekontrolowane, podświadome. Te moje dwie dusze walczą z sobą. Problemy planowanego dnia przesuwają się natarczywie w moim myśleniu. Jest to jakby debata w parlamencie przed głosowaniem o votum nieufności dla ministra.
Przeważają przeciwności planów. Druga strona myślenia łagodzi, bilansuje, pokazuje wartości dodatnie. W miarę picia gorącej herbatki łagodnieję. Zdaję sobie sprawę, że kończę spanie, że długotrwałe przebudzenie już zespoliło dwa myślenia w jedno i już mogę zaplanować dzień i wszystkie czynności z nadzieją, że będą korzystne dla mnie i moich najbliższych. Odkryłem też lekarstwo na bezsenne noce, kiedy to najdrobniejszy problem wzrasta w myśleniu do rangi sprawy nie do załatwienia. Zmuszam się wówczas do wstania, piję herbatę, zapisuję natrętne myśli i kładę się spać. Powierzam myśli kartce papieru. Na jutro. Przemyślę sprawy w biały dzień, na trzeźwo. O dziwo zasypiam, już nie ma problemu, został na kartce.
Wiem, że duży procent ludzi budzi się rano długo, ciężko, wolno myśli i lepiej jest zostawić ich samym dopóty, dopóki sami się odezwą i uśmiechną, na znak, że już postanowili być zgodni we wspólnocie. Należy więc szanować przemyślenia drugiego człowieka, są to bowiem dyskusje własne, prowadzące do twórczych działań w ciągu dnia.
Dotychczas opowiadałem o życiu chłopca, później przedwcześnie dojrzałego mężczyzny z powodu działań wojennych. Życie było pełne niekorzystnych napięć, chorób, bólu, strachu. Zdarzenia prawie wyłącznie niekorzystne, mogące spowodować bunt duszy przeciwko Dobru. Wspaniale jednak, że druga strona myślenia, ta pozytywna dodała mi chęci do życia. Zahartowany niepowodzeniami, naładowany energią doświadczenia, pomalutku wpierw, później coraz aktywniej korzystam z radości wszelakiej żyjąc wśród przyrody.
Mój dom, taki jednorodzinny z dwuspadowym dachem, otynkowany “na baranka” w kolorze kawy z mlekiem, szczyty w górnej części obita dębową boazerią wita swoim godłem – rzeźbionym w drewnie naturalnej wielkości – bobrem. Bobrówka – tak nazwałem nową osadę razem z małym drewnianym stojącym obok domkiem i garażem z trzeciej strony, tworzą niewielkie podwórko – trawnik. Kwietniki, warzywnik, sad i 10-cio rodzinna pasieka okolone są ozdobnym żywopłotem ze strzyżonego ligustru. Całość wkomponowana jest tuż przy lesie sosnowym na skraju wielkiej, prawie 30 ha polanie. Dookoła tejże widać różnowiekowe lasy. To Bory Tucholskie. Po Puszczy Białowieskiej jest to największy obszar leśny naszej polskiej ojczyzny, zajmujący powierzchnię 1170 km2.
Z wieloma pięknymi jeziorami, poprzecinany rzekami, strumykami z ich czarującymi, zapraszającymi dolinami stanowi istną fabrykę tlenu dla nas. Swoją muzyką ptasią, poszumem wiatru lecz też niesamowitą ciszą daje kojący odpoczynek. Jak wielką uciechą jest letnio – jesienne grzybobranie ten tylko wie, kto w morzu leśnym borów pobłądził z pełnym koszem owoców runa leśnego.
Bogactwo zwierza etycznemu myśliwemu pozwala przeżyć niejedną przygodę przyprawiającą o dreszczyk emocji. Bywają jednak celowe działania nie w całości będące w zgodzie z etyką myśliwską. Prawo prawem a codzienność zmienia wszakże kierunek działania myśliwego, leśniczego, przyrodnika. Szukający w borach przygód leśny człowiek wie, że nad nim czuwa święty Hubert. Tenże czasem nie liczy się z naszą pisaną etyką. Pokazuje nam swoją łaskę i darzenie borów, abyśmy z niej teraz już skorzystali. Nie podejmując wezwania, mógłby się na jakiś czas odwrócić, a wtedy nie wiadomo skąd biorą się takie myśliwskie zdarzenia, że chociaż byśmy wielokrotnie odwiedzali ostoje zwierzyny, niczego nie spotykamy. Jeżeli już coś na naszej ścieżce pokaże się i strzelamy, to są to często po sobie następujące pudła.
Oglądamy, czyścimy broń, zwierzyny mało, a oko nie to, ręka drży i nie trafiamy. Zaklęcia jakieś tam? Nie wierzymy przecież w zabobony u schyłku XX wieku. Przywiązani jesteśmy do tradycji, wierzymy w opiekę św. Huberta podczas naszych romansów z przyrodą. Niejednokrotnie lubimy popisać się naszymi umiejętnościami, praktycznym pożyciem wśród flory i fauny. Celowo, czasem podświadomie działamy, aby pokazać ludziom z miasta, że jeśli oni mają do dyspozycji teatr, kino, spotkania przy stole, dyskoteki i szybko poruszające się pojazdy, my leśni traperzy jesteśmy reżyserami teatru, dla którego scenariusz pisze przyroda na bieżąco. Dyrektorem tego wszystkiego jest nasz święty opiekun.
Nasi przyjaciele z Warszawy, Oleńka i Maciek z racji swoich procesji są globtroterami. Odwiedzili wiele krajów, stolic, parków przyrody, gór skalistych. Wodospady, egzotyczne ptaki jedzące z ręki, łosie nie uciekające na widok człowieka to wielkie atrakcje dla nich, miłośników przyrody. Przy spotkaniach, opowiadań, oglądania fotografii nie ma końca. Bezustannie dążymy do ponownych wzajemnych odwiedzin. U nas, w borach przy ognisku, śpiewach, opowiadam o naszych leśnych przyjaciołach, o zwierzynie nieufnej człowiekowi, o grze myśliwskiej, w której jedna lub druga strona przegrywa. Instynkt zwierzyny i rozum ludzki grają często o bardzo wielką stawkę. Najważniejszą w tych spektaklach jest etyka myśliwska. Mój przyjaciel, dyplomowany oficer wojska polskiego nie jest myśliwym. Dla niego ważny jest regulaminowy porządek. Wszystko pod sznurek i na baczność.
Myślałem, że moje opowiadania, gdzie scenariusz z reguły jest nieuporządkowany, narzucany na bieżąco przez przyrodę nie zainteresuje słuchacza – oficera.
Jest inaczej. Jest wiele pytań i odpowiedzi. Mówię więc, że nie strzela się do kaczki na wodzie. Był to czas, kiedy to na skutek obfitych opadów mieliśmy dekadę lat mokrych. Prawie wszystkie śródleśne łączki, niecki, stały się jeziorkami, bagienkami. Na te wody wieczorami zlatywało mnóstwo kaczek krzyżówek na żerowiska.
Wielka atrakcja dla myśliwego, zresztą okazja do treningu w strzelaniu do lecących ptaków. Zapraszam mojego przyjaciela na wieczorne widowisko.
Słońce ma się ku zachodowi, jest “na chłopa nad lasem”. Niebo bezchmurne. Brak wiatru, jest cisza. Stajemy pod drzewostanem sosnowym, ukryci za wysokimi jałowcami. Czekamy, nasłuchując. Przed nami jednohektarowa łączka zalana wodą. Z wody sterczą nieskoszone trawy.
- Maćku – łączka przecięta jest na krzyż rowem odwadniającym, którego teraz z powodu dużej wody nie widać. W rowach żyje duża ilość małych karasi, przysmaku dzikich kaczek. – Czekajmy, kaczki będą na pewno.
Słychać świst lecącej kaczki. Jest. Krąży nad łączką, dwa razy blisko nas, na strzał, wreszcie zapada.
Dlaczego nie strzelałeś Kaziu? – Odpowiadam szeptem – pierwszej kaczki się nie strzela, to zwiadowca, sprawdza bezpieczeństwo, za chwilę zacznie kwakaniem zwoływać towarzystwo.
I rzeczywiście. Kwacze, a w ciszy słychać ją daleko. Nagle z lewej strony jest poszum, świst, nadlatują cztery kaczki. Natychmiast zapadają. Jedna trochę później, przed tym przeleciała na strzał. Jest moja. Jest jeszcze jedna przy następnym zapadzie. Tym razem musiałem strzał poprawić, bo z lewej lufy spudłowałem
Kaziu, a może i ja strzelę?
Spróbuj, lecz każde pudło płacisz kieliszkiem wódki.
Dobrze, tylko mów kiedy mam strzelać.
W zapadach kaczek jest przerwa. Na wodzie nie widać ich, żerują wśród traw. Słońce prawie już zaszło, lecz jest jeszcze widno. No i zaczęło się. Prawie ze wszystkich stron nadlatują kaczki. Po trzy, pięć, siedem. Szum, świst, pluskanie o wodę. Przelatują blisko nas. – Strzelaj, mówią. Przyjaciel celuje, lufy strzelby kreślą wahadłowe ruchy po niebie, Maciek nie strzela.
Bierz następną kaczkę na muszkę, wyprzedź odrobinę i wal – mówię.
Teraz widzę skupienie na twarzy mego muszkietera, już nie ma wielkiej pisaniny lufami po niebie, pada strzał. Pudło. Kaczka spokojnie zapada. Z wody podrywa się kilkanaście ptaków, krążą nad zalaną łąką, blisko nas. – Celuj, strzelaj, można z drugiej lufy poprawić. Padają strzały. Jeden, drugi. Znów pudła. Ciemnieje, wracamy do domu. Niedaleka ta droga, kilkaset metrów.
Maciek stawia wódkę. Pijemy po trzy miarki. Teraz dopiero rozwiązały nam się języki. Zwłaszcza przyjacielowi.
Jak to jest – ty Kaziu podrywasz strzelbę, celujesz krótko i jest kaczka, a moje udają, że trafiłem, teraz natomiast spokojnie żerują w swoim towarzystwie kpiąc kwacząco ze mnie.
Wiem kochany, że w życiu dużo strzelałeś. Też do ruchomych celów. Dobrze strzelałeś, innych uczyłeś. Było to jednak na strzelnicach. Inna broń, cele papierowe, martwe. Wszystko na “baczność”. – Tu w lesie mamy inną scenerię. Słońce na zachodzie, las, woda, cele żywe. Dubeltówka to nowość dla Ciebie.
Jutro w ciągu dnia pójdziemy z psem płochaczem na łączkę. Trochę kaczek pozostanie tam w dzień. Będziesz miał możliwość oddania dobrego strzału.
Lisek warty jest osobnego rozdziału. Mało jest jednak czasu bo spieszy nam się polować na kaczki, więc słów kilka o nim. Przyniósł go kiedyś mój 10-cio letni syn Piotr ze wsi od “kogoś”. Mała kuleczka jeszcze potrzebująca mleczną karmę. Zabierałem go codziennie w kieszeń płaszcza do lasu. Nieporadnie turlał się między kępami wrzosów, często pakując cały łeb w te leśne jesienne kwiaty, powarkując. Poznawał las, a ja byłem jego przewodnikiem. Za rok wyrósł na wielorasowca, rudy jakiś, wielkości niedoliska. Wyższy w kłębie od lisa, w całości bardzo podobny do lisa, z tym że łapy odziedziczył po jamniku – pewnie ojcu. Pięknie reagował na zawołanie: Lisek! Był profesorem polowań. Tylko aportować nie nauczył się. Sztuki ranione zawsze odnajdywał bezbłędnie. Dorzynał nawet kozły, bezbłędnie przecinając tętnice szyjne ranionej zwierzyny. Ileż wtedy było psiego jazgotu po lesie, kniazienia odszukanej rannej zwierzyny! Bardzo głośny, nieprzyjemny to koncert lasu. Potrzebny zarazem, bo zwierzyna nie męczyła się długo i nie zmarnowała się.
Szczególny miałem przypadek, kiedy to Lisek z chmary jeleni odbił rannego w badyl byka dwunastaka, ganiał za nim ponad godzinę po zagajnikach od czasu do czasu wybiegając na drogi aby sprawdzić czy jestem. Byłe i widziałem, że muszę dokonać z obowiązku odstrzał sanitarny. Zmęczyłem się bardzo lataniem wokół młodzików. Już chciałem zrezygnować z dochodzenia postrzałka, aż tu nagle na mojej drodze pokazuje się byk, Lisek szczeka, nie widzę psa obok jelenia. Jest! Siedzi na łbie zwierza pośród wieńców i patrzy w moją stronę. Jeszcze trochę podchodów i mogłem podać królowi borów ostatni kęs. Lisek zginął tragicznie. Zakochał się w suczce gajowego. Tamże łobuz zabił go pałką. – Podejrzenia moje sprawdziły się, kiedy to w nocy nietrzeźwego gajowego załapałem za krawat i poleciłem odkopać psa. Cała rodzina czekała na mój powrót. Pochowaliśmy Liska przy leśniczówce w “Kawiarence” pod krzewem bzu przy płonącym ognisku, Kawiarenka bowiem, był to trawnik zakrzewiony u szczytu leśniczówki.
Wracajmy do kaczek.
Następnego dnia Maćka ustawiłem po jednej stronie łączki. Liska puściłem w szuwary z przeciwnej strony. Podrywało się kilkanaście kaczek, wszystkie na piękny, “królewski” strzał. Było pięć pudeł. Nie piliśmy wódki. Za wiele byłoby tej używki. Mnie korciło jednak żeby zakpić z żołnierza. Myśliwi mają zwyczaj nagradzać króla polowań, także pudlarza, lecz tu nagroda jest zawsze trochę ośmieszająca.
Kaczka – mulatka – Tak to się skończyło i tak wspominamy zdarzenie – przygodę przy każdym przyjacielskim spotkaniu.
Z mojego leśnictwa sprzedaliśmy urzędowi gminy 37 ha zaniedbanych łąk. Jeszcze w dekadzie suchych lat. Łąki te stanowi wielka niecka wśród lasów, bez możliwości odpływu nadmiaru wód opadowych. Poprzecinana jest wieloma rowami lokalnymi. Jednym głównym i wieloma bocznymi. Ówczesny naczelnik gminy według praktykowanej mody, postanowił zagospodarować ten obszar. Zaorano całą powierzchnię ciężkim sprzętem. Obsiano szlachetną trawą, planując masową hodowlę młodego bydła rzeźnego. Ostrzegałem naczelnika, że nie ma tam odpływu wód. Z moich obserwacji wieloletnich przewidywałem, że nastąpią lata z obfitymi opadami, a wtedy cały wysiłek pójdzie na marne. Sprawdziło się, tym razem przewidziałem trafnie. Na przyszły rok całe 37 ha było jeziorem z pływającymi długimi skibami darniny wyoranej przez ciężkie pługi.
Ptactwo wodne natychmiast się znalazło. Kaczki krzyżówki, cyranki, łyski, wiele brodżców wzięło w posiadanie bardzo dobrą dla nich ostoję.
Tego samego dnia, po nieudanym polowaniu z Liskiem, zaprosiłem Maćka na kaczki na “dużą wodę”. – Zabraliśmy z sobą pomocników. Beatka, córka przyjaciela, Piotr, mój syn to kilkunastoletni, żądni przygód przyjaciele. Profesor Lisek wyczuł dokąd się wybieramy, bezbłędnie prowadził nas nad wodę. Pogoda bezwietrzna, chłodno, niebo całkowicie zachmurzone. Woda szara, co kilka metrów unoszą się na niej wałki darniny po zaoranej łące. Ukryci za świerkowym młodnikiem widzimy na tych skibach i na wodzie mnóstwo kaczek i łysek. Trzeba by je spłoszyć i postrzelać. W tym momencie odezwał się w mojej głowie dzwonek przekory, chęć odgryzienia się za wczorajsze i dzisiejsze pudła.
- Maćku, teraz sobie postrzelamy. Na pewno zdobędziesz ptaka. Rób jednak dokładnie to, o co Ciebie poproszę.
- Dobrze – szepce przyjaciel.
Beatko i Piotrze, weźcie na ręce Liska i zostańcie tu na miejscu do chwili aż usłyszycie strzał. Po strzale dołączcie do nas.
- Aby podejść bliżej siedzące na darninach i wodzie kaczki, musimy się cichutko podkraść drzewostanem na odległość strzału – mówię.
- W porządku Kaziu, idziemy.
Ostrożnie, aby sucha gałązka nie pękła pod nogami i abyśmy nie byli widziani przez ptactwo idziemy około 100 metrów. Schodzimy nieco w dół nad samą wodę.
W odległości około 50 metrów od nas na wodzie, gromadami odpoczywa kilkaset kaczek, przeważnie krzyżówek. Przyjaciel patrzy, ja widzę i czuję że jest zafascynowany. Na pewno nie pamięta w tej chwili co mówiłem o regułach obowiązujących myśliwego przy strzale do tych ptaków, że tylko w locie. Tym razem, dla żartu postanowiłem zakpić sobie z przyjaciela, “w nagrodę” za pudła.
Szeptem wydaję polecenia.
- Weź broń, ładuj, celuj dokładnie, spokojnie, no i.....
Pada strzał. Z wielkim kwakaniem podrywa się chmura kaczek, krąży i odlatuje. Na wodzie trzepocze się pięć zbarczonych ptaków. Cztery nieruchomieją na chwilę, jedna wpływa w szuwary. Odbieram broń, obawiam się o przypadkowy drugi strzał. Maciek ma duże oczy, jakby zakropione atropiną.
- Łobuzie – ale mnie wrobiłeś, przecież strzeliłem do kaczek na wodzie. I taka masakra. Aż pięć.
- Uspokój się, celowo Ciebie sprowokowałem, w nagrodę za wczoraj i abyś poczuł się ugoszczonym.
Nadchodzą Beatka i Piotr z Liskiem.
O rany, co teraz? – Lisek patrz tam są kaczki. – Aport, przynieś proszę.
Lisek siedzi trochę krzywo na zadzie, popatrzył na wodę, potem prosto w moje oczy, merdnął ogonem i położył się w pozycji “waruj”. Zrozumiałem pieska. Powiedział mi, że nie jest aporterem. No cóż, taki mój los, ja nim będę – postanowiłem. Tymczasem proszę Beatkę i Piotra, aby weszli na półwysep, z którego może długim kijem uda się ściągnąć leżące na wodzie kaczki.
Wysiłek daremny, nie udało się.
- Kaziu co ty robisz?
- Widzisz przecież, że się rozbieram, będę aportem.
- Nie rób tego, woda zimna, brudna, a te pływające darniny będą dla Ciebie niebezpieczne.
- Dobrze, dobrze, ptaki trzeba podnieść.
Wchodzę do wody. Od razu wpadam w muł po kolana.
- Tata, na którym cmentarzu chcesz leżeć? – pyta mój syn Piotr.
Uspokój się mały, dam sobie radę.
Próbuję pływać. Pięć metrów i miękko, ląduję brzuchem na wał darniny. Ta pod moim ciężarem zanurza się i z dwóch boków zaczyna mnie otulać. Uciekam, szybko przeskakując ją. Takich pływań, skoków było kilkanaście.
Mam! Wołam do zgromadzonych na brzegu współuczestników przygody. Podniosłem cztery, piątej nie miałem sił szukać. Droga powrotna było o tyle trudniejsza, że w każdym ręku trzymałem po dwie kaczki. Przyjaciel wycierał mnie z brudnej wody i pomagał ubierać się. Zwierzyna jest i pan aportował!
Nasze panie, już w leśniczówce słuchając sprawozdania Beatki spojrzały na nas panów i skwitowały to stuknięciem się palcami w głowy. Z tym przyniesionym fantem trzeba jednak coś zrobić.
Siadamy na niskich krzesełkach wokół wielkiej miski i każdy dorosły skubie kaczkę. Wypijamy przy tym po kieliszeczku – na moje zdrowie, abym nie nabawił się przeziębienia.
Aleś mnie wrobił Kaziu.
To nagroda, dla króla polowania – odpowiadam. – Jest nam radośnie, coraz weselej. Złocą się tuszki oskubanych kaczek. Kończymy. Maciek ciągle skubie.
Palce mnie już bolą, a moja kaczka nie jest taka jak wasza, jest szara, ciemnawa, jak mulatka. – Skub dalej – kpię, może nabierze jasnego koloru. W końcu wyjaśniam, że młody ptak po oskubaniu może być ciemnawy, bo pióra jeszcze się nie wykształciły i dają skórze szarawy odcień.
Zawsze wspominamy mulatkę. Nasz przyjaciel nie był, nie jest i nigdy nie będzie myśliwym. Chętnie ze mną do lasu chodzi. Twierdzi, że tak wielkich emocji nigdzie nie doświadcza.
Zbyt długie lufy strzelby
- Tak, zbyt długie, skwitował Maciek jeszcze jedną, ostatnią naszą przygodę.
Przyjechał niespodziewanie zimą. Jest duży śnieg ponowa. Czytać można o zwierzynie bytującej w lesie jak z białej kartki.
Piotr, od dziecka znał się na tropieniu zwierzyny. Każdy nowy śnieg dla niego to praktyczne studia.
Tego dnia po leśnym łazęgowaniu informuje: - tato, dziki zaległy w świerczkach przy Graniczniaku.
A to dopiero.
- Maćku idziemy?
Po tropie stwierdzam, że są w świerczkach cztery przelatki bez lochy. Szybko planuję, badam wiatr. Piotra posyłam 150 metrów dalej, aby cichutko wszedł w świerczki. My stajemy na tropie wejściowym. Cisza, oczekiwanie. Nagle jakby z pierzyny z gąszcza ośnieżonych gałęzi świerkowych wyskakują na nas dziki. Idą korytem, jeden za drugim. Przepuszczam defiladę, strzelam do ostatniego. Dzik pada pięć metrów dalej na zabarwionym teraz farbą śniegu. Muszę dobijać, spóźniłem nieco kontrolę. – A to frajda! Będzie wątróbka przyrządzona przez leśniczynę, moją żonę, artystkę sztuki kulinarnej – myśliwskiej.
Piotr prosi o pozwolenie na ponowne wyjście do lasu. – A idźżesz ty sobie, lubisz to idź. Po godzinie wraca.
- Panowie, te trzy dziki nie wyszły z młodnika sosnowego. Zaległy.
Wierzyć się nie chce, poszliśmy jednak sprawdzić. Nie ma tropu wyjściowego. Śnieg jest czysty. Zagajnik sosnowy wąski, pas długości około 300 metrów. Syna zostawiam na tropie wejściowym, aby za 10 minut ruszył tropem do środka. My obchodzimy młody las, stajemy na wąskiej dróżce od czoła zagajnika. Dróżka szerokości 4 metrów, po drugiej stronie gęste, ośnieżone choinki.
- Maćku, a może ty strzelisz?
- Daj spokój, mam dość strzelania po jesiennych kaczkach.
Dzik to nie kaczka, nie fruwa biegnie po ziemi, a po zaspach niezbyt szybko. No i jest większy od kaczki, łatwiej trafić – twierdzę.
- Ano daj strzelbę, spróbuję, jeśli wyjdą.
Słychać przytłumione śniegiem pokrzykiwanie Piotra. Sygnalizuje, że dziki idą. Wyskoczyły bardzo blisko nas. Za blisko. Maciek składa się do strzału, obniża lufy w kierunku dzików, te zaś przemykają tuż przy jego nogach pod lufami strzelby. Wszystko to trwało kilka sekund i dziczki wsiąkły w ośnieżone świerczki.
- Człowieku – mówi przyjaciel – kup sobie inną broń, ta ma za długie lufy.
Biesiada
Leśniczy przywiązany jest zazwyczaj do ogona. Dosłownie – krowiego ogona. Pensyjka taka, że starcza od pierwszego do piętnastego, a więc trzeba dorabiać na bieżące potrzeby. Swego czasu mieliśmy trzy dobre dójki i sześcioro młodego bydełka. Bydełko pasło się na ogrodzonych żerdziami pastwiskach, jadło ile chciało, piło wodę z rowów, nawet nocowało przy dobrej pogodzie. Wytresowałem moje stadko tak, że przeprowadzając je na inne, odległe o 400 metrów pastwisko szedłem przed, a nie za krowami. Do udoju wystarczyło zawołać: czarna, smutna! – To z drugiego końca pastwiska pędem przylatywały. Jak się tresuje krowy? A no trzeba je w oborze dwa razy dziennie szczotkować. Z ręki podać jakiś przysmak, np. ziemniaczka lub marchewkę. Następnie na pastwisku też podawał przysmak. Potem wołać i karmić z ręki. Następnie odruch warunkowy. Wystarczy później już tylko wołać lub pokazać ręką a bydełko pójdzie grzecznie za panem. Zawsze twierdziłem, że krowa ma namiętny pysk i nie zawsze jest smutna. Cielę zaś ma piękne cielęce oczy.
Zimą jest gorzej. Zwierzęta uwiązane do koryta nie chodzą do łazienki. Widły i taczka, też miotły i szczotki w ciągłym muszą być użytku. Każda sztuka potrzebuje tyle furek siana ile ma nóg. Do tego jeszcze buraki, karma treściwa i pojenia. Żeby chcieć, trzeba mieć. Kosi się więc spore powierzchnie łąk i suszy siano.
Pachnie to sianko, pulchne, lekkie, szeleszczące. Sama poezja. Tak, ale dla przypatrujących się tej pracy.
Gospodarzowi siódme poty wyciska. Kosić, przetrząsać, ograbiać, kopować, ładować na wozy, magazynować, to praca niełatwa. A nie daj Boże złej pogody!
Oleńka z Beatką przyjechały późnym popołudniem w trzeciej dekadzie sierpnia. Grzyby w lesie wysypały, będzie dużo spacerów i radości przy znajdowaniu owoców runa leśnego.
W leśniczówce panie dowiadują się, że kopuję siano na łące. – Wandziu – mówi Ola, idziemy pomóc Kazikowi, wcześniej będzie z nami. – Przyszły z grabiami, - Wandziu – mówię, nie wypada naszych gości męczyć pracą przy sianie. – Nigdy nie udało mi się zmienić postanowienia Oleńki. Zawsze uśmiechnięta, jakby zamyślona, planująca ciągle zrobić coś dobrego dla kogoś. Zdecydowanie – moje panie chcą pomóc kopować siano. Namawiam jeszcze – idźcie do domu, za półtorej godziny skończę sam pracę.
- Przecież we czworo zrobimy to szybko – mówi Ola. - Kopujemy więc siano, ograbiamy łąkę.
Warszawianki pracują bardzo sprawnie, podglądając Wandzię i mnie jak to się robi. Spieszę się, aby nam ulżyć. Wreszcie jest ostatnia kopa. Stajemy przy niej, ja dziękuję za pomoc. Beatka zmęczona siada na łące. – Wstań dziewczę – mówię – jesteś spocona, przeziębisz się. Tutaj częstują dorosłych kieliszkiem nalewki i proponują kąpiel. Pluskamy się kolejno w łazience.
- Wandziu – nie mam z sobą zmiany bielizny woła z łazienki Ola.
- Zaraz podam moją nocną koszulę – odpowiada Wandzia. – W porządku, zgadza się nasz gość.
Witam odświeżone po kąpieli towarzystwo damskie w kuchni. Ogień w piecu potrzaskuje. Pijemy kawę, czasem naleweczkę. Małżonka nastawia muzykę z radia. – O nie, oponuje Oleńka, - Kaziu weź gitarę i zaśpiewajcie nam wasze biesiadne piosenki. Zgadzamy się. Lubimy wdzięcznych słuchaczy. Biesiada przeciągnęła się do pierwszej w nocy. Na drugi dzień rano Oleńka z przerażeniem stwierdza: - dawno się tak dobrze nie bawiłam, lecz nigdy ubrana w nocną koszulę, a było też trochę tańców!
Grzybobranie
Tego dnia w południe dołączył do nas Maciek. Zaczęło się grzybobranie. Często spotykam grupy grzybiarzy. Towarzystwo z odległych miast, przyjeżdżające własnymi samochodami, również wycieczki autokarami. Po zakrapianym śniadaniu chwiejnym krokiem przemieszczają się z jednego miejsca w drugie, każdy znaleziony grzyb okrzykując głośno, tryumfalnie, aby sąsiad idący obok wiedział, że ja już mam – a ty? Wyrywają owocnik razem z grzybnią, często kopiąc, buchując ściółkę w przekonaniu, że powinien tu być następny grzyb. Wiedzą, że niszczą ściółkę i grzybnię, krzykiem przepędzają zwierzynę, a na zwróconą im uwagę o niewłaściwym zachowaniu mówię – panie leśniczy, nie było nas, był las. Zdarza się, że bełkocze taki sobie – a pan co tu robi?
Z naszymi przyjaciółmi grzyby zbierać to wielka przyjemność. Bory są dla nich oazą wypoczynku. Znalezione borowiki, kozaki czerwone, podgrzybki, kurki, maślaczki witane są z radosnym uśmiechem, na kolanach wykręcane ostrożnie. Na otworek po owocniku nakładają trochę ściółki, aby grzybnia nie wyschła. Od czasu do czasu podchodzimy do siebie, podziwiamy plony – dary lasu w koszykach. Tradycją polską jest, że co najmniej dwa grzyby muszą być w barszczu. Nie wyobrażamy sobie wieczerzy wigilijnej bez pierogów z grzybami. W święta natomiast najozdobniejszą zakąską są te marynowane, zwłaszcza borowiki.
Moja pani potrafi artystycznie układać małe prawdziwki w słoiki, dekorując ozdobną marchewką. Czasem taki pojemniczek daruje komuś miłemu. Nemrod - Stasiu, częstowany u nas grzybami kpi: - Wandziu, tych ładnych borowików nie podajesz – one są dla Maćka!
Jest dzisiaj 5 grudnia 2002 r. Ponieważ słabo widzę od dzisiaj nie będę pisać książek a będę książki mówił, które ktoś kiedyś przepisze. Proszę też, że jeśli popełnię jakieś błędy, poprawić te błędy. Piszący ma możliwość odłożenia na chwilę pióra, przeczytania, skreślenia i zrobienia poprawek. Ja teraz już takich możliwości nie mam w związku z tym przepraszam za wszelkie błędy.
W moich opowieściach będę chciał opowiedzieć przygody, które przeżyłem. Przede wszystkim to co ciekawe z myślistwa, z przeżyć w lesie, z przyrody, również bardzo ciekawe sprawy ze spotkania z ludźmi ze zdarzeniami, które dotyczyły ich i nas. Są to rzeczy ciekawe, są to rzeczy, które mogą stanowić nowele, opowiadania. Przed każdym opowiadaniem podam tytuł, a następnie będę prosił aby te nowele w jakimś tam skrócie przepisać jeśli ktoś będzie chętny, a jeśli nie to ta kaseta dla potomnych będzie pamiątką.
Mój pierwszy dzik
Był rok 1952, prowadziłem wówczas Leśnictwo Leśny Dwór w Nadleśnictwie Osieczna. Było to już moje drugie leśnictwo. Pierwsze zaraz po ukończeniu Technikum Leśnego w Warcinie było leśnictwem Jagielnia. Mieszkaliśmy wtedy z żoną w osadzie robotniczej skąd wychodziłem do lasu na spotkania z przyrodą i do moich prac. Myślistwo to zostało podzielone i przeniesiono mnie do Leśnictwa Leśny Dwór. Tam mieliśmy już córeczkę Basie, która już chodziła i mówiła. Nie miałem jeszcze wtedy broni myśliwskiej, zafascynowany jednak byłem polowaniami. Miałem sąsiadów Sylwestra i Jasia - leśniczych, którzy ze mną graniczyli. Jasiu też broni nie miał. Sylwester natomiast człowiek od praojców leśnik dziedziczył zawsze ten zawód, miał dubeltówkę – kurkówkę. Zapraszał mnie często na polowanka głównie na dzikie kaczki. Zdziwiony bardzo byłem jak to kaczki podrywały się z bajorka a on błyskawicznie podnosił broń, strzelał i kaczki o dziwo spadały. Dał i mnie popróbować, nigdy nie trafiłem.
Wydawało mi się, że dobrze celuję, wydawało mi się, że kaczka spaść musi, a jednak nie spadła. Czy umiałem strzelać? Nauczono mnie tego w czasie wojny wszak wywieziono mnie, uczono. Strzelać potrafiłem, ale do lecącej kaczki trafić nie mogłem. Pewnego dnia Sylwester i Jasiu postanowili zaprosić mnie do lasu bo gdzieś tam pokazała się duża wataha dzików. A no spróbujemy spotkać się z takim czarnym zwierzem. Dla mnie postarano się o karabin wojskowy taki sobie zwykły mauzer, z którego umiałem strzelać. Dano mi również parę naboi. Postawili mnie koledzy w miejsce, którędy dziki popędzone powinny wyskoczyć. Stanąłem cichutko za drzewem i tak w duchu modliłem się, aby na mnie czasem coś nie wyszło. Wszak jeszcze nigdy nie spotkałem się z żywą istotą, do której trzeba strzelić. Słyszę gon psów. Sylwester miał dwa psy Liska – jamnika oraz Asa – wyżła. Psy te wspaniale odnajdywały zwierzynę i pędziły. Był jeden strzał po lewej stronie. Potem nagle patrzę a na mnie, wprost na mnie biegnie dzik, dość duży. Ręce mi drżały, ale karabin do ramienia, wycelowałem i z odległości mniej więcej 60 metrów strzeliłem prosto w łeb. Dzik biegnie dalej a więc pudło.
Przeładowałem broń i strzelam jeszcze raz, już teraz dzik był trochę na kulawy sztych do mnie czyli strzelałem do jego prawego boku. O dziwo po tym strzale dzik przysiadł. No to ja repetuje jeszcze raz, strzelam dzik dalej siedzi, a więc jeszcze jedno pudło, a więc co robić. Już teraz zacząłem drżeć, że pewnie go nie dobije. Strzeliłem jeszcze raz i jeszcze raz i dzik zaczął pisać testament. Co to jest testament? Są to ostatnie ruchy odnóży zwierzęcia po strzale, który odbiera mu życie. Wtedy jakaś wielka radość, zacząłem krzyczeć, wołać kolegów – chodźcie, chodźcie mój dzik leży! Był to mój pierwszy dzik. Na pamiątkę do dzisiaj trzymam pancerz kuli z karteczką z datą 1953 rok.
Pragnę teraz wyjaśnić jak zostałem myśliwym zrzeszonym. Nie posiadałem broni. Nie byłem też myśliwym zapisanym do koła łowieckiego. Aby temu stało się zadość musiałem najpierw zdać egzamin. Stwierdzenie, że posiadam na tyle wiedzy i umiejętności, aby tym myśliwym zostać. Zdałem egzamin z powodzeniem. Broni jednak nie miałem. Pensyjki leśniczego były tak słabiutkie, a była już Basia, potrzeby rodzinne były duże. Zwierzyłem się stryjowi księdzu Franciszkowi proboszczowi w Fordonie, który zresztą w czasie mojej nauki w technikum też mi pomagał. On zaprosił mnie do Fordonu, zapytał ile kosztuje dubeltówka i 1.800 zł. w tamtych czasach dał mi do ręki – idź Kaziu kup sobie dubeltówkę. Pojechałem z Jasiem sąsiadem leśniczym, który też nie miał broni i kupiliśmy dwie równe dubeltówki kaliber 12.
Moją dubeltóweczkę chwaliłem sobie bardzo. Pięknie strzelała z prawej lufy o pełnym czoku pięknie strzelała breneką. Natomiast z lewej lufy śrutem strzelała też dobrze, ale tylko grubym śrutem. Jeśli strzelałem z niej cienkim śrutem to w zasadzie nie było efektów, a więc trzeba było strzelać grubszym śrutem. Tą dubeltówkę nazwałem szabelką Wołodyjowskiego. Wiele lat z niej polowałem i wiele było zdarzeń i emocji. Kolega Jasiu, który kupił taką samą dubeltówkę musiał ją wymienić gdyż prawie nigdy nie trafiał z breneki. Jakoś ta jego prawa lufa źle działała. Kiedy już broń wymienił miał też dobrą dubeltówkę.
Kiedy już objąłem leśnictwo Boroszewo koło Swarożyna była tęga zima, rok 1956. Byłem w leśniczówce sam. Żonka moja pojechała do Zblewa. Oczekiwaliśmy następnej córeczki. 16 lutego rano dostaję wiadomość telefoniczną, że urodziła się córeczka. Wymyśliłem szybciutko imię Ewa bo imiona pierwszych rodziców podobno sprzyjają dziecięńciu i będzie się dobrze wychowywało. Mieliśmy przedtem nieszczęścia bo Andrzejek żył tylko dwa dni, a Krzysiu tylko 4 i pół miesiąca. Ewunia natomiast wychowywała się nam wspaniale. Kiedy wyszedłem na próg leśniczówki po telefonie spojrzałem na pole, które zasypane było prawie 2 metrową warstwą śniegu. Był tam olbrzymi dąb, pod śniegiem leżało mnóstwo żołędzi i właśnie spod śniegu duża wataha dzików wygrzebywała te żołędzie i sobie je tam zajadała.
W leśniczówce byłem nie zupełnie sam. Był u mnie Pawełek taki kandydat kiedyś do szkoły leśnej. On wyskoczył też na próg i krzyczy – patrz pan ile tam dzików! Ja mówię do niego – cicho, bo przecież pójdą sobie w las a ja chcę spróbować upolować jednego z tych dzików. Dziki które usłyszały jego głos zaczęły uciekać w prawo, tam biegła droga do Swarożyna wąwozem. Był to tak jakby szeroki rów. Wziąłem dubeltówkę, załadowałem w prawą lufę brenekę, w lewą zwyczajem zresztą moim śrut. Pobiegłem do tej drogi i dziki przeskakiwały jeden po drugim przez tą drogę ze skarpy na skarpę. Wziąłem jednego na cel. Pomyliłem się i strzeliłem śrutem, nic się nie stało. Drugiego wziąłem na muszkę, strzeliłem i ten zgiął łeb w dół, ale już nie miałem żadnych nabojów. Dzik został nieco w tyle, właściwie ostatni już teraz nie biegł tylko rył śnieg łbem zostawiając duże krwawe plamy na śniegu. Dubeltówka już była mi nie potrzebna, a więc ją odrzuciłem w śnieg. Pobiegłem za tym dzikiem, zdążyłem go złapać za chwost (ogon) i ciągnął mnie ten dzik po śniegu. Co tu robić? Prawą ręką z kieszeni wyjąłem scyzoryk i zębami go otworzyłem. Trzymając dzika lewą ręką za chwost prawą zadawałem mu scyzorykiem ciosy.
Wreszcie dzik przestał mnie ciągnąć, a więc miałem dzika. Nie był to zbyt wielki dzik, ważył 40 kg. Była to wielka radocha. Zostawiłem dzika w śniegu, odnalazłem dubeltówkę, poszedłem po Pawełka, przynieśliśmy tego dzika do domu. W leśniczówce obieliłem czyli zdjąłem z niego skórę i całego tego dzika zawiozłem do Zblewa do porodówki jako poczęstunek dla tych wszystkich, którzy pomogli przyjść mojej córce Ewie na świat. Był wówczas bardzo silny prawie 30 stopniowy mróz. Nie zapomnę tego dnia nigdy, bo bywa, że w miesiącu lutym już jest takie troszeczkę zaranie wiosny. Wtedy jednak była to sroga zima, a strzelony dzik był sukcesem wielkim i podarunkiem dla naszej córeczki Ewy.
Leśnictwo Zapowiednik, które prowadziłem w latach 60-tych bardzo mile wspominamy. Byliśmy młodzi, mieliśmy trzy córeczki Basię, Ewę i Marylkę. Było o co się starać, a więc żeby je wychować dobrze trzeba było mieć trochę pieniążków. Utrzymywaliśmy dwie krowy, pięć świń, trzysta kur niosek z tego wszystkiego czerpaliśmy trochę grosza. Byliśmy młodzi, pracy było dużo, jednak potrafiliśmy też zabawić się. Nie było wówczas telewizji, radio rzadko kto miewał, a jeśli chodzi o motoryzację to rower był wielkim sukcesem jeśli się go posiadało. Przychodzili do nas ludzie, śpiewaliśmy, z żoną dobrze mi się śpiewało, przygrywałem na gitarze i to dziwne na mojej gitarze nikt nie umiał zagrać, gdyż ja grałem na styl hawajski, jak się później okazało ze szkoły gry na gitarze. Ja myślałem, że jest to styl rosyjski, ale był to jednak styl hawajski. W tamtym czasie sporo młodzieży było w okolicznych wioseczkach.
Młodzież ta poznawszy nas chętnie do nas przychodziła, a my zaczęliśmy z nimi śpiewać. Mało tego nauczyłem śpiewania na trzy czasem na cztery głosy. Stasiu grał na akordeonie, ja na gitarze, a potem był Fredro, kalosze takie sobie scenki. Ludzie przychodzili, chętnie to oglądali, słuchali nas, bili brawa. Pewnego dnia był to taki akt na scenie, że trzeba było pograć na skrzypcach. Kierownik szkoły Antoni czy Heniu jak go tam czasem nazywano grał na skrzypcach, ale fałszował. My z kolei mieliśmy pieska foksteriera, który jak się dobrze grało to chętnie słuchał, natomiast jeśli ktoś fałszował, a zwłaszcza na skrzypcach zaczął wyć. Wieczorem miały być przedstawienia, ludzie przychodzili. Pojechaliśmy z żoną do Bączka. Scenę zbudowaliśmy z desek z sali strażackiej, a nasz piesek cichaczem wymknął się z domu, myśmy o tym nie wiedzieli, a żeby go nie wypędzić wlazł pod scenę i w czasie kiedy Antoś zaczął grać na skrzypcach, fałszować, nasz pies zaczął wyć najpierw króciutko a potem niesamowicie głośno. Kierownik grał na skrzypcach a pies wył. Były bardzo wielkie brawa. Były to nieprzewidziane zdarzenia, a jednak atrakcyjne.
Pewnego wieczora sąsiad mój Zbyszek, prowadził leśnictwo Obozin, jego leśniczówka była 100 metrów od mojej leśniczówki.. Opowiada mi, że w ciągu dnia spotkał dużego dzika i strzelał do niego. Po strzale dzik ten uszedł, farbował dość mocno i charczał. Mówię – Zbyszek trzeba by go dostrzelić, bo on jednak cierpi. Następnego dnia dzieci, które wróciły ze szkoły opowiadały nam, że spotkały przy drodze, którą szły dzika charczącego, a więc jeszcze gorzej. Jest już niebezpiecznie. Taki raniony dzik może zaatakować ludzi. Mówię do Zbyszka – znajdźmy tego dzika i dostrzelmy go. Wiem, że ranna zwierzyna bardzo chętnie szuka miejsc bagiennych, a więc było takie bagienko na skraju lasu. Poszliśmy ze Zbyszkiem i z pieskiem do lasu pod to bagienko i rzeczywiście piesek dzika ruszył. Dzik zaczął uciekać wpierw, wpadł w kępę świerków takich większych choinek między którymi rosły młode brzozy i w tym zagajniczku jest szczekanie w miejscu. Mówię do Zbyszka – zostań na dużym lesie, ja pójdę od pola i tego dzika strzałem popędzę na ciebie.
Poszedłem. Zbliżyłem się do zagajnika świerkowego widziałem jak brzozy się uginają, a więc jest atak dzika na psa i psa na dzika. Podszedłem blisko, strzeliłem w powietrze, dzik nie wyskoczył z zagajnika. Wołam do Zbyszka – uważaj ten dzik musi tam wyjść! Ale nie wychodził, w związku z tym podszedłem blisko świerczków