Recenzja mojej książki „Na ścieżkach wspomnień…” napisana przez pana Kazimierza Ostrowskiego w miesięczniku „Pomerania” nr 12 (438) grudzień 2010, w dziale „Lektury”.
Ukochane Kociewie
Jeden z felietonów w książce Edmunda Zielińskiego „Na ścieżkach wspomnień…” nosi tytuł „Zapach siana z dawnych lat”. Charakterystyczny, intensywny, duszący zapach świeżego siana prawie wszyscy potrafimy wywołać z pamięci – czasem nawet sięgając do nieodległej przeszłości. Wciąż bowiem jesteśmy społeczeństwem na wpół rustykalnym i niemal każdy kiedyś był choćby biernym uczestnikiem sianokosów, w różnych fazach tego procesu. Niby nie jest to czymś niezwykłym, co roku o tej samej porze wykonywane rolnicze czynności, zapobiegliwe gromadzenie paszy dla zwierząt, a jednak jest w tym działaniu spora doza romantyzmu. Zwłaszcza gdy chodzi o zapach siana „z dawnych lat”, który wydaje się cokolwiek inny niż ten dzisiejszy. Zazwyczaj to, co działo się niegdyś, a zwłaszcza kilkadziesiąt lat temu, jawi się w świadomości w zmienionym kształcie, w barwniejszych obrazach. Budzi także ciepłe uczucia, nierzadko tęsknotę za utraconą młodością.
Posługując się metaforą można powiedzieć, że książka jest cała przesycona zapachem siana, który wywołuje długi łańcuch wspomnień. Zaczynając od genealogii i przedstawiania członków swojej rodziny, Zieliński zaprasza czytelników, by podążali za nim ścieżkami wspomnień od miejsca swego urodzenia w małym Białachowie – rodzinnego gniazda matki (z d. Redzimskiej), przez ukochane Zblewo, gdzie przeżył szczęśliwe młode lata, do Gdyni, gdzie mieszkała dziewczyna, w której się zakochał i do Gdańska na Zaspę – przystani na resztę życia. Na koniec ponownie do Zblewa, o którym potrafi opowiadać zajmujące historie.
Mieszkając od dawna w mieście, wciąż za swoją małą ojczyznę uważa okolice dzieciństwa i młodości. W 2006 roku napisał : „Ja jednak wolę wieś. Mieszkam w Trójmieście tyle lat, a najlepiej czuję się na wsi. I niech tak zostanie. Moje wsie, Białachowo i Zblewo, będą mi zawsze najbliższe" („40 lat w Trójmieście”).
Gdyby nawet nie padła tak jasna deklaracja, można o przywiązaniu autora do swoich stron rodzinnych przeczytać na wielu kartach książki. Ma ono kilka źródeł. Najpierw mocne więzy, łączące go z licznymi odgałęzieniami rodziny. Potem pamięć, a w niej także pokłady pamięci podświadomej, o życiu w otoczeniu bliskich ludzi, o niezliczonych zdarzeniach i przeżyciach sprzed lat, które ukształtowały jego osobowość. Także o ludziach, z którymi skrzyżowały się jego ścieżki. Żywym źródłem jest też rosnące z upływem czasu umiłowanie ojczystego Kociewia, jego kultury i historii. Wciąż pielęgnuje w sobie owe gorące uczucie i podsyca je. „Byłem, jestem i będę Kociewiakiem. Im dalej od swego regionu, tym bardziej trzeba podkreślać przynależność do Ziemi Ojców” – mówi w innym miejscu.
I rzeczywiście podkreśla na wiele sposobów, szczególnie zaś gdy pisze o sztuce ludowej i swojej działalności artystycznej. Bo pan Edmund Zieliński jest uznanym twórcą – rzeźbiarzem, czynnym od pół wieku, za swój debiut uważa wystawę kociewskiej sztuki ludowej w Starogardzie w 1961 roku! Rzeźby i obrazy na szkle wystawiał w kraju i za granicą, jego dzieła znajdują się w muzeach etnograficznych. Nie tylko tworzy, lecz niestrudzenie popularyzuje kulturę ludową, prowadzi lekcje poglądowe i warsztaty dla młodzieży i nauczycieli, organizuje kursy, reaktywuje kociewski haft i malarstwo na szkle, które przecież musiało tu istnieć, tak jak na sąsiednich Kaszubach. „Przypuszczam, że i na tym terenie obrazki te funkcjonowały w poszczególnych chałupach. Przecież Kociewie nie było odgrodzone od Kaszub murem…” – powiada. Z zapałem tropi po wsiach relikty tradycyjnej sztuki ludowej, ratuje od zniszczenia kapliczki przydrożne („Z wędrówek po moim Kociewiu”, „Ze strychu do muzeum”). Jest współzałożycielem i wieloletnim prezesem Gdańskiego Stowarzyszenia Twórców Ludowych, osobny rozdział książki poświęcony jest aktywności w tej dziedzinie („Dzięki tym działaniom rozwijamy się i chronimy dziedzictwo kultury”).
Edmund Zieliński (ur.1940) jest dumny z bycia Kociewiakiem, toteż tym bardziej zależy mu na nobilitacji ojczystego regionu. Przytacza odezwę z 1957 roku, kiedy narodziło się (istniejące krótkotrwale) Zrzeszenie Kociewskie: „Podobnie jak Krakowiacy, Górale czy Kaszubi chcemy być znani w całej Polsce. W barwnym wieńcu polskich regionów ludowych niechaj się znajdzie kwiat zapomnianego Kociewia”. „Czy do tego trzeba coś dodawać? – retorycznie pyta Zieliński. – Ten apel sprzed czterdziestu lat nic nie stracił na aktualności”.
W ciągu minionego półwiecza od cytowanego apelu Kociewie umocniło rangę w wieńcu regionów i dziś bezsprzecznie nie jest terra incognito – ziemią nieznaną, a ma w tym awansie spory udział również autor omawianej książki. Wysyłając w 1994 roku do „Gazety Kociewskiej” wspomnienie o dwóch zmarłych wówczas twórcach ludowych, nie przypuszczał, że zostanie stałym współpracownikiem redakcji. Od tego czasu (z trzyletnia przerwą) napisał do gazety blisko półtorej setki felietonów o swoim życiu, o rodzinie, o pracy twórczej, o ludziach spotkanych na swojej drodze, o swojej wsi, obrzędach i zwyczajach; teksty publikowane w gazecie złożyły się na omawiane tu dzieło. Wszystkie są ciekawe dla zwykłych czytelników (od nich zaczynają lekturę „Gazety Kociewskiej”), dla historyków interesujące jako cenne źródło do dziejów regionu, dla socjologów i etnografów jako dokumenty życia wsi kociewskiej i zachodzących na niej zmian. Wartość tej wspomnieniowej publicystyki jest tym większa, że Zieliński posiada nadzwyczajny dar obserwacji i pamięci, często o sprawach z pozoru nieistotnych, które jednak wprowadzają czytelnika w klimat opisywanych miejsc i zdarzeń. Można powiedzieć, że utrwala w zbiorowej pamięci ginący świat.
Na przestrzeni jednego żywota dokonały się bowiem zmiany ogromne. Na przykład w sferze religijności: „Wieczorem po kolacji wszyscy klękali do różańca, który prowadził dziadek Franciszek, klęcząc wyprostowany na obu kolanach. (…) Kiedy ja odjeżdżałem do wojska, mój ojciec podał mi na talerzyku święconą wodę, którą się przeżegnałem mówiąc: „w imię Boże.” („Codzienne modlitwy z dalekiej przeszłości”). Dla młodych czytelników zapewne egzotyczne, a może niewiarygodnie brzmią opisy gospodarskich czynności i robót polowych – sadzenia kartofli i wykopów, zimowych omłotów czy znakomity opis zimowego połowu ryb w jeziorze należącym do dziadka Franciszka. Ilu z nas jeszcze pamięta ciężką pracę przy wydobywaniu torfu, którą tak ciekawie i szczegółowo relacjonuje Zieliński? Ze względu na ochronę środowiska zakazano kopania torfu w latach 60., przedtem był to powszechny sposób zaopatrywania się w opał. Albo jak wyglądały dawniej wesela, w których uczestniczyła, przynajmniej w roli obserwatorów, cała społeczność wiejska?
Wszystko się zmieniło – konstatuje felietonista. „Dziś świat pędzi do przodu, na nic nie ma czasu. Ludzie pozdrawiają się w biegu, zamykają się w swoich mieszkaniach, nie przesiadują na ławeczkach przed domem, bo i z kim tu rozmawiać, jak w telewizji serial goni serial. Wszystko się zmieniło”. Wspominając z sentymentem przeszłość, widzi jednak nieuchronność przemian i akceptuje je: „Znojnie się wtedy obrabiało pola. Dobrze, że dziś mechanizacja przejęła trud uprawy roli, a że zmieniły się zwyczaje? Świat idzie do przodu i nic nie zatrzyma uciekającego czasu. Póki co, zostały wspomnienia” („Na wsi dawniej”).
Kazimierz Ostrowski
Edmund Zieliński, Na ścieżkach wspomnień, Gdańsk 2009, s. 594, nakładem autora.