Dawniej zima była porą, gdy wielu rolników w stodołach draszowało (młóciło) zboża. Mam tu na myśli czasy, kiedy zboże koszono kosą i zwożono je do stodół. Miało to swój sens. Ziarno dojrzewało wolno w kłosach nabierając wartości, które odzwierciedlały się w smaku chleba i jego długim okresie przydatności do spożycia. Nie trzeba było dodawać do rozczynu chlebowego żadnych spulchniaczy czy utrwalaczy, jak to dziś w wielu wypadkach ma miejsce. Pajdkę chleba można było owinąć wokół palca, nawet kilka dni po wypieku i się nie pokruszyła. Proszę to dziś spróbować.
W czasie młócki w gospodarstwie dziadka brałem czynny udział już jako mały chłopiec. Zwykle poprzedniego dnia ojciec powiadał, że mam iść poganiać konie w rozwerku. Wtedy do tych czynności spokojnie można było zwolnić się z lekcji. A rozwerk to nic innego jak kierat, za pomocą którego poruszano młockarnię. Kierat był prostym urządzeniem o jednym poziomym dużym zębatym kole, w wypukłości którego zamocowane były cztery lub dwa drewniane dyszle i do jednej z nich zaprzęgano konie. To duże zębate koło poruszało mniejsze z osadzoną w nim żelazną osią, napędzającą ustawioną w stodole młockarnię. Po drodze były jeszcze buksy (łożyska) i klały (przeguby). Aby rozruszać ten cały zestaw, należało umiejętnie kierować końmi, trzymać w cuglach, by wolno ruszały. W przeciwnym razie mogła nastąpić jakaś awaria wywołana przeciążeniem.
Główną osobą podczas młócenia był wtedy wujek Staś. To on umiejętnie wpuszczał zboże do maszyny, by nie powodować żadnych przeciążeń, które mogłyby hamować pracę maszyny, dodatkowo obciążać konie, czy wreszcie pozostawianie ziarna w kłosach.
Zanim snopek dotarł do wujka Stasia, to wujek Benek podawał go z wachu (sąsieka, zapola) wujkowi Władysiowi, ten nożem rozcinał powrósło i kładł snopek na stole maszyny z lewej ręki wujka Stasia. U wylotu maszyny stała ciocia Franciszka – siostra dziadka, i grabiami odgarniała delikatnie słomę (by nie zagarniać ziarna) w stronę cioci Łucji, a ta w stronę wujka Franca. Ten kładł słomę na uprzednio przygotowane przez siebie powrósło, wiązał i wynosił na podwórko. Były to dość pokaźne pęki, bowiem powrósła do nich wujek robił z dwóch długości żytniej słomy albo wykręcał jeszcze dłuższe ze słomy uprzedni wymłóconego żyta. Oczywiście to wszystko działo się za moją pomocą – poganiacza koni w kieracie. A było tych kółek sporo.
Tak długo kierat się kręcił i warczała młockarnia, aż u jej wylotu na klepisku było tyle ziarna, że sięgało do otworu, skąd sypała się wymłócona słoma. Był to tzw. jedan ruks (jedna część). Wówczas wujek Stasiu hamulcem zwalniał obroty rozpędzonej maszyny, a ja lejcami spowalniałem chód koni aż do zatrzymania. Było to około godziny 10. Wujkowie odgarniali od maszyny ziarno, ciocie trzepały zakurzone chustki, a ja biegłem do kuchni napić się wspaniałej maślanki i przy okazji zerknąć na stary zegar – ile to jeszcze czasu zostało do obiadu, który przygotowywała ciocia Tekla z babcią Antoniną. Po chwili praca ruszała na nowo i trwała do obiadu. I to był drugi ruks. Po obiedzie był jeszcze jeden, a właściwie tylko jeden z uwagi na szybko zapadające ciemności. Po powrocie do domu długo jeszcze słyszałem pracującą maszynę i obracający się rozwerk. Słyszę to do dziś, mimo, że upłynęło pół wieku.
Gdańsk luty 1997
Od napisania tego felietonu minęło już prawie 20 lat. Relacja moja o dawnej młocce zamieszczona została w "Gazecie Kociewskiej", która drukowała wiele moich wspomnień. Na kanwie tego wspomnienia z dawnych lat chciałbym jeszcze dopisać kilka zdań na temat późniejszych omłotów w gospodarstwach Zielińskich i Redzimskich w Białachowie.
Wraz z upływem czasu w zimowych omłotach następowały zmiany na lepsze, praca stawała się lżejsza, zaprzężono do tej pracy damfe. Damfą nazywaliśmy potocznie wielką maszynę do młócenia zboża, która właściwie nazywała się z niemieckiego Dreschmaschine, a napędzana była przez Dampfmaschine. Taką dysponował pan Piątek z Białachowa i na życzenie gospodarzy obsługiwał zimowe omłoty. Dlaczego tę maszynę nazywano damfą? Nazwa pochodzi z języka niemieckiego Dampfmaschine, czyli maszyna parowa. Mawiano – bańdziem młócić damfó. Wujek Franz końmi przyciągnął cały zestaw, młockarnia wciągnięta została do stodoły, maszyna parowa została w odpowiedniej odległości na podwórku, zakotwiczona i połączona pasem transmisyjnym z młockarnią. Maszynę parową „zasilono” wodą, pod kotłem rozpalono ogień i po pewnym czasie para osiągnęła odpowiednią temperaturę i ciśnienie – była gotowa do pracy. Tutaj znowu wujek Staś wpuszczał do gardzieli maszyny pozbawione powróseł snopki zboża. W maszynie zboże pozbawione zostało ziarna, które odpowiednimi kanałami, po odplewieniu, zsypywało się do worków zamocowanych z tyłu maszyny. Tam było kilka wylotów – na ziarno czyste i gorszej jakości tak zwany poślad. Z boku maszyny wysypywały się plewy, a z przodu sypała się słoma. Tutaj pracowało dwóch mężczyzn, bowiem o wiele szybciej następowała młocka w porównaniu z maszyną napędzaną kieratem. Dwie osoby podawały zboże z sąsieka do maszyny. W zasadzie jedna osoba obsługiwała maszynę parową, wyczepiała pełne worki z ziarnem i podczepiała puste.
W krótkim czasie maszynę parową zastąpił silnik spalinowy „S”, popularnie zwany „Esiakiem”. Tę maszynkę uruchamiał i obsługiwał mój brat Jerzy – mechanik z zawodu. Bywało również, że poczciwy „Zetor” (traktor Czeskiej produkcji) napędzał młockarnie. Kiedy Białachowo zostało zelektryfikowane do młockarni podłączano silniki elektryczne.
A dziś? Kombajn załatwi wszystko, stodoły nie potrzebne, słoma w balotach albo zmielona na sieczkę i rozsypana po polu. Żeby chociaż smak dzisiejszego chleba przypominał tamten upieczony z mąki po zimowych omłotach – niestety. Moje pokolenie jeszcze go pamięta, młodzi ludzie tej przyjemności nie dostąpią.
Gdańsk 8 grudnia 2016
Edmund Zieliński
Ps. Zamieszczone zdjęcia przysłał mi Janek Stachowiak z Breisach nad Renem, za co serdecznie dziękuję.