KURPIOWSKA KOCIEWIANKA CZYLI REGINA MATUSZEWSKA Z CZARNEGOLASU CZĘŚĆ III |
wtorek, 10 czerwiec 2014 | |
Czy ktoś dziś na wsi gotuje zupę z komosy? Pamiętam jej smak z dzieciństwa, bo na stole babci ta potrawa jeszcze istniała. Sam zbierałem świeżutkie listki tej rośliny do koszyczka i zanosiłem babci do kuchni.
No to idźmy śladami wczesnej młodości Pani Reginy. Zanurzmy się w krajobraz kurpiowskiej wsi, popatrzmy jak ciężko ci ludzie pracowali. Usiądźmy z nimi przy ognisku, pojedzmy pieczonych kartofli i popijmy osoloną wodą z cebulą. Zero cholesterolu.
Gospodarstwo Matuszewskich w Czarnymlesie
Na wiosnę chłop zasiał kobiecie kawałek pola lnu. Musiała ten len wypleć. Proso też trzeba było pleć, suszyć potem, na piecu się suszyło, gdy już było wymłócone i czysto wywiane, często na wietrze, i robiona była kasza w specjalnych drewnianych stępach. Stępy były robione z kloca. Kloc był w środku wyżłobiony na głaciutko, sypało się do tego kloca proso i stęporem z drzewa się obtłukiwało proso na kaszę, a jęczmień na pęczak. Ale miałam napisać o lnie, a piszę o prosie.
Jak ten len dojrzał, to trzeba było go wyrwać, wysuszyć, potem zebrać i powiązać w snopki. Wtedy chłop przywiózł len do stodoły i tam na klepisku kobieta musiała go kijanką wytłuc, powiązać w snopki i znowu ułożyć na wóz i chłop jechał z kobietą, żeby ten len namoczyć gdzieś do rowu do wody. Przyłożyć trzeba go było drążkami, kępami i len musiał jakiś czas moknąć. Gdy już był miękki, chłop pomógł kobiecie wyciągnąć len na ugór, a kobieta rozpostarła go cienko na tym ugorze. Tak długo leżał, aż włókno odchodziło od łodyg. Wtedy w pogodny dzień kobieta zebrała, powiązała i chłop przywiózł do szopy.
Po tej robocie nadchodziła jesień, trzeba było poszyć worki, stare połatać i przygotować się do wykopów. Wykopki trwały od połowy września do połowy października. Kobiety kopały haczkami – motykami wszystkie kartofle. Wrzucały w koszyki, duże do jednego, a małe do drugiego. Chłop wieczorem przyjeżdżał na pole i kładł z kobietą worki na wóz i chłop wiózł worki do głębokiego wądoła (kopiec – E.Z.). Ludzie wstawali jak najraniej (wcześnie rano – E.Z.). Kobiety gotowały kartofle dla świń i dla konia, a gdy się rozwidniało, jedli już śniadanie. Też kartofle z kapustą czy barszczykiem, na koniec musiała być przygotywka, czyli kasza albo kluski na mleku. Najlepsze kluski były z gryczanej mąki. Wolałam jak pszenne, choć pszenne mało kiedy były. Po śniadaniu starsze dzieci pasły krowy albo szły do szkoły. Te dzieci, co szły rano do szkoły, zastępowały te, co pasły z rana. Nie miały kiedy się uczyć, musiały pomagać przy każdej robocie. W szkole było cztery klasy. Uczyły się w dwóch. Czwarta i trzecia szły do szkoły na ósmą, a druga i pierwsza szła na jedenastą. Gdy niektórzy rodzice nie puścili dzieci do szkoły przez dłuższy czas, byli wzywani do gminy, do wójta. Wójt sadzał na kilka dni ojca do aresztu. Nie wiem, co robili z tymi, które musieli oddać dzieci na służbę do pasienia krów. Niektórzy gospodarze mieli dużo dzieci i nie mogli ich sami wychować, oddawali dzieci na lato i wiosnę i jesień paść krowy. Zarobiły kilka worków kartofli albo innej ognarii (produktów rolnych – E.Z.). Tak to się wtedy nazywało. Mój sąsiad miał zawsze pastucha.
Rozalia Ciecierska z córką Heleną
Teściowa i synowa wstawały o 3 – 4 rano. Wydoiły 7 krów, budziły pastucha, pomogły wygonić krowy i cielaki na paśnik. Jak był deszcz, to z worka od kartofli robiło się kaptur i pastuch zakładał na głowę i plecy. Nogi miał bose, krowa sikała, to on te bose nogi ogrzewał. Na św. Jana pastuch z kwiatów polnych porobił wianki i krowom te wianki poprzywiązywał do rogów. Zbliżało się południe, pognał krowy do chlewa. Jak było gorąco, to nieraz krowy się gździły (wpadały w panikę gdy dopadły je gzy – E.Z.). Gez je ugryzł, to same uciekały do chlewa. Nieraz słońce przygrzewało, nie chciało się paść krów, to się mówiło głośno przy krowach; brygz, brygz… Cielaki pierwsze się gździły i uciekały , a krowy za nimi. Dla mnie paść krowy, to była najgorsza robota.
Mój ojciec był krawcem, ale i ziemię miał, jednego konia, trzy krowy i ze trzy cielaki zawsze były. Mój ojciec z drągów i kolczastego drutu ogrodził ze dwa hektary łąki i tam krowy chodziły. Ale czasem trzeba było popaść na rżyskach, albo jak łąki były skoszone, na łąkach. Trzeba było pilnować nie tylko od kartofli, ale i od stoga. Jak krowa otarła się o stóg, to ze dwa pęki siana wyleciało (wypadło z kopy – E.Z.). Nieraz stogi były ludzkie (inni byli ich właścicielami – E.Z.) i łąki też ludzkie. Właściciele mieszkali dalej i nie widzieli, co się robi na łące. Najgorzej, jak kogo złapali, krowy mógł zająć, ale przeważnie na krzyku i kłótni z właścicielem krów się kończyło. Ci co paśli krowy, mówili, że robią przysługę, bo krowy starzysko wyżrą (wyjedzą starą trawę – E.Z.) i lepsza trawa urośnie. Mnie się nudziło, to rwałam krowom tużyce (sierść – E.Z.) i kulałam piłki. Były czerwone, czarne i białe, podobne do wielbłądziej wełny. Twarde były, ale można było do siebie rzucać.
Regina Matuszewska i Edmund Zieliński
Jednego razu wzięłam igłę, nożyczki i białe płótno – żeby się nie nudziło, będę haftować, Łysa (imię krowy – E.Z.) poszła w żyto i musiałam odwrócić (przypędzić z powrotem – E.Z.), a Organa zjadła to płócienko nici i nożyczki małe. Nikomu o tym nie mówiłam, ale nic się nie stało. Wianki krowom też przywiązywałam z moją siostrą Genią. Ojciec nam dał po dwa grosze od krowy. Każda krowa była nazwana. Były dzięcielichy, jaskóły, okulory, bziołe i corne i graniaste. Na św. Marcina były robione przez pastucha „Marcinki”. Brało się dużą rózgę, obcinało się grube rózgi, w czubku zostawiało się tyle móżdżków ile było krów. Przy rękojeści wyrzynało się nożem krowy i cielaki, dostawało się coś za „marcinkę” i kończyło się pasienie krów. W jesieni pasło się krowy cały dzień. Już tak rano nie było wyganiane, ale południa już nie było dla pastucha. Dostawał w torbę kawałek chleba i w butelkę mleka. Tą butelką potrząsał tak długo, aż zrobiło się masło. Mógł sobie chleb posmarować, a maślankę wypić.
Gdy się krowy goniło na łąki, każdy dzieciak pasł na swojej łące, ale nieraz się uzbierało kilku i rozpalali malutkie ognisko. Nazbierali gałązek, zawsze tam jakieś krzaki czy drzewa rosły, podszukali (wybrali spod krzewu rosnących ziemniaków – E.Z.) kilka kartofli i piekli. Na łąkowej ziemi rodziły się kartofle, mówiło się, że rosną na nowinie (ziemia, na której dotąd nie sadzono ziemniaków. Nowinami u mego dziadka nazywano nowo posadzony las na ziemi, która dotąd była rola uprawną – E.Z.). Takie się porodziły jak drwa. Po południu wszystkie dzieci już były w domu. Z krowami posyłało się młodsze dziecko. Starszy pomagał rodzicom w polu, dziewczynki pomagały len pielić, proso, len rwać i w stodole tłuc kijankami od prania bielizny, którą się płukało przy studni. We żniwa też pomagały przy odbieraniu zboża. Z konopi trzeba było wyrwać płoskunki. To były nie zapylone konopie. Były cieńsze i gdy ich nie wyrywał, to by uschły i nie byłoby z nich żadnego pożytku. Z konopi gospodynie tkały worki i płótno na prześcieradła.
Rzeźby Reginy Matuszewskiej
Dziewczynki okopywały kapustę, ale najpierw pomogły posadzić brukiew i warzywo, buraczki, marchew i fasolę. Pasternak już zanikał. Nie wiem, dlaczego. Moja matka jak ugotowała, tośmy nie mogły się nacieszyć, taki był dobry. Może dlatego wyginął, że rósł pomiędzy dobrym jakiś kołowaty. Jak tego kołowatego ugotował, to gorzej jak by się wódki napił. Mąż mi opowiadał, jak jego znajomy mówił; żona jego poszła do kościoła, a oni sobie nagotowali pasternaku kołowatego, bo jak to chłopy – się nie znali, który dobry. Żona wraca z kościoła, a jej mąż siedzi na piecu w długiej koszuli kobiecej, a szwagier pod stołem - też w długiej koszuli. Oni myśleli, że dobrze robią. Przebrali się za organistego i księdza. Śpiewali po łacinie na cały głos. Żona dała im zsiadłego mleka i zaczęli do siebie dochodzić. Męża babki opowiadały, że jeszcze dawniej, jak byliśmy pod ruskim zaborem. Ruski pilnowali granicy Prus Wschodnich. Mieli niedaleko granicy swój kordon i czasem w wolnej chwili przychodzili do wieśniaków na pogawędkę. Wieśniaczka miała ugotowany pasternak i Ruska poczęstowała tym przysmakiem. Ruskowi tak zasmakował i zaczął często przychodzić na pasternak. Co dzień się tej potrawy nie gotowało i dla tej kobiety był kłopot. Wpadła na pomysł i ugotowała pasternaku kołowatego. Rusek przyszedł, najadł się i poszedł. Więcej nie przyszedł. Na placówce wyprawiał brewerie, opowiadali jego kamraci.
Regina Matuszewska na pastwisku w Czarnymlesie
W pszenicy niektóre kłosy miały jakiś pasożyt nazywany Bździuchem. Jak go było dużo, to też od tego mógł dostać jakieś wizje.
Myślę, że Chińczycy polecają swoją kuchnię. Oni mówią, czym strawa dłużej gotowana, tym ma więcej energii. Jak człowiek ma dużo energii, to ma mniejsze zapotrzebowanie na witaminy. Nasi rodzice nic nie wiedzieli o witaminach. Na surowo to tylko czasem kapusta kiszona była dodatkiem posiłku. Kapustę kisiło się w kłodach dębowych. Do kłody się kroiło, a te lichsze główki się siekało w specjalnych korytach i kisiło się siekaną w cebrze. Jak kapusta ukisła, wynosiło się ją do chłodniejszego pomieszczenia. Najpierw się ją wybrało, bo nikt by jej nie uradził, no i kapusta zgubiła gorycz. Na dno kłody włożyło się całych główek, a potem ubijało się tą kiszoną. Na wiosnę zostały całe główki. Jak kogo głowa bolała, to przyniósł główkę, obłożył głowę i przestała boleć. Kapusta była gotowana co dzień. Czasami rano kapusta, a na wieczerzę kapuścianka. Kapusta była zasypana kaszą jęczmienną, dodane suszone grzybki. W poście przeważnie krasili grzybami, śmietaną i olejem lnianym.
Chińczycy piszą, że jęczmień tyle chorób leczy, nawet siwe włosy ciemnieją. Nie tylko jęczmień, ale wszystkie zboża. Proso leczy nawet nowotwory, żyto miażdżycowe choroby, owies na trawienie, pszenica krew oczyszcza, len na wypróżnianie. Dla nas chińszczyzna to nie nowość, bo myśmy się kiedyś kaszami karmili, gotowali fasolę, grochy, marchew, brukiew z ziemniakami, dynię z kaszą jaglaną. Wszystko to było mlekiem kraszone. A jakie to smaczne było to jedzenie. Musiała matka całe swoje serce włożyć w to gotowanie. Zboża było mniej, to gotowali nieraz trzy razy dziennie, aby głodu nikt nie miał. Teraz po jedzeniu jest jakiś kompot zimny, kiedyś była gotowana jakaś kasza, czy kluski z mlekiem. W zimie dużo gotowało się kapusty, fasoli i grochu. Na wiosnę szukało się szczawiu, komosy. Też gotowało się z jęczmienną kaszą i świeżym masełkiem. Najlepiej lubiłam buraczki z botwinką i śmietanką i młode ziemniaki.
W lecie gotowało się dużo barszczów. Z kwasu chlebowego, maślanki i serwatki. W lecie kury się niosły, były jajka po troszę (spożywało się nie wielkie ilości – E.Z.), bo do miasta się nosiło, żeby jakiś Żyd kupił. W jesieni gotowało się dużo dyni, kartofle piekli ludzie na obiad. Wszyscy byli przy wykopkach. Do ogniska wołało się sąsiadów, oni jutro zawołają nas. Jak było więcej ludzi, to obydwa sąsiedzi razem piekli przy jednym ognisku. Kobieta poleciała do domu, ukroiła cebuli na miskę, osoliła, do pełnej miski dolała wody, wymieszała. Wzięła łyżki i w papierek soli i przyszła do ogniska. Kartofle trzeba było mieszać kosiorem, żeby się równo upiekły. Jak już były miękkie, to wyjmowali z ogniska, kładli do szorstkiego worka i otrząsali. Jedno chwyciło za jeden koniec, drugie za drugi i nad ziemią do siebie pociągali tak długo, aż ta spalenizna z nich spadła. Wszyscy obsiedli ten worek, brali ziemniaki w rękę, solili i zapijali wodą z cebulą, łyżkami z jednej miski. Naopowiadali sobie nowinek. Poplotkowali sobie. Życzyli sobie zdrowia. Chłopy zapalili tabaki i rozchodzili się każdy do swoich kartofli. Żeby te kartofle upiec, szło się do chojniaku albo do małego zagajnika i bosakiem się na obrywało oszczegli (suchych gałęzi – E.Z.) i oblotów (opadłych gałęzi – E.Z.) od sosnowych drzew. Trzeba było uważać, żeby gajowy nie złapał za rękę. Bo jak się widziało, że idzie, to się uciekło i szukaj wiatru w polu. Te suche oszczegle wiązało się powrozem, zarzuciło się na plecy i przynosiło się do ogniska starego miejsca. Tą robotę robili chłopy, albo ich syny.
Chłopy kartofli nie kopali, chyba, że w tej rodzinie było więcej siły męskiej. Chłopy orali, bronowali, sieli. Tak robili, żeby w tydzień Mateuszowy (około św. Mateusza – E.Z.) zasiać żyto, bo wtedy najlepiej się urodziło. Kobiety kopały w worki. Nad wieczorem chłop przyjechał i z kobietą pokładli na wóz worki z kartoflami. Zawieźli do wądoła, okrągłego i głębokiego. Okryli słomą i przykopywali ziemią. Jak się swoje kartofle wykopało prędzej, to się pomogło sąsiadce z jeden dzień, albo biednej wdowie. Wszyscy się zlecieli i pomogli przy trudniejszych robotach. Wdowa się cieszyła i na koniec roboty coś dobrego postawiła swoim sąsiadom.
Wieczorem znów kobieta wstawiała duże gary świniom i koniowi, w tym czasie skrobała ziemniaki łyżką do skrobania. Jak wystawiła ugotowane gary świniom i koniowi, to wstawiała ziemniaki. Przygrzewała rańszą (wcześniej ugotowaną – E.Z.) kapustę, albo gotowała jakiś barszcz do zapijania ugotowanych kartofli. W trzeciej fajerze (otwór paleniska w kuchni – E.Z.) gotowała się kasza. Niektórzy mówili, że jak nie ma przygotywki, to nie ma jedzenia. Chleb jadło się na obiad, albo jak się kiedyś zachciało pojeść chleba. Kobiety skończyły kopanie, to brały się za tarcie lnu. Jak len był wytarty, to trzeba go było wyklepać i wyczesać. Przy klepaniu klepadłem spadały pakoły (pakuły E.Z.). Te pakoły przędło się na grube nici, na wątek do chodników lub worków. Przy czesani zlatywały ze lnu scząski, czyli paczesie. Z paczesiów przędło się cieńsze nici na postawę. Z samego lnu przędło się cieniutkie nitki na part. Part był na wiosnę wynoszony na bielnik. Polany wodą, jak wysechł i słońce wybieliło na ładne, białe płótno. Z płótna na przednówku kobiety szyły koszule, jak nie było jeszcze maszyn do szycia.
Kobiety miały dużo zajęcia. Musiały być zdrowe, pracowite i sprytne.
Następny odcinek będzie jeszcze ciekawszy.
Gdańsk 5 czerwca 2014 Edmund Zieliński
|