EDMUND ZIELIŃSKI. Hampelmann... ojciec znalazł zwęglone jego szczątki... |
niedziela, 06 styczeń 2013 | |
HampelmannZnowu wracam do dziecinnych lat i wspomnień z nimi związanych. W tamtych czasach dzieciństwo moje i moich rówieśników nie było usłane różami. Okupacja niemiecka, niepewne jutro, marne jedzenie, bo ojciec nie podpisał żadnej z czterech grup niemieckiej listy narodowościowej i kartek żywnościowych (Lebensmittelkarte, Reichsbrotkarte) nie otrzymywaliśmy.
Tylko dzięki naszym dziadkom, gospodarzom, jako tako egzystowaliśmy. My, dzieci, niewiele wiedzieliśmy, co się wokół nas dzieje. Mieliśmy rodziców, a to była nasza gwarancja bezpieczeństwa, która pozwalała na zabawianie się różnego rodzaju zabawkami. Te najczęściej wykonywane były przez mamę (szmaciane kukiełki) i starszego brata (drewniane wózki, taczki). Pamiętam, że zabawialiśmy się drewnianym ludzikiem, który pociągany za sznurek fikał nogami i rękami.
Nazywał się Hampelmann, czyli marionetka. Był bardzo kolorowy, z uśmiechniętą buzią i czapeczką z pomponem. Na nogach miał buty z zadartymi nosami i bufiaste spodnie. To była moja ulubiona zabawka. Pajacyk uśmierzał płacz dziecka, usypiał i rozbudzał. Pamiętam, że mama, zabawiając nas, dzieci, pajacykiem, na dzień dobry śpiewała stosowną piosenkę – głośno po niemiecku, cichutko po polsku Jetzt steigt Hampelmann, jetzt stegt Hampelmann/ aus seinem Bett heraus, aus seinem Bett heraus/ oh, du mein Hampelmann, mein Hampelmann Bist du. Czyli – teraz pajacyk wstaje, odrzuca kołderkę, a w dalszych zwrotkach – nakłada spodnie, pończochy i buty. Dlaczego po niemiecku? Bo tu na Pomorzu mowa polska była zakazana. Niestety, po wkroczeniu wojsk armii radzieckiej (6 marca 1945) do Białachowa i wypędzeniu nas do Małego Bukowca wiele dobra materialnego, w tym i mojego fikającego ludzika, wyzwoliciele zniszczyli. Kiedy wróciliśmy po kilku dniach, w resztkach ogniska nad stawkiem, wśród spalonych sprzętów, ojciec znalazł zwęglone jego szczątki.
Trzeba było wiele lat, by na stare lata wrócić do tej zabawki. A było tak. Otrzymałem zaproszenie z Kaszubskiego Uniwersytetu Ludowego we Wieżycy do przeprowadzenia zajęć z zabawki ludowej. Organizatorzy chcieli, by były to samolociki drewniane i coś od siebie. Zaproponowałem, zwłaszcza, że wykonanie tej zabawki dawno chodziło mi po głowie, konstruowanie hampelmana. Zamówiłem odpowiedni materiał do przeprowadzenia tych zajęć i w dniach od 28 do 30 września 2012 pomieszczenia KUL-u zamieniły się pracownie zabawek. Moimi uczennicami były nauczycielki z różnych szkół naszego województwa. Odtworzyłem z pamięci wizerunek mojej zabawki, wykonałem szablon, wzór i przystąpiliśmy do pracy. Deseczki z drewna lipowego łatwo poddawały się ręcznym obróbkom pań i po kilku godzinach gotowe były poszczególne elementy, czyli korpus i części kończyn. Nawierciliśmy otwory na mocowanie przegubów, malowanie, składanie, odpowiednie mocowanie sznurka i pajacyk fikał nóżkami i rękami. Uśmiech na twarzach pań świadczył, że zadania wykonały celująco.
W tym samym czasie konstruowaliśmy samolociki ogrodowe, podobne do tych sprzed lat, jakie można było zobaczyć w naszych ogrodach i obejściach gospodarskich wsi. Mocowano je zwykle na drzewach i wśród zagonów warzyw. Furkoczące na wietrze śmigło samolotu odstraszało szpaki i inne ptactwo żerujące w ogrodach. Samolociki te były też miłą zabawką dla dzieci.
Mówiąc ogólnie o zabawkach, najczęściej były wykonywane przez rodziców, wujków i starsze rodzeństwo. Konstruowano wózki, taczki, koniki bujane, bączki, fujarki i gwizdki. To były proste zabawki, ale doskonale spełniały swoją rolę. Uszkodzona zastępowana była nową. Nikt się nie obawiał jakiegoś szkodliwego działania zabawki na dziecko, w przeciwieństwie do dzisiejszych czasów, gdzie na wszystko trzeba mieć atest. W dodatku zalewani jesteśmy zabawką chińską wypierającą nasze tradycyjne wyroby. Należy robić wszystko, by wspierać wytwórców - rękodzielników tworzących nasze polskie zabawki. Niech eskadry samolotów krążą w ogrodach, a pajacyki rozśmieszają buźki naszych dzieci.
Gdańsk 5 stycznia 2013
Edmund Zieliński
|