niedziela, 27 listopad 2011 | |
Trudno mi powiedzieć, dlaczego dziś tak słabiutko funkcjonują skupy surowców wtórnych. To powinno być źródło stałego dochodu dla prowadzącego skup, jak i zbieraczy butelek, szmat, papieru czy złomu. W przypadku złomu tutaj interes się kręci. Są takie miejsca, gdzie można coś odkręcić, wyciąć i sprzedać w skupie – nie zawsze zgodnie z prawem. Wszystko się zmieniło wraz z wejściem w życie handlu wolnorynkowego. Pamiętam, w latach pięćdziesiątych za butelkę w skupie płacono złotówkę, a bułka kosztowała 50 groszy. Dziś interes ten stał się mało dochodowy. Spadły ceny artykułów z odzysku, zaczęła się rządzić swoimi prawami gospodarka kapitalistyczna. I na tym moje dywagację zakończę, bo zabrnę w ślepy zaułek. W tym felietonie chcę powiedzieć o skupie produktów rolnych i surowców wtórnych w mojej wsi Zblewo i handlu w ogóle. Skupem zajmowali się; pan Lubiejewski, którego żona potrafiła nastawiać zwichnięte stawy i „zamawiać różę”. Skup butelek prowadziła pani Dubielowa, żona przedwojennego fotografa, który miał zakład w Zblewie przy dzisiejszej ulicy Młyńskiej. Skup butelek mieścił się na zapleczu spichlerza. Po panu Lubiejewskim skupem rządził pan Konrad Mindykowski, posiadający uprawnienia do przyjmowania świeżych skór bydlęcych i wieprzowych, piór i wełny. Te punkty były zlokalizowane w starym spichlerzu państwa Janców. W piwnicy od podwórka był skup skór, w szczycie zachodnim był skup wełny i piór. Skóry zwozili rolnicy z uboju gospodarczego – własnego, wykonywanego za specjalnym zezwoleniem od sołtysa lub gminy. Tutaj starzy gospodarzy używali niemieckiej nazwy Schlachtschein, czyli świadectwo uboju. Przywożono też skóry z miejscowej rzeźni, ubojni geesowskiej. W Zblewie taka była po byłym rzeźniku panu Kuchcie. Zawiadywała nią Gminna Spółdzielnia. Rzeźnikami wtedy byli: syn pana Kuchty – Henryk i Edwin Gajewski. Przywiezione skóry pan Mindykowski składał na stos, obficie przesypując solą. Stąd zostały zabierane do zakładów garbarskich. Oczywiście w Gminnej Spółdzielni prowadzono skup i innych artykułów, jak zboże, mleko, świniaki, kartofle. Jednak te produkty rolnik przywoził w ramach obowiązkowych dostaw, a pieniążki za nie były więcej niż marne. Chłopi niewiele mieli nadwyżki do sprzedaży wolnorynkowej na targach czy jarmarkach. Mile wspominam dawnych pracowników skupu, jak pana Alfonsa Osowskiego z Pinczyna, popularnie zwanego „Fóna”, który nosił charakterystyczne spodnie, tzw. pompówki. Nogawki tych spodni zapinane były poniżej kolan, reszta zwisała do połowy łydek. Na stopy naciągnięte były długie skarpety do samych kolan. Do pracy przyjeżdżał na rowerze, a nosząc takie spodnie miał pewność, że nogawka nie wkręci się w łańcuch. Pan Osowski był tradycjonalistą i nosił się jak za dawnych młodych lat. Konrad Wilkowski był kierownikiem skupu ziemniaków mieszczącego się w starej stodole stojącej na terenie byłego tartaku, prowadził też skup owoców. Pan Wilkowski mieszkał w Karolewie, a do pracy jeździł motocyklem WFM (Warszawska Fabryka Motocykli). O ile dobrze pamiętam szefem skupu był pan (Stefan?) Detlaf, budzący ciekawość młodych chłopaków swoim motocyklem. Był to motor produkcji ZSRR (Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich) o nazwie „Mińsk” – nowość na naszym rynku. Pomieszczenia starego spichlerza podzielone były na magazyn zboża i magazyn towarów, dziś powiedzielibyśmy hurtownię, skąd ekspediowano różne produkty do poszczególnych sklepów Gminnej Spółdzielni na terenie Zblewa i okolicznych wsi. Kierownikiem tej hurtowni przez jakiś czas był pan Paweł Szefler, przedwojenny kupiec, który uprzejmością i wyszukaną elegancją kupców powojennych bił na głowę. Dominującym transportem GS-u były platformy konne, którymi powozili pan Otto Urban i pan Gajewski – tych zapamiętałem. Podjeżdżał taki pojazd pod wschodni szczyt spichlerza i z drzwi na piętrze specjalną rynną zbitą z desek zsuwano towar na wozy. Oczywiście według specyfikacji wystawionej przez dział sprzedaży GS dla odpowiednich placówek odbiorczych. Były tam produkty, jakimi handel w tamtym czasie dysponował, a więc mąka, kasze, cukier, oleje, margaryna, ceres, miód sztuczny, słodycze, śledzie solone w beczkach, i ogórki kiszone w takim opakowaniu, marmolada, proszki, mydło, papierosy (Wczasowe, Giewonty, Sporty, Lotniki, Wawele, Belwedery, Grunwaldy, Wrocławskie, Poznańskie – te gatunki zapamiętałem), wódka czysta, najczęściej ta z czerwoną i niebieską nalepką. Niebieska była gorsza od czerwonej. Nie było oczywiście pomarańczy, cytryn czy bananów oraz wiele, wiele innego dobra, które dziś zalega sklepowe półki. Chyba na początku lat sześćdziesiątych hurtownię geesowską przeniesiono do Starogardu pod zarząd PZGS (Powiatowy Zarząd Gminnych Spółdzielni), skąd samochodami ciężarowymi marki „Star 20” rozwożono towar do poszczególnych sklepów powiatu starogardzkiego. W tamtym czasie w Zblewie były tylko dwa sklepy spożywcze, popularnie zwane „Spółdzielniami” - nr 1 w domu państwa Janców naprzeciw byłego Ośrodka Zdrowia i nr 2 w starym domu w miejscu, gdzie dziś stoi bank. Był sklep z artykułami żelaznymi, w którym sprzedawano również naftę. W domu pana Kuchty była masarnia (dziś taki sklep nazywa się mięsnym), w którym mięso i wędliny sprzedawała pani Iglińska. Boże, jaki to był asortyment. Aby cokolwiek można było kupić, już wcześnie rano trzeba było stanąć w kolejce. To nie tak, jak dziś, wszystkiego pełno i po zamknięciu sklepu. Wtedy „rzucano” na sklep określoną ilość towaru, w przypadku mięsa może to był jeden lub dwa świniaki, których połówki z wielką wprawą pani Iglińska siekała na kawałki. W krótkim czasie, około godziny jedenastej sklep był pusty. Z wędlin był salceson (krwawa), wątrobiana, kaszanka i śladowe ilości z lepszych gatunków. Wisiały też słusznej grubości kiełbasy z koniny. Takim punktem wspomagającym sprzedaż mięsa w sklepach geesowskich, był ubój gospodarczy. Na starym rynku (dziś jest tam parking) stał drewniany kiosk, w którym raz w tygodniu w czwartek (przy okazji targu) któryś z rolników przywoził ubitego kabana i sprzedawał rąbankę. W posiadłości pana Stanisława Bąkowskiego mieścił się sklep bławatny (materiały, ubrania, koszule, krawaty itp.), w którym sprzedawali państwo Szarmachowie i jakiś czas pan Walery Węsierski. Tu też była bardzo uprzejma obsługa, wykształcona w handlu przedwojennym. Był też jeden sklep z galanterią, prywatny, pana Franciszka Platy. Mieścił się w domu pana Kuchty. Była drogeria, tam gdzie dziś księgarnia, apteka w domu państwa Janców i Izba Porodowa nad byłym Ośrodkiem Zdrowia. Jedna piekarnia zaopatrywała w pieczywo Zblewo i sąsiednie wsie. Wypiek odbywał się w upaństwowionej piekarni Pana Feliksa Konefki (na starym zdjęciu jest Kunefka). Jak przykro musiało być panu Felkowi Konewce, gdy w przywłaszczonym przez ówczesne rządy zakładzie swego ojca musiał pracować na państwowej posadzie. Pamiętam, że dwukilogramowy chleb „Nałęczowski” kosztował siedem złotych. Dla ciekawostki napiszę, że przez jakiś czas przemiła Pani Doczykowa sprzedawała chleb przez wybite w szczycie piekarni okno wychodzące na plac i ruiny po spalonych domach państwa Kuczyńskich i Śliwów. Na zachowanym zdjęciu wykonanym z wieży kościoła widać doskonale ścieżkę wydeptaną przez klientów kupujących chleb (sam nią chodziłem). Nie pamiętam, co było przyczyną sprzedaży pieczywa przez okno, może remont? Jeszcze jedna ciekawostka związana z tym miejscem. Pamiętam jak pan Jan Myszka dokonywał rozbiórki ruin domu państwa Kuczyńskich. My, zblewscy chłopcy zbieraliśmy cegłę z placu i ustawialiśmy w sztaple. Pamiętam, że wśród ruin znajdywałem niemieckie fenigi i metalowe znaczki ze swastyką. Dobrze, że piekarnia wróciła do prawowitych właścicieli i dalej zaopatruje mieszkańców wsi w pieczywo. To, o czym piszę działo się w połowie lat pięćdziesiątych XX wieku. Kiedy nastał czas przemian ustrojowych, hurtownie powstawały jak grzyby po deszczu. Dla mnie hurtownia kojarzyła się z czymś wielkim, jak omawiana wyżej. A tu byle szałerek zamieniał się w hurtownię. Jak jest dziś w Zblewie, każdy widzi. Dziś rynek rządzi się swoimi prawami. Nie ma miejsca na słabeuszy. Są wielkie hurtownie, wspaniale wyposażone, wychodzące naprzeciw potrzebom klienta, wielkie sklepy, restauracje, hotele… Nie ma już pana Mindykowskiego, Lubiejewskiego, pana Osowskiego, może i innych, a na pewno tamtych starych czasów. Gdańsk maj 2010 Edmund Zieliński |